recenzja ukazała się 28 listopada 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
___________________________________________________________________
Hemingway, jakiego nie znaliśmy. Kobieta, o
której nie słyszeliśmy. Paula McLain wydobywa na światło dzienne
prawdziwą opowieść o wielkiej miłości. Historię tyle piękną i
wzruszającą, co tragiczną...
Ernest i Hadley |
Patrząc
na ich zdjęcie nie mogę pojąć, jak miłość może rozpalić dwa ciała i
stopić je w jedno, by potem - gwałtownie, jak ogień - zamienić w popiół.
Wpatrują się w siebie, kochają, są dla siebie wszystkim. Są wreszcie
jednością, momentami nawet fizycznie "tacy sami", jak powie w książce
tytułowa "Madame Hemingway" (tzw. "Paryska żona" monsieur Ernesta).
Miłość... Czymże jest miłość, jeśli nie zbiorem pięknych słów, obietnic, mieszanką łez wzruszenia i smutku, radości i rozczarowania? To próba budowania razem świata - jego najbliższej człowiekowi namacalności, swoistego widma światła, które wskaże drogę w ciemności. Co jednak, gdy zabraknie pryzmatu zdolnego rozszczepić nudne, białe światło na mnogość odcieni tęczy? A jeśli pryzmat poda w rękach urocza przyjaciółka żony?
Towarzyszyłam Pauli McLain w konstrukcji postaci, o której nie miałam pojęcia. Postaci historycznej, tak więc namacalnej, rzeczywistej. Tutaj, w materii książki fabularnej, nie będącej w żadnym stopniu dokumentem (jedynie na dokumentach się zasadzającej), słyszałam głos Hadley Richardson wyraźnie - żywy, melodyjny, kobiecy. Może właśnie w tym tkwi siła i jednocześnie waga książki McLain: opowiada historię kobiety kobiecym głosem. Nie można bowiem narzekać na nieobecność postaci pierwszej żony Hemingway′a w literaturze - on sam pozwolił jej żyć na kartkach tekstu, dając wyraz wspomnieniom przefiltrowanym przez własną wrażliwość. Wydaje się jednak, że dopiero ujęcie przez osobę tej samej płci dało pełniejszy wyraz przeżyciom bohaterki. Przecież... kto zrozumie nas lepiej, niż my same?
Książka jest jak spijany przez bohaterów absynt przesączany przez kostkę cukru, o lekkim posmaku migdałów: na pozór słodki, nieszkodliwy, w rzeczywistości niosący przykre konsekwencje po przebudzeniu następnego dnia. "Madame Hemingway" opowiada bowiem o silnym uczuciu poddanym próbie, której nie przetrwa. Może wielu zarzuci mi w tym miejscu zdradę zakończenia, niemniej wydaje mi się, że w przypadku książek w jakimś sensie biograficznych nie można spoilerować - fakty są powszechnie dostępne, zresztą sam opis na tylniej stronie okładki mówi wyraźnie, że małżeństwo "Hema" z Hadley się skończy. Książka nie jest jednak wyłącznie odpowiedzią na pytanie "Jak do tego doszło?" To narracja, która łączy w sobie wydarzenia autentyczne z literacką wyobraźnią - znajdziemy tu elementy romansu, opowieści o artystach i paryskiej bohemie, nieco wątków podróżniczych, wreszcie ujęcie procesu twórczego.
Powieść McLain to obraz wielkiego pisarza widziany oczami kobiety - w szczególny sposób spotęgowany, zintensyfikowany spojrzeniem jednocześnie Hadley i Pauli. Pomimo siły narratorki (z którą gładko się utożsamiamy, stapiamy niemalże w jedno), Ernest Hemingway wciąż pozostaje niejako na pierwszym planie: nie tylko dla głównej bohaterki, która oddaje mu swoje życie, ale również dla nas - towarzyszyć nam będzie do ostatnich stron, dekonstruując również w pewien sposób mit, który narósł wokół pisarza. Warto odwołać się do rozmowy z autorką książki (fragmenty dostępne na stronie wydawnictwa Bukowy Las), która zauważa, że Hemingway Jako młodzieniec miał niezwykle szczytne ideały, był wrażliwy i łatwo można go było zranić. Hadley często wspomina o jego "matowych oczach", w których odbijały się każda myśl i każde uczucie. Natychmiast wiedziała, jeśli go dotknęła, i bardzo to przeżywała. Myślę, że wielu czytelników zaskoczy ta strona charakteru Hemingwaya. Odbywamy więc ciekawą podróż nie tylko ze względu na atrakcyjność artystycznego, upojonego alkoholem Paryża. To wyprawa w przeszłość odkrywająca ludzkie oblicza, ukazanie codzienności wielkich, ich problemów, które przybliżają nazwiska znanych do nas, tzw. "szaraczków". Namiętności targają nami wszystkimi, bez względu na czasy lub pozycję. Ludzkie dramaty niweczą nadzieje na szczęście we wszystkich częściach globu. (Czy tak ma się objawiać uniwersalizująca sprawiedliwość?) Otrzymujemy więc swoistą mieszankę wybuchową - połączenie cukru i absyntu - Hadley i Ernesta - "szaraczka" i wielkiego pisarza.
Historię opowiada Hadley - książka stanowi więc w pewien sposób jej pamiętnik. W pewien, ponieważ nieliczne rozdziały traktują o przeżyciach wewnętrznych i rozterkach Ernesta. Ujęte jednak w narracji trzecioosobowej i dodatkowo zapisane kursywą odróżniają się od pozostałych fragmentów. Co ciekawe, natchnieniem dla autorki był sam Hemingway: wzruszający portret jego pierwszej żony odmalowany w "Ruchomym święcie" zaintrygował ją i zmusił do poszukiwań informacji na temat wyjątkowej, acz zapomnianej kobiety. Recenzowana przeze mnie książka jest świetnym przykładem niewyczerpanych inspiracji, którymi literatura sama może siebie obdarzać.
Po skończonej lekturze miałam ochotę zapytać, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy wyglądało w ten sposób. Byłam może po trochu jak Hadley - przyrównująca siebie do ukochanego (Byłam tak solidna, jak ziemia, po której chodził, pewnie zbyt prawdziwa. A on?) i wzdychająca pod koniec. Bohaterka wszak powiedziała: Czas też jest zwodniczy, wszystko rozpływa się i umiera - nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy wygląda prawdziwie.
Paula McLain, Madame Hemingway, Wydawnictwo Bukowy Las 2011, 400 s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz