środa, 20 lutego 2013

Marek Susdorf "Dziennik znaleziony w piekarniku"

recenzja ukazała się na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
serdecznie dziękuję autorowi za egzemplarz recenzencki
____________________________________________________________


"Lepiej uważajcie, to może być autobiografia rozżalenia, literatura rozdrażnienia. I będę pisała niechronologicznie i nieskładnie, ale jak już powiedziałam, nie mam ciągłego czasu, a ponadto mam to w dupie" - zwierza się magdalena d., bohaterka książki i jej narratorka. Narratorka, warto dodać, wyjątkowa: magister kulturoznawstwa, pisarka, zmuszona ciskać swoje teksty do szuflady, szufladkowana przez wydawców. Kobieta? Niech więc pisze lekko, "a co, ściero, pisz o plotkach, nic o sobie! Masz pisać o plotkach. Pisz o życiu, w sposób nie ten tego. Po prostu. Życie sobie postaw na sztaludze i je literami wypisz-wymaluj, plamami, mogą być nawet kontury. Coby łatwiej można było odróżnić jeden dzień od drugiego. Z twojego języka to sobie przetłumacz na nasze i będzie grała. Gitara." No tak, miłe dla ucha dźwięki, jakiś sympatyczny obrazek, scenka rodzajowa, ujęcie życia, ale nie uszczegółowionego, takiego, jakim jest, tylko "w sposób nie ten tego". "Ten tego", czyli jaki? "Dziennik znaleziony w piekarniku" uderza w metaliterackość, zanurza wywód o pisarstwie w tematykę genderową: czym jest literatura kobieca? W jednym z wywiadów Marek Susdorf zauważył, że magdalena d. otwarcie, z pewną pretensją, ale też otwartością, wyznaje, że według tych osób jej pisanie nigdy nie zostanie zaliczone do kanonu wielkiej literatury, bo jest kobietą, zatem jej książka nie będzie stać (nie może stanąć!) obok dzieł Dostojewskiego, Joyce'a lub Millera. Ewentualnie zostanie zaliczona do jakiegoś nowotworu kategoryzacyjnego, jakim jest tzw. "literatura kobieca". Bo co to takiego - "literatura kobieca"? Nie dość, że nic nie znaczy, jakieś mętne przyporządkowanie o rozchwianych granicach, poza tym wskazuje na pewnego rodzaju podkreślenie znanych dychotomii patriarchalnych: mamy literaturę i literaturę kobiecą, a także wspomniany rodzaj męskoosobowy i niemęskoosobowy, człowieka i kobietę. Po chwili autor dodał: Śmieszy mnie to po trosze, bo i rzeczywiście - jak przewidziała moja bohaterka - tak się stało: w niektórych księgarniach "Dziennik..." sprzedawany jest pod szyldem literatury kobiecej. Ja jestem mężczyzną, co to w takim razie mówi o "literaturze kobiecej"? Wydaje się, że to pusty termin, kojarzący się w pierwszym momencie z lekturą lekką, może pokroju Harlequina, zagarniający jednak więcej pozycji: książki dla kobiet, o kobietach, pisane przez kobiety? (Właśnie: gdzie w tym wszystkim miejsce dla "Dziennika znalezionego w piekarniku"?)

Magdalena d. skarży się: Nie mam penisa, to nie mogę mówić. Więc piszę. Piszę urywanie, piszę przerywanie, dziecko zaraz wstanie, się obudzi i rykiem mi przerwie, kupą od pisania mnie oderwie, potem wyprać, zwyczajną w mikrofali upiec, posprzątać, ciuchy pocerować, cieszcie się lub nie, w każdym razie jeszcze prąd mam, to mogę na komputerze pisać, bo na kartkach tobym tego w życiu nie upisała, boby się wszystko pogubiło, mąż by przeczytał albo jako srajtaśmę użył i tyle by z tego pisania wyszło. A tak, to jak list w butelce może w internetu morze wrzucę i poniesie toto na drugi, lepszy brzeg, do skandynawii, i mnie jaki wiking z niewoli wybawi. Po drugiej stronie będzie lepiej? Wydaje się, że w ostatnim zdaniu ukryła się diagnoza polskiego rynku wydawniczego: znane są przypadki na Zachodzie "wyłowienia z sieci" talentów (czy to literackich, czy muzycznych, tanecznych) i sponsorowania ich, wspierania. Czyżby w zawoalowanym krzyku bohaterki ukrywało się marzenie o popularności? Wybawieniu przez zapewnienie swoistej niezależności, chociażby finansowej. List w butelce - to wszak wołanie o pomoc... (Wołanie z bezludnej wyspy i tęsknota za możliwością rozmowy, artykulacji.) Magdalena d. zauważa z przekąsem: Woolf mawiała, że by spokojnie pisać, trzeba mieć własny pokój i 500 funtów rocznej pensji. Ja dorzucam do tego żonę, która po piszącej osobie posprząta, poda jej jeść i zajmie się dziećmi. Dajcie mi własny pokój, rentę i żonę idiotkę, a będę pisała, jak mi zagracie!

Moja przyjaciółka zauważyła kiedyś, że emancypacja nam - kobietom - zaszkodziła: Dawniej był wyraźny podział obowiązków, kobieta spokojnie pracowała w domu. Dzisiaj chce pracować zawodowo, ale dalej ciąży na niej obowiązek zajmowania się domem, opiekowania dziećmi. "Dziennik znaleziony w piekarniku" stanowi niejako odpowiedź na patriarchalny model uwikłania kobiety, tym ciekawszy, że konstruowany przez mężczyznę. Marek Susdorf zauważył: Pisanie tej książki było też rodzajem ćwiczenia, sprawdzenia siebie – czy jestem w stanie wypatrzyć narzędzia patriarchatu? Ile potrafię ich z rzeczywistości wyłuskać, wskazać, choć bezpośrednio akurat te mnie nie dotyczą? Wszystkie gry na intelekt przy tym odpadają. Studiuję gender studies od kilku lat i wciąż mi mało. Uczenie się zasad patriarchatu to obnażanie rzeczywistości i samego/samej siebie, w pewnym momencie zostajesz sam/sama: wszystko zdekonstruowałam/em i nie mam nic. Ta świadomość wymaga mozolnej budowy nowego postrzegania rzeczywistości, w tym - zawsze w pewien sposób pośledniego, bo z patriarchatem ma się do czynienia co dzień przez 24 godziny na dobę. Matrix!

Czyli żyjemy w Matrixie, który oferuje nam piękne obrazki, sielankowe wizje, w miejsce wolności? Każda społeczność, grupa konstruuje własne ujęcia rzeczywistości, tworzy byty idealne, do których mają dążyć jej członkowie. Marek Susdorf skomentował gorzko: Obietnice tzw. "szczęśliwej normalności" są pustymi obietnicami systemu, magdalena czuje się przez społeczeństwo po prostu oszukana. Przez te wszystkie roztkliwione babcie, panów polityków zatrwożonych losami przyszłego pokolenia oraz panie z reklam i gazet, zachwalające cudowne życie z dzieckiem i podkreślające równoważność: kobieta = matka. Magdalena jest rozczarowana własną sobą: jak to, mam dziecko i nie jestem szczęśliwa? Czy to ja jestem zdrowo pieprznięta, czy po prostu społeczeństwo niezdrowo nabija mnie w butelkę? Autor zauważył istnienie dwóch rodzajów matki: Matki-Polki i Matki-Medei. Szablon pierwszej raczej znamy: czuła, troskliwa, rezygnująca z siebie i poświęcająca się ukochanemu maleństwu (do kompletu dołączyć można dbanie o dom i męża). Drugi typ mniej jest zakorzeniony w świadomości, zapewne z uwagi na swoistą negację rozpowszechnianego wzorca. Pisarz wyjaśnił: Matka-Medea to desperacka próba utrzymania się w stanie nienaruszonym, to reakcja obronna: urodziłam, ale wciąż jestem, moja tożsamość pozostaje nietknięta, nie myślcie, że moje ciało i dusza się właśnie rozczłonkowały, ja jestem wciąż cała i dzierżę berło władzy nad życiem tego dziecka! Ostatnio dochodzą do głosu kobiety, które realizują się w drugim typie macierzyństwa: matkowaniu świadomemu, silnie zasadzonemu na własnej niezależności i integralności. Potrzeba odrealniania mitu Matki-Polki jest dla nich tak silna, że decydują się na publiczne zlizywanie lukru: na blogach, w wydanych książkach. Nie są jednak pierwszymi, już Maria Kuncewiczowa w "Przymierzu z dzieckiem" opowiadała o uczeniu się relacji z potomkiem, miłości, która jest procesem, nie darem w pakiecie z różowymi okularami. Marek Susdorf układa swój "Dziennik..." obok. Na półce z literaturą kobiecą? A może po prostu w dziale "literatura polska"? (Cóż, na pewno nie obok poradników.)

"Dziennik znaleziony w piekarniku" nie jest pozycją dla każdego. Z omawianą książką jest trochę jak z powieściami Doroty Masłowskiej: można czytać i zachwycać się, przykładowo, formą, można też zasiąść do lektury z innymi oczekiwaniami i jej nie zrozumieć. Masłowska wspomniała w rozmowie z Wojciechem Staszewskim, że: Jak wyszła Wojna... i dzwoniło do mnie "City", "Gala" i inne treściwe opiniotwórcze pisma, to ja się strasznie cieszyłam, bo jestem taka fajna i sławna, i wszyscy chcą sobie kupić moją książkę, której pierwszy nakład był tysiąc egzemplarzy i miał pójść na przemiał. Dopiero później do mnie doszło, że ta popularność "Wojnie..." bardzo zaszkodziła, bo to jest literatura dla dosyć ograniczonej liczby czytelników, wulgarna, afabularna, z dość specyficznym poczuciem humoru. Jeżeli ktoś sięgnął po "Wojnę...", bo Robert Leszczyński mówił w "Idolu", że to fajne, no to dziękuję bardzo. Jak się ogląda "Idola", to się nie czyta "Wojny..." "Dziennik...", w zasadzie, funkcjonuje podobnie. Już na początku, czytając metaliterackie wystąpienie autorki-matki, zaznaczona jest (w silnie świadomym i ironicznym wywodzie) specyfika utworu: "jest to powieść na wskroś osobista, przesadnie nowatorska, ale i zbyt tradycyjna, niepoukładana, nieuporządkowana, momentami nawet brudna i obleśna, mówiąca o niczym, a także pozbawiona wszelkich niezbędnych literackich wartości: polotu, najgłębszego z możliwych sensów, męskiego bohatera głównego, a co więcej: męskiego autora oraz wszelkich pozostałych dogmatycznych walorów." Już wprowadzenie sugeruje zawartość "Dziennika...": jest niejako ulotką dołączoną do lekarstwa, która ostrzega przed ewentualnym działaniem niepożądanym. (Jednocześnie obiecuje ewentualne wyleczenie organizmu: w tym przypadku społeczeństwa.)

Zdekonstruowany język, którego sztywne konstrukty Marek Susdorf rozgrzebuje, budując z klocków nowe znaczenia, treści, stara się ukazać pewną sztuczność narzuconej nam formy wyrażania się. Autor zauważył: Język jest bardzo zdradliwym narzędziem. Biblia podaje, że język to boski dar, dzięki któremu podporządkowujemy sobie wszechświat. Ale prawda jest taka, że wcale nie desygnaty dostają się pod naszą władzę, ale to my stajemy się niewolnikami języka, znaku, idei. (...) Narratorka sama stwierdza, że mowa jest dla niej czymś obcym: "więc już zawsze, od-zawsze ja-magdalena kłamała, taka pełnoetatowa, całodobowa kłamczyni, kłamcowa". Wreszcie odkrywa, że język jest narzędziem polityki systemu, dodał. Nagromadzenie w tekście określeń, słów, zdania rozciągnięte jak guma balonowa: niebezpiecznie, z groźbą wybuchu i sklejenia włosów, służą próbie wyrażenia siebie w sytuacji, gdy język przestaje wystarczać, gdy zawodzi. Wydaje się momentami, że magdalena d. cierpi na swoisty słowotok, można wręcz wytrzeć z własnego policzka ślinę bohaterki. Wszystko jednak łączy się w misternie skonstruowaną, przemyślaną całość. Wywód narratorki, wedle słów samego autora, rozmył się, stał się wieloraki, magmowy. W ujęciu Susdorfa miał przypominać koncept rosyjskich matrioszek: po otwarciu, dekonstrukcji jednej, pojawia się druga warstwa, pod nią kolejna i tak dalej, na końcu... pustka. Autor uważa, że jedyną możliwością obrony przed kategoryzującą siłą języka jest milczenie. Po co zatem niepotrzebnie czernić papier? Uwikłanie człowieka najlepiej oddaje właśnie ten paradoks: ludzka wolność wyrażania się zostaje zamknięta w ograniczeniach języka.

Magdalena d., świadoma zarówno gatunków literackich, jak i pewnego fałszu w wypowiedziach "kulturalnych ciotek" i wujków, próbuje odnaleźć własny styl wypowiedzi: te słowa nie są moje, prościej mi się nimi posługiwać, jakby mi służyły, wiecznie niepewna, wiecznie podejrzliwa, nieustannie je ilustrująca i poddająca je ciągłej i bacznej analizie, niezmordowana, nieufna i w ich możliwości wątpiąca. I to, że niby nie piszę poprawnie, że mieszam narracje, że podmiot mi umyka, ale czymże są style, czym narracje i podmioty? Czym ta "sztuka" jest, którym językiem mam się posługiwać, jak mam mówić, jak powinnam pisać? Jak, gdy we mnie bilion podmiotów, a każdy woła o spełnienie swojej własnej woli? Bohaterka jawi się niemal jako Mickiewiczowski Konrad - zbuntowana, cierpiąca za biliony, zarzucająca Bogu niesprawiedliwość (i on, przecież, jest mężczyzną, konstytuuje stronniczość patriarchatu!). "Wielka improwizacja" zostaje wyniesiona do potęgi: miejsce miliona zajmują biliony - umasowiona społeczność współczesności. Swoista misja wyzwolenia kraju ustępuje miejsca sprzątaniu własnego podwórka. Prawidłowo zresztą: zmianę świata najlepiej rozpocząć od siebie. Jednak, czy jest to możliwe? Czy Konrady naszego świata nie są skazane na porażkę?

Wielopoziomowa matrioszka ukryła się za słowami i ubrała w treść: gęstą, nabrzmiałą od znaczeń. Marek Susdorf z niezwykłym artyzmem tworzy uderzające metafory. Pełnymi garściami czerpie z kultury, jej zjawiska przekuwa na pomniki wystawiane zastanej rzeczywistości. Przykładowo fragment, w którym magdalena d.: jak do reszty standetniała, spolszczona, przeholigolightly’owana holy golightly za darmo jechałam na ikeową kawę i ikeowego hot-doga, coby połazić po wystawach imitujących prawdziwe mieszkaniowe wnętrza i urządzać w myślach moje własne pokoje, salony i bawialnie. Tęsknota za luksusem w wersji współczesnej: spacer po Ikei w miejsce nosa przyklejonego do szyby sklepu Tiffany'ego - mistrzostwo! Problem z odbiorem lektury może wiązać się również z ową zawiesiną semantyczną: bohaterka jest magistrem kulturoznawstwa, autor filologiem i absolwentem gender studies - wyniesione z uniwersytetu pojmowanie rzeczywistości zaklina ją, ujmuje w wieloznaczność, mnogość interpretacji. Marek Susdorf proponuje odbiór świata humanistyczny, nie ma w nim miejsca na czarno-białe podziały nauk ścisłych, gdzie niemal wszystko da się wymierzyć, jednoznacznie sklasyfikować. Sama magdalena d. wymyka się dookreśleniu: raz jest to magdalena d., potem maryśka niemowa, która ostatecznie („po mężu”) nazywa się baśka zidiociała. A książkę napisałem ja, zauważył autor. Chodziło o to, by podmiotowość osoby piszącej była rozmyta, niewyraźna – nieistotna.

Jednym z bardziej reprezentatywnych motywów kulturowych jest opisana w książce opozycja swój-obcy. Kategoria ta została w "Dzienniku..." wtłoczona w postrzeganie przez bohaterkę własnego ciała, które jawi się jej jako jądro ciemności, ona sama traktuje siebie jak cudzoziemkę (znów odwołanie do literatury). Narratorka narzeka: cała wasza spaczona męska kultura do tego dąży, cały ten wasz ekskluzywny świat mężczyzn do tego zmienia: żeby wymazać wszystko, co jest inne, nie-wasze-czyli-kobiece, zaprzeczyć temu i sprawić, by znikło, byście zostali tylko wy. Mężczyźni występują tu w roli swoistych władców, inżynierów patriarchatu, którzy zaprojektowali system porządkujący rzeczywistość. Elementem spajającym społeczność, trzymającym w ryzach  wymyślony ład, stało się odsunięcie kobiet, potraktowanie ich jako potencjalnego wroga. Stereotypizacja, uproszczenie? A jakże, dzięki nim językowy obraz świata danej grupy nabiera konkretnych kształtów, łatwiej go wskazać, łatwiej się w nim poruszać. To tylko jeden z poziomów kategorii swój-obcy, jedna z matrioszek. Kolejną jest więź z dzieckiem: tworem z ciała i krwi, do pewnego momentu integralną częścią kobiety, ale jednocześnie indywidualnością, bytem jednostkowym. Bohaterka zarzuca swojej córce: swoim zaistnieniem rozczłonkowałaś moją tożsamość, kim ty, do cholery, jesteś: mną jeszcze czy już wrogiem? Okazuje się, że o przymierze z dzieckiem łatwiej, niż podpisać pakt pokojowy z rodem mężczyzn.

W podsumowaniu oddam głos magdalenie d., której sztuka gęstego zapakowania kobiecej książki-torebki wyszła najlepiej: A ja właśnie, krzyśku-mój-półroczny-mężu, to dopiero teraz odkrywam, że jestem matką, cholera tam, nie wiem, jaką, wiem, że staję się matką, ale staję się nią tylko dzięki buntowi przeciwko temu, co wy każecie mi rozumieć przez bycie matką. Dzięki buntowi przeciwko wam, waszym chrztom i waszym dobrym radom! Staję się matką na trupie waszej matki! Matka zmartwychwstaje - nadchodzi Antychrzestka! Nadchodzi Antychrystka! Trzymajmy kciuki za ten swoisty koniec świata: oby - zgodnie z zapowiedziami - przyniósł nam królowanie sprawiedliwości.

Marek Susdorf, Trzy śmiertelne historie: Dziennik znaleziony w piekarniku, Wydawnictwo NowaeRes 2012, 94 s.


*wszystkie wypowiedzi Marka Susdorfa pochodzą z wywiadu z ze strony Literatki: w stronę książki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz