recenzja dla Stowarzyszenia Piórem Feniksa
_____________________________________
Książka zapowiadała się pozytywnie: na dźwięk mojego chichotu koleżanki reagowały konsternacją - jako świeżo upieczona mama mogłam utożsamić się z bohaterką, która w pierwszej kolejności wspomina pobyt na porodówce: zaiste, opisany w uroczo prześmiewczy sposób. Kolejne fragmenty wytrąciły mnie jednak z rytmu wesołego odbioru: obcowanie z ironizującą narratorką stało się na dłuższą metę męczące. Bohaterka – Aleksandra, matka Olka – jedną z kelnerek podsumowała słowami: „Wyglądała na znudzoną swoją pracą. Jeśli do klientów miała co najmniej lekceważący stosunek to klientki obsługiwała z pogardą gratis.” – wydało mi się, jakby mówiła o sobie, bowiem do wielu odnosiła się lekceważąco, zbyt często narzekała. Hormony – można usprawiedliwiać. W wydaniu maxi nużące, irytujące, nie przekładające się na sympatię dla bohaterki. Co tak wpłynęło na zrzędzenie Oli, „supermamy”?
Po pierwsze, brak czasu. Chroniczny. Nie ma czasu się umalować, poczesać, wyjść na miasto, zrobić obiad, i tak dalej i tym podobne. Wszystko w porządku, wyjąwszy fakt, że miała i sprzątaczkę, i nianię.
Po drugie, zazdrość o opiekunkę do dziecka, która lepiej radzi sobie z Olkiem, niż ona. Opiekunka-pediatra, warto dodać, kobieta sympatyczna i próbująca kilka razy wyciągnąć do bohaterki przyjazną rękę. Na próżno. Nawet przyznanie niani racji: „Może coś w tym jest, może Ulana ma rację.” łączyło się ze stwierdzeniem: „ Ale i tak jej nie lubię.” – jakby bohaterka była obrażonym dzieckiem. Swoista niechęć do pracującej u niej Ukrainki ustąpiła nagle miejsca innemu rodzajowi zazdrości: kiedy zaproponowano opiekunce inną pracę, narratorka zareagowała buńczucznie: „Chcą mi odebrać moją nianię! I co ja zrobię bez Ulany?” (podkreśl. MRC) Podobnych zderzeń jest zresztą w książce więcej, momentami odnosi się wrażenie, że obcuje się z czysto stereotypową kobietą, niezdecydowaną, która łączy w sobie dwie odmienne natury. Chwiejność bohaterki uwydatniło chociażby podejście do dóbr luksusowych: wiele fragmentów Katarzyna Ostrowska-Biernacka poświęciła wyśmiewaniu przez Aleksandrę dążenia do luksusu innych (np. kupowania drogich ubrań – koniecznie z metkami!, ślepego podążania za modą – np. na naiwnie pojęte eko, czy innych), podczas gdy Ola-nie-materialistka marudziła po przeprosinach męża: „Jakieś sto lat temu przyszedłby na kolanach z kolią diamentową albo chociaż sznurem pereł. A dziś, proszę, wysyła maila i sprawa załatwiona.” Ponadto, bohaterka przyjęła oświadczyny w Paryżu, miała sukienkę znanego projektanta, buty od Calvina Kleina, obraz na ścianie wart kilka tysięcy… Na brak pieniędzy narzekać nie mogła, co przy ilości narzekania właśnie frustrowało. Wydaje się, że wspomniane aspekty miały rozbudzić w matkach-czytelniczkach odczucia podobne moim: że jestem supermamą, radzącą sobie bez świetnej płacy męża, niani, sprzątaczki, wściekle bogatej teściowej, która woli mnie od drugiej synowej… Satysfakcja z własnej „supermocy” ustępowała jednak miejsca zniecierpliwieniu: 212 stron kobiecego marudzenia – kto tyle wytrzyma? Narracja pierwszoosobowa pozwalała albo zjednoczyć się z uczuciami Aleksandry i emocjonalnie wciągnąć się w historię, albo męczyła, zmuszając czytelnika do wysłuchiwania niezadowolonej ze swojego życia bohaterki. Skupione na problemach narratorki bliskie jej osoby próbowały pomóc, przemówić czasem do rozsądku, sprowadzając niektóre kwestie do życia kobiety. Ola zareagowała pełnym wyrzutu: „- Ja, ja… - zaczęłam ze łzami w oczach”. Dokładnie: ona, ona… Bohaterka cały czas uzewnętrznia się ze swojego rozżalenia i poczucia krzywdy, co czyni książkę niejako dziennikiem lamentu, przez co czytelnik też ma łzy w oczach – bynajmniej nie ze współczucia.
Trudno było oprzeć się wrażeniu pewnej szablonowości bohaterów, jednowymiarowości, jednoznacznej kategoryzacji: „jątrewka” jawiła się jako zazdrosna złośliwa żona brata męża, której pieniądze zawróciły w głowie, koleżanka męża z pracy jako zdzira bez skrupułów. Pozostałym również jakby zabrakło głębi, pewnego dookreślenia, by – w miejsce konstruktów bohaterów komedii romantycznej: kolorowych, ale w pewien sposób mało realnych – stworzyć postaci z krwi i kości, rzeczywiste. „Supermama” to właściwie świetny materiał na scenariusz filmowy: poszczególne sceny bawiły mnie w momencie, gdy widziałam je w formie wyobrażonych, ruchomych obrazów. „Ally McBeal” w wersji dla matek? Dlaczego nie, przyjemnie by się obejrzało. W formie książki nieco mnie drażniło, może przez wzgląd na inne oczekiwania: zaczytana ostatnio w fabularyzowanej literaturze poświęconej relacjom matka-dziecko (czy może bardziej matka-świat po dziecku) spodziewałam się powieści zabawnej, ale na inny sposób.
Fabuła „Supermamy” łączy w sobie sceny niemal bajkowe (dziedziczenie niezwykłych bogactw – łącznie z zamkiem! – po ciotce z Francji), idylliczne (nielegalny pobyt Ukrainki-pediatry w Polsce, która zmuszona była pracować na utrzymanie swoich dzieci jako niania oraz nagła zmiana sytuacji: zaproponowanie jej pracy w przychodni, ot tak), gagi (bieganie na czworaka pod stolikami w kawiarni) i ironiczne, przez co czasem groteskowe wypowiedzi bohaterki („Nosić dziecko w dwudziestocentymetrowych szpilkach to nie lada wyczyn!”). Ta swoista hiperbolizacja, przesada, odrealniała historię: może dlatego chętniej obejrzałabym film – przyzwyczajona do pewnej sztuczności serwowanych mi obrazów i skłonna bardziej uwierzyć słowu pisanemu?
Katarzyna Ostrowska-Biernacka stworzyła książkę (wedle własnych słów): lekką, łatwą i przyjemną. „Jest to zwariowana opowieść o Oli i jej perypetiach małżeńsko-rodzicielsko-koleżeńskich”, napisała na swoim blogu. Pisanie stanowiło niejako kompensację, próbę wyjścia z impasu powstałego po narodzinach dziecka. Autorka zauważyła przekornie: „Mama idealna - co to znaczy? Czy jest to mama, która poświęca się dla dziecka? Czy może mama perfekcyjna w każdym calu? Taka mama, która nigdy się nie myli. Zawsze wie jak się zachować. I ma grzeczniutkie, cichutkie dziecko. I jeszcze codziennie przygotowuje obiad z trzech dań - a co!” No właśnie: niekoniecznie. Bohaterka uświadamia sobie w końcu, że wszystko da się pogodzić, że życie jest świetne, że daje radę, że jest supermamą. Dlatego nie warto spoglądać na okładkę i – ujętą na niej cycatą Barbie w lateksowym, dopasowanym stroju – stawiać sobie za wzór. Każda z nas – matek – może być super. Zwyczajnie, bez latania.
Katarzyna Ostrowska-Biernacka, Supermama, Warszawska Firma Wydawnicza, Warszawa 2012, 212 s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz