poniedziałek, 25 lutego 2013

Simon Toyne "Sanctus"

recenzja ukazała się 30 sierpnia 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________ 
 
Na całym świecie porównywany do Dana Browna, we Włoszech do Umberto Eco - Simon Toyne i jego "Sanctus”.
 - porównanie mocne, szczególnie włoskie. Skąd takowe? Historia, którą przybliża nam autor, dotyczy sekretu skrywanego przez mnichów zamieszkujących zabytkową Cytadelę, znajdujące się w mieście Ruina miejsce pielgrzymek wielu chrześcijan. Tajemnica, zagadkowa śmierć, szeleszczące habity i rodzące się pytania, na które należy szybko znaleźć odpowiedź - oto punkty styczne "Sanctusa" z "Imieniem róży". Skojarzenie zapewne właściwe, niemniej zestawienie z sobą panów nieco na wyrost - trudno w prozie Toyne′a dostrzec mnogość historycznych, czy kulturowych odwołań rozmiłowanego w lekturach Eco. Propozycja amerykańskiego autora przywodzi na myśl raczej "Kod Leonarda da Vinci", głównie za sprawą naprawdę krótkich rozdziałów (rekordzista zajmował zaledwie 21 linijek tekstu), wartkiej akcji, która od pierwszych stron wciąga, pewnych fabułowych rozwiązań oraz - oczywiście - obietnicy wyjawienia sekretu, który od stuleci skrywany był przez ludzi Kościoła. W tym miejscu jednak z sympatią podaję rękę Toyne′owi - jego "olśnienie" było bowiem czysto literackie, niemalże religijną gorliwością mogą poszczycić się co najwyżej jego fani, którzy pozowali do zdjęć przebrani w zielone habity. (W tym miejscu przed moimi oczami pojawia się postać podekscytowanego Dana Browna, który w jednym z programów popularnonaukowych fanatycznie przekonywał, że wszystko opisane w "Kodzie..." to prawda, którą obwieścił światu.) Pomysł fabuły rodził się długo, objawienie przyszło o świcie, gdy Toyne spojrzał na wykręcone iglice katedry, które wznosiły się ku rozświetlonemu niebu. Wiadomo, wszak boska wielkość poraża. A poważniej: architektura sakralna miała swego czasu onieśmielać, zadziwiać, zmuszać do poczucia się okruchem, który jedynie oświetlony mądrością Boga miał szansę wznieść się jako świetlisty pył. (Trudno nie znaleźć analogii z książkowym opisem Cytadeli: "Oglądanie jej z tak bliska było przeżyciem budzącym zarówno strach, jak i podziw.") Do dzisiaj inspiruje - nie tylko ogromem i bogactwem zdobień, również zawartą w sobie symboliką. Jak wykorzystał ją Dan Brown - wiemy. Jak zrobił to Toyne?

"Sanctus" jest kolejną książką, która za pośrednictwem ciekawych interpretacji zwraca czytelniczą uwagę na problem męskiego szowinizmu. Kobieta w kulturze europejskiej, szczególnie natomiast w kościele rzymskokatolickim, wydaje się znajdować poniżej mężczyzny. Biblijne panny lekkich obyczajów, inkwizycja, zbrudzone menstruacją matki mężczyzn (co najwyżej). Nigdy nie będzie dane nam przybliżyć się do Dziewicy-Bogurodzicy - skazane jesteśmy więc na wieczną niedoskonałość i swoiste wybrakowanie? Simon Toyne główną bohaterką czyni kobietę - Liv. Cały czas mówi się też o tajemniczym Sakramencie, który skrywany jest w dostępnej wybrańcom kaplicy Cytadeli. Okaże się, że kluczem do rozwiązania zagadki zostanie kobieta właśnie - słowo-wytrych, wyraz "klucz" kończy bowiem część pierwszą trylogii, autorskie poprawki przyjmuje już kontynuacja, również tak zatytułowana. "Sanctus" wyraźnie nawiązuje do swoistych prześladowań przedstawicielek płci pięknej, od Starotestamentowej Ewy po współczesność. Liv złączy w sobie przeszłość i przyszłość, a jej przemiana, pewne wcielenie bogini, obieca wyrwanie światła ciemności. Wyraźnie nakreślone jest w książce zakłamanie Kościoła, a właściwie członków najwyższej gildii Cytadeli - Sanctus Custodis Deus Specialis - Strażników Świętego Sakramentu Boga. Jak zostaje to ujęte w tekście: "ukrywanie wiedzy i cenzura alternatywnych idei były we współczesnym świecie oznaką słabości Kościoła". Strach ukryty jest za agresją, przemoc ma zapewnić długowieczność, przybliżyć do Boga, ba! - stać się nim!

Watykan i papież zdają się w ogóle nie liczyć w rozgrywkach opata Cytadeli, który gotowy jest na wszystko, by dopiąć swego. Krwawy rytuał włączający mnichów do najwyższego bractwa miał dać początek powiedzeniu: "Nie patrz na zło, nie słuchaj zła, nie wypowiadaj złego". Wydaje się jednak, że przeniesie słów ze znanych figurek trzech małpek na człowieka skończyło się tragicznie  pierwiastek ludzki z domieszką zazdrości i pychy odsunął w niepamięć czwarte przykazanie z powiedzenia: "Nie czyń zła innym". Jak podsumuje jeden z braci zakonnych, Atanazjusz: "zamiast podążać ku świetlanej przyszłości, opat wraca do średniowiecznych metod, do mroku i przemocy przeszłości". Porastające kaplicę Sakramentu krwawe ciernie z wściekłością wyrywane przez najwyższego rangą mnicha stanowią dopełnienie obrazu. Słowa samego opata uwidoczniają sieć fałszu tkaną przez stulecia: "Kłamstwa są niczym chwasty. Można je plewić, zatruwać, palić, ale zawsze znajdą jakiś sposób, by się odrodzić." Kłamstwa. Kto jednak jest rzeczywistym kłamcą? Stary Testament w książce Toyne′a staje się zbiorem mitów, których zadaniem było przełożenie rzeczywistych (w materii książki) wydarzeń na wychowujące wiernych ( - określenie nieprzypadkowe) bajki kształtujące odpowiednie zachowania społeczne. To właśnie biblijny opis miał czynić kobietę winną zła panującego na świecie, co przełożyło się na patriarchalizm i negację kultu bogini. Autor uspokaja, przytaczając słowa z Ewangelii św. Marka: "Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw". Książkę ubogacają zresztą cytaty z Pisma, które Toyne umieścił jako swoiste motta przy otwarciu kolejnych cząstek, na które podzielona została pozycja. Przypomina to nieco szarady Świadków Jehowy, którzy wyjęte z kontekstu fragmenty Biblii wykorzystują do własnych celów. Niemniej ubogaca to powieść, nadając jej pewne znamiona wiarygodności. Służy również uwypukleniu pewnych treści, przykładowo fragment z Księgi Wyjścia "Nie pozwolisz żyć czarownicy." zaskoczył mnie, pozwolił w efekcie lepiej wniknąć do świata literackiego.

Osadzenie fabuły książki z dala od Watykanu, czy znanych nam miejsc świętych pozwoliło niejako ją wyzwolić. Toyne′owskich rewelacji nie przenosiło się bowiem do rzeczywistości na miarę tego, co wydarzyło się po wydaniu "Kodu Leonarda da Vinci". "Sanctus", jeśli mogę tak to ująć, jest zdrowym sposobem przywrócenia kobiecie należnego jej miejsca w religii. Odbywa się to bez udziału gorących dyskusji, kłótni, szkalowania się nawzajem i wyzywania od "heretyków". Toyne pokazał, jak ważna jest w dalszym ciągu Literatura, jak silnie może oddziaływać, oczyszczając nas przeniesieniem do innego, chociaż tak podobnego do naszego, świata. Odnajdziemy w książce nadzieję na lepsze jutro, wiarę w człowieka, wreszcie jego pełen obraz: mieszaninę zła i dobra. Symbolika samego miasta dopełnia przekaz - Ruina tętni życiem, stanowi mariaż teraźniejszości z przeszłością, jednocześnie obrazuje myślenie współczesnych - pomieszanie sacrum i profanum, w Bazylice Ferrumvia czci się bowiem handel, a Kościół Drogi Żelaznej - jako główny dworzec kolejowy - wyznaje kult mechanicznych bożków. Może rację miał jeden z bohaterów, mówiąc, że "kryzys wiary [jest] słabością kogoś, kto nie mógł ogarnąć rozumem jakiegoś boskiego planu"?

"Sanctus" nie jest nowym objawieniem. Nie stanowi również kolejnej wróżby dotyczącej końca świata. Nie ma na celu zburzyć wiarę, podkopując wiarygodność Kościoła rzymskokatolickiego. To Literatura - w najlepszym, pasjonującym wydaniu. Pragnieniem Toyne′a nie była rewolucja ideowa, przybliżyć się do boskości chciał co najwyżej aktem stwórczym - wydając na świat literackie dziecię. Na swojej stronie internetowej autor mówi wyraźnie: Scenariusz jest zaledwie początkiem czegoś. Potrzebowałem stworzyć coś, co w chwili spisania będzie stanowiło rzecz skończoną. Potrzebowałem również napisać coś komercjalnego. Ot, cała filozofia. Porzucenie scenopisarstwa na rzecz samodecydowania o dziele. A komercja? W końcu z czegoś wyżyć trzeba. Trochę Dana Browna, trochę Umberto Eco, trochę własnych pomysłów i mamy powieść na miarę światowego bestsellera - zdanie po trochu ironiczne, po trochu krzywdzące, zawierające jednak ziarno (a może pięć ziaren?) prawdy. Książkę czyta się szybko, zapewne dzięki wspomnianym krótkim rozdziałom, które czyniły lekturę bardziej aktywną: oderwani od emocjonującej sceny (poprzez kolejny rozdział opisujący tak zwany "międzyczas") chłonęliśmy kolejne słowa, chcąc szybko powrócić do pozostawionych wydarzeń. Sama akcja rozpędzona zostaje już na wstępie, by potem - zgodnie z zaleceniem Alfreda Hitchcocka "Najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie rośnie." - emocjonować coraz bardziej.

"Życie lśni... na dziwne sposoby... gdy pada na nie mrok śmierci...", przeczytamy. Z mroku natomiast zawsze wygodniej ujrzeć światło. A wtedy świat lśni intensywniej...
 
Simon Toyne, Sanctus, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, 464 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz