sobota, 22 lutego 2014

Robert Galbraith "Wołanie kukułki"

 recenzja ukazała się na portalu StacjaKultura.pl 12 grudnia 2013 roku (TUTAJ)
__________________________________________________________________

Robert Galbraith zabiera nas w podróż do współczesnego Londynu, który pomimo upływu lat wciąż boryka się ze złem żyjącym pod słońcem.

Udany pseudo-debiut Roberta Galbraith (pseudo, gdyż pod nazwiskiem ukrywa się wprawiona "w boju" J.K. Rowling) przeszedłby nieomal bez echa, gdyby pewna zamożna Brytyjka nie przyznała się po czasie do jego autorstwa. Wynik sprzedażowy liczący 1500 egzemplarzy, które rozeszły się w kwietniu br., tuż po premierze "Wołania kukułki", nagle zanotował skok. Dzięki dociekliwości badaczy języka i/lub nieumiejętności J.K. Rowling do trwania w ukryciu (albo, jak wolą domniemywać niektórzy, sprytnemu chwytowi marketingowemu) kryminał mógł trafić jeszcze w tym roku do rąk polskiego czytelnika. I dobrze. Przyjemna, wciągająca lektura - idealna na czas świąteczny, kiedy mamy trochę czasu na odpoczynek. W fabule zresztą pojawiają się na początku lekkie opady śniegu, które współgrają z widokiem za naszymi oknami - doprawdy trudno o lepsze sprzężenie świata wyobrażonego z tym rzeczywistym (i cóż z tego, że fabuła właściwa ma miejsce po trzech miesiącach od tragicznych wydarzeń).

Wydawcy chwalą się na tylnej stronie okładki, że takiego detektywa jak Cormoran Strake do tej pory nie było. Całościowo - faktycznie. W kreacji postaci odnaleźć można jednak pewne elementy charakterystyczne, które nie ujdą uwadze czytelników, szczególnie wielbicieli gatunku. Gdyby przypiąć detektywowi łatki, na jego pomiętym garniturze można by odnaleźć m.in. etykietki: "pracujące szare komórki (patrz Hercule Poirot)", "skrupulatność i dokładność, istotny każdy szczegół (patrz Sherlock Holmes i dedukcja)", "palenie i picie alkoholu, kontakty z kobietami, wdawanie się w bójki (patrz Philip Marlowe)". Redaktorzy "Sunday Times" doszukali się analogii z twórczością P.D. James czy Ruth Rendell. Co ciekawe, przywołane autorki kryminałów są właśnie... kobietami. O żeńskim twórcy "Wołania kukułki" miały świadczyć chociażby zbyt drobiazgowe opisy damskich ubrań. To dopiero gratka dla recenzentów, krytyków i badaczy języka/literatury: sami mogli się wcielić w rolę detektywa! Wracając do Cormorana Strake′a: mimo pewnych podobieństw (czy może raczej skojarzeń z innymi bohaterami), sylwetka detektywa rzeczywiście wyróżnia się na tle innych. Być może jest to kwestia jego wojskowej przeszłości, służby w Afganistanie i protezy nogi. Lub innych cech, które czynią z tej wielkiej, nieco niezgrabnej postaci mężczyznę sympatycznego, przy wszystkich swoich przywarach budzącego respekt. Czy Strake ma szansę stanąć obok najlepszych "kolegów z branży"? O tym zapewne zadecydują kolejne powieści Roberta Galbraith (będę posługiwała się okładkowym nazwiskiem autora) - "Wołanie kukułki" rozpoczęło serię kryminałów z udziałem detektywa.

Co do samej powieści - opis szerszy niż zamieszczony przez wydawcę wydaje się być zbędny. Książka wpisuje się w standardowe prowadzenie śledztwa: wywiady z poszczególnymi świadkami i składanie faktów w całość, stąd wszelkie dopowiedzenia stanowią już właściwie streszczanie tekstu, a nie o to raczej chodzi.

Przy rozwiązaniu zagadki Galbraith posłużył się swoistą "metodą A. Christie" (o ile można o takiej mówić): od samego początku z radością zwodził czytelnika, by na końcu zademonstrować zaskakujący finisz. Czy można było domyślić się prawdy? I tak, i nie. Tak, jeśli zgodzimy się z redaktorami odpowiadającymi za większość opisów powieści Królowej Kryminału (przywoływanej już Agathy Christie) - utrzymywali oni, że wszelkie możliwe wskazówki autorka zawarła w tekście. Nie, jeśli trzeźwo ocenimy sytuację - gdyby bowiem tropy leżały tuż przed naszym błądzącym nosem, kryminał nie gwarantowałby dobrego suspensu, co znalazłoby odzwierciedlenie w słupkach sprzedażowych. Można wyciągnąć dwa wnioski: albo czytelnik jest za głupi, by znaleźć odpowiedź, albo zbyt dumny, by przyznać się do porażki. Ja proponuję trzecie: autor zwyczajnie gra nam na nosie, a frazesy o prowadzeniu śledztwa wraz z detektywem mają jedynie zamydlić oczy. Podobnie z wypowiedzią J.K. Rowling: Tytuł zawiera również subtelne odniesienie do pewnego aspektu fabuły, jednak nie potrafię wyjaśnić, o co chodzi, nie rujnując opowieści, także pozostawiam czytelnikom pracę w tym zakresie. Otóż, drogi czytelniku, nie trudź się zbytnio pracą w tym zakresie, gdyż... nie ma to sensu. "Wołanie kukułki" w żaden wyraźny czy nawet sugestywny sposób nie wnosi niczego nowego do sprawy, nie naprowadza na żaden trop. Żadnym spoilerem nie będzie, jeśli wyjawię, że Kukułką nazywano zamordowaną modelkę Lulę - główną ofiarę. Jej wołanie - czy metaforyczne, czy rozumiane w sposób jak najbardziej dosłowny - nijak nie wiązało się z fabułą. Oczywiście uparty zawsze znajdzie powiązania, np. interpretację, że należy skupić się na błagalnej, ostatniej rozmowie telefonicznej kobiety lub wołaniu innego rodzaju. Dalej jednak będzie się błądzić, jak cień podążać za detektywem z nadzieją, że wyjawi on swojej Robin (nawiązanie do młodego towarzysza Batmana?*), "kto zabił".

Podsumowując, "Wołanie kukułki" powinno przypaść do gustu każdemu, kto lubi literaturę z tajemnicą do rozwiązania. Spodoba się tym, których nie rozczarował "Trudny wybór". Powieść docenią ci, których bawią trafne i ironiczne spostrzeżenia dotyczące świata nas otaczającego. Wykształconych ucieszą łacińskie sentencje czy cytaty otwierające każdą z części książki. Sentymentalnych fanów Agathy Christie wzruszy inspiracja angielską poezją, tak przecież charakterystyczna dla twórczości Królowej Kryminału. "Wołanie kukułki" i mnie zainspirowało:

Kukułeczka kuka,
Chłopak panny szuka.
Znajdzie ją, zabije,
Ciała nie ukryje...

_______________
* Tylko na pozór ta sugestia wydaje się być poczyniona na wyrost. Towarzysząca Batmanowi postać Robina (a właściwie szereg postaci) wzorowana była m.in. na… doktorze Watsonie z przygód o Sherlocku Holmesie. Robin miał być odpowiednikiem właśnie takiego towarzysza dla Człowieka-Nietoprzerza. Aluzja jest teraz bardziej wyraźna, prawda?






niedziela, 9 lutego 2014

Grzegorz Kasdepke "Zając"

Skusiła mnie promocja 50%. Zaczarowały mnie ilustracje Oli Cieślak. Przekonała inspiracja Albrechtem Dürerem. Kupiłam "Zająca" tak trochę w worku, zupełnie niezaznajomiona z treścią. I zrobiłam sobie niespodziankę, zafundowałam przygodę intelektualną z cyklu "rozterki Matki Polki". (Z perspektywy czasu: cieszę się, że tak się stało. Macierzyństwo rozwija, sprzyja interpretowaniu świata na nowo. Bo niby dlaczego nasze - dorosłych - rozumienie rzeczywistości ma być jedyne właściwe?)

 
Ta książka nie należy do wygodnych. Mam na myśli fakt, że dotyka tematyki, która pewnych rodziców może zniesmaczyć. Sama miałam mieszane uczucia po jej przeczytaniu i dopiero głębsza analiza moich emocji i przemyśleń (dotyczących i samej książki, i tego, jaki świat chcę pokazać dziecku i w jaki sposób chcę to zrobić) sprawiła, że właściwie usunęłam książkę z pozycji "przegranych".
Jaka to ta niewygodna tematyka? Polowanie, zabijanie, krew sącząca się z ciała martwego królika, jego martwy wzrok wpatrzony w chłopca (czyli naszego małego bohatera, z którego perspektywy obserwujemy sytuację), wódeczka na stole, załatwianie spraw po znajomości (to dopiero niewygodne), podrywanie cudzych żon... Oj, jest tego trochę... Przez swoistą kumulację na kilku stronach tej, w gruncie rzeczy, krótkiej opowieści wydaje się, że w "Zającu" nie ma miejsca na treści typowo "dziecięce". Ale czy musi być?
Pamiętam siebie z dzieciństwa. Żywe zainteresowanie zwłokami ptaka znalezionymi na łące (połączone z próbą zrobienia sekcji; już wtedy miałam aspiracje zostać kimś pokroju Temperance Brennan, najwyraźniej)... Noszenie króliczej łapki "na szczęście" (chyba sztucznej, niemniej wierzyłam wtedy, że jest prawdziwa)... Rumieńce przy czytaniu "Sinobrodego" (Bruno Bettelheim miałby o czym opowiadać, robiąc mi psychoanalizę)... Dzieci lubią makabrę. I nawet jeśli zdarzy im się zareagować "Bleeee!", czasem otoczone chmurką chichotu, obrzydliwe fascynuje, ciekawi...

Pamiętam, jak teściowa zabiła latającą w pokoju muchę. Metoda prosta, standardowa, uniwersalna: pacnięcie "laćkiem" (kapciem, mówiąc bardziej "literacko"). Podniosła ją z podłogi i, niosąc na dłoni, pokazała mojemu synkowi. Zabita mucha jaka jest każdy widzi: czarne to, włochate i niemrawe, z flakami na wierzchu... W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować (młodzian siedział mi na kolanach, więc siłą rzeczy zostałam włączona w oględziny zwłok): jak to tak - dziecku takie okropności pokazywać? Przecież to ohydne! No tak, ohydne. Ale dla ciebie, Marto. Może Janko wcale nie uznałby zabitej muchy za ohydną? Zresztą skąd miałby wiedzieć, że ona jest ohydna? Wielu tego rodzaju epitetów dzieci uczą się od dorosłych... Na początku są zwyczajnie ciekawe świata. Całego świata... Bez szufladkowania, etykietkowania, określania z całą pewnością tego, co jest dobre, a co złe... Także ociekające krwią ciało wiszącego w łazience zająca nie powinno brzydzić. Lub inaczej: brzydzić może, ale nie powinno istnieć jako temat "tabu" skłaniający mnie np. do usunięcia z tego powodu "Zająca" z lektur mego synka.*

* Tutaj można zboczyć ze ścieżki w tematykę wegetarianizmu. Jestem wegetarianką, która karmi swoje dziecko mięsem: wychodzę z założenia, że każdy człowiek ma prawo wyboru. Ja wybrałam dietę bezmięsną, do której nie mam zamiaru przymuszać innych członków swojej rodziny, w tym syna. Jeśli on zdecyduje w przyszłości, że też chce przejść na wegetarianizm, będę go wspierać. Ale musi to być jego dojrzała i umotywowana decyzja. Dążąc do konkluzji: irytuje mnie podejście niektórych mięsożerców z mojego otoczenia, którzy swego czasu próbowali za wszelką cenę wybić mi tę "fanaberię" z głowy. Wówczas często zastanawiałam się (nie bez uśmiechu smakującego goryczą), czy te same osoby byłyby równie ortodoksyjne, gdyby poszły do rzeźni i zobaczyły na własne oczy ubój. Mój tata powiedział mi kiedyś jasno, bez owijania w bawełnę, tudzież w sreberka: Gdybym miał sam zabijać, wolałbym nie jeść mięsa. Puenta:

Przyzwyczajeni jesteśmy, że wszystko jest proste, ładne, estetyczne, schludne. Mięso w równych porcjach trafia do kolorowych opakowań, agonalne krzyki zwierząt są wymazywane ze świadomości, z wyobraźni. Od zabitej muchy odwraca się wzrok, książeczka z gadającym, martwym zającem, który pozostawia na stronie kredkowe ślady swojej krwi, odrzuca (a przynajmniej wywołuje konsternację). C'est la vie, przecież...

Książeczka jest pięknie wydana. Gładki kredowy papier, piękne ilustracje dopracowane w każdym szczególe, klimatyczna czcionka... Tej książki nie trzeba nawet czytać, wystarczy ją oglądać...
To pozycja z cyklu "mały koneser" - nazwa nie dziwi. Atutem serii jest inspiracja dziełami znanych twórców - na początku znaleźć można informacje o autorze dzieła-inspiracji. Przystępnie, bez napuszonego edukowania młodocianych. Ot, by zainteresować. To też natchnienie dla nas: może warto zabawić się z dzieckiem w wymyślanie historii na podstawie obrazów? Na mnie padł kiedyś "Promień słońca" Tadeusza Makowskiego (link do tekstu TUTAJ). Często wcale nie trzeba szukać daleko - inspiracja może być wszędzie... Historia tylko czeka na opowiedzenie.














Grzegorz Kasdepke (ilustracje i opracowanie graficzne: Ola Cieślak), Zając, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2011, 30 s.

środa, 5 lutego 2014

Juliet Grey "Maria Antonina. W Wersalu i Petit Trianon"

recenzja ukazała się 4 lutego 2013 roku na portalu StacjaKultura.pl - TUTAJ
________________________________________________________________
 
Maria Antonina nie miała szczęścia zostać Królową Ludzkich Serc. Cudzoziemka w kraju, który od wieków nie był przychylny jej ojczyźnie, wstąpiła na francuski tron, ocierając aksamitne pantofelki z błotnistych ścieżek wspaniałego Wersalu.

Przystępując do lektury tomu, możemy czuć emocje podobne do tych, które towarzyszyły "Józefinie i Napoleonowi": część druga, środkowa (jeśli weźmie się pod uwagę całość, którą jest trylogia), wymusza pewnego rodzaju podejście do książki. Swoiste zniecierpliwienie (być może oczekiwanie na premierę i rozwinięcie sławetnego "ciąg dalszy nastąpi"), ciekawość, ale i obawę, niepokojące wrażenie, że oto wracamy do rozmowy, którą wbrew sobie przerwaliśmy dawno temu. Juliet Grey, niczym wytrawny scenarzysta, tylko podgrzewa emocje: nim pozwoli czytelnikowi przywitać się z młodą Marią Antoniną, "świeżą" królową Francji, daje przedsmak zakończenia tomu. Fragment, który skonstruowano tak, by odczuwać współczucie dla karanej więźniarki. Dopiero potem, kilka rozdziałów i jeszcze więcej stron dalej, redefiniujemy nasze uczucia. Okazuje się, że granie na ludzkich emocjach jest bardzo proste; Juliet Grey stworzyła symfonię.

Wersal śmierdzi. Pomimo wylewanych hektolitrów perfum, ludzki odór bywa nie do zniesienia. Zwłaszcza ten metaforyczny... Maria Antonina z całych sił stara się przypodobać małżonkowi, własnej matce, dworzanom, Francuzom… Każdy ma inne oczekiwania, każdy czegoś wymaga... A młoda królowa jest jeszcze nastolatką... Sieć intryg zacieśnia się, nikomu nie można ufać. Wielki świat wielkich spraw, gdzie Człowiek jest nikim. Współcześnie możemy podziwiać wytworne wnętrza pałacu, wzdychać na myśl o niezwykłych balach i kosztownościach, uśmiechać się z tęsknotą za bogactwem i "beztroskim" życiem. Juliet Grey wylewa na budowane wyobrażenia - misternie wznoszone jak fryzury wysoko postawionych kobiet z czasów Marii Antoniny - kubeł zimnej wody. Konstrukcja ze sztucznie ożywionymi urokliwymi ptaszkami w pozłacanych klatkach, z pluskającą w mini fontannach wodą niknie pod włosami sklejonymi prawdą (ciążą na głowie, zmoczone). Często dajemy się uwieść sentymentalnym historiom, złotym refleksom, opowieściom o czasach królów i królowych... Zapominamy, że to świat wielkiej polityki, który nie różni się tak bardzo od analogicznego dzisiaj. Pieniądze, wpływy, władza... Ludzka pycha i chciwość nie pytają, który mamy rok; towarzyszą ludziom od zawsze i prawdopodobnie zostaną z nami do końca.

Juliet Grey zauważyła w posłowiu: Kiedy starałam się tchnąć życie w moich bohaterów, dla wielu czytelników będących zapewne jedynie imionami z podręczników historii, sama zobaczyłam je jako realne postacie, pełne życia, złożone i obarczone niejedną wadą. Zobaczyła - to jedno. Opisała - to drugie. Autorkę cechuje, najrywaźniej, niezwykła umiejętność snucia pewnego rodzaju psychoanalizy połączonej z interpretacją materiałów źródłowych. Postaci z jej książek rzeczywiście zyskują na autentyczności, co - jeśli weźmie się pod uwagę ich historyczną autentyczność właśnie - brzmi dość paradoksalnie. A jednak. Postaci historyczne łatwo bowiem zaprząc do wielkich fabuł, w których zginą przygniecione słowami. Na szczęście, tutaj Maria Antonina potrafiła się obronić.

Maria Antonina z dziećmi (Ludwik Józef wskazuje pustką kołyskę, w której pierwotnie miała znajdować się Zofia Helena Beatrycze. Niestety dziewczynka zmarła, nim obraz dokończono.)

Czytanie biografii postaci historycznych, których koniec - najczęściej tragiczny - jest powszechnie znany, sprawia mi pewną trudność. Nie tyle natury technicznej (książki takie czyta się często przysłowiowym jednym tchem), co raczej emocjonalnej... Jakby słyszało się z tyłu głowy cichutki, ale uparty głosik: Ona umrze. Wiesz o tym. Umrze w męczarniach. Gilotyna obetnie jej głowę... Każda kolejna strona przybliża do nieuniknionego finału. A jednak człowiek w to wchodzi. Zaprzyjaźnia się z bohaterką i, nie zważając na podszepty "cioteczki" Historii, każdy rozdział traktuje jako "tu i teraz". Chwilo trwaj, przenieś mnie do Wersalu! Narracja pierwszoosobowa tylko w tym pomaga - dystans zostaje zminimalizowany, czytelniczka może rozpoznać w młodej królowej siebie: wpierw szaloną nastolatkę, potem przeżywającą problemy małżonkę, wreszcie matkę... W Wersalu i Petit Trianon rozkwita kobiecość Marii Antoniny: delikatność polityki uprawianej na prześcieradle, organiczność i metafizyka zaklęte w kędziorkach nowo narodzonych dzieci, słony smak łez osieroconej matki, łagodzony po latach łaskotaniem motylków w brzuchu. Juliet Grey w jednym tomie uchwyciła wędrówkę królowej Francji od nastoletniości do dorosłości. Wędrówkę, która czeka każdą z nas.

Juliet Grey, Maria Antonina. W Wersalu i Petit Trianon, Wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2013, 390 s.