Na początku lutego usłyszałam z ust Anny Dziewit Meller, że - wraz z innymi autorami, dziennikarzami i ludźmi szeroko zainteresowanymi książką - walczy o czytelnictwo. (Od roku 2010, kiedy to ogłoszono dane statystyczne dotyczące czytelnictwa w Polsce orzekające, że 56% Polaków ani razu w ciągu roku nie miało książki w ręce, podobno niewiele się zmieniło.) W tym celu skierowany został do ministra Bogdana Zdrojewskiego specjalny list otwarty,w którym proponują pewne rozwiązania mające poprawić sytuację. Ciekawa owych propozycji, przeszukałam zasoby sieci w poszukiwaniu wspomnianego listu. Znalazłam.
Jedynym rozwiązaniem, jakie proponują ludzie kultury (lista nazwisk jest, doprawdy, imponująca, zarówno ilościowo, jak i jakościowo), jest dofinansowanie bibliotek. "Jedną z najważniejszych i najprostszych do realizacji kwestii jest znacząca pomoc finansowa dla polskich bibliotek. Nie jest to jedyna rzecz, którą trzeba zrobić, ale jest to coś, co można zrobić natychmiast", czytamy w liście (jego pełna treść TUTAJ). Tu zaczyna się mój problem z niniejszym tekstem: czy to jedyny pomysł podniesienia poziomu czytelnictwa w Polsce? Czy nikt z podpisanych pod listem nie miał głębszych przemyśleń, nie poświęcił czasu na dłuższe rozważania dotyczące - podobno - niepokojącej Kulturę sytuacji? (Owszem, w liście wspominają o innych rzeczach, które należałoby zrobić, ale nie padają żadne konkrety, wobec czego reszta się rozmywa.) Nie wierzę, że ci, którym rzeczywiście zależy na zmianie podejścia do książki, czytania, machnęli ręką i okopali się w swoich gabinetach lekturami. Oczywiście, jako zainteresowanym, zależy im na wsparciu jakiejkolwiek inicjatywy, w tym np. uraczenia listu do ministra swoim podpisem. Zastanawiam się tylko, ilu z podpisanych rzeczywiście przeczytało jego treść? Profesorowie, dziennikarze, autorzy: każdy z nich mógłby na swój sposób zainicjować pewne działania: działać na terenie uczelni, propagować w mediach, spotykać się z ludźmi na spotkaniach autorskich. Oczywiście, po części to wszystko się dzieje, nie zarzucam podpisanym ignorancji, zasłonięcia się nazwiskiem. Ale litości: dofinansowanie bibliotek? Owszem, jest ważne, zwłaszcza teraz, kiedy np. w Warszawie jest ono wycofywane. Krzysztof Koziołek, we własnym liście otwartym, który jest odpowiedzią na wspomniany wyżej, zauważył jednak: "Sęk w tym, że biblioteki publiczne już dziś mają książki, o których właśnie się mówi! Szkoda tylko, że sygnatariusze listu nie postawili pytania, jakiego lotu jest to literatura? Najczęściej bardzo, ale to bardzo niskiego, za to firmowanego przez znane duże wydawnictwa. Wywieranie więc presji na ministra - bo tak odbieram ów list otwarty - aby jeszcze więcej pieniędzy przeznaczyć na zakupy nowości odniesie taki oto skutek, że wielkie domy wydawnicze wydające setkami byle co - byle tylko trafić w "target" - i zarabiające dzięki temu miliony, tych milionów zarobią jeszcze więcej. Za to Czytelnik szukający na półkach literatury nieco bardziej ambitnej, znowu odejdzie z kwitkiem. Czy na takim właśnie scenariuszu, Drodzy sygnatariusze listu otwartego, Wam zależy?" (Całość tekstu do przeczytania TUTAJ.) Swój wywód pisarz zamyka ironicznym komentarzem: "Drodzy sygnatariusze listu otwartego do ministra kultury, idąc Waszym tokiem rozumowania, ja od ministra powinienem zażądać, żeby bibliotekom dał miliony złotych na nowości wydawnicze, ale tylko kryminalne, tylko napisane przez autorów mieszkających na ziemi lubuskiej, tylko mających 35 lat i tylko takich, którzy uwielbiają górskie wędrówki, bo jako jedyny spełniłbym wszystkie te warunki. Wtedy nie nadążyłbym z drukowaniem kolejnych tysięcy egzemplarzy."
Problemem bowiem jest nie tyle brak książek, co brak książek wartościowych, naprawdę dobrych, a nawet jeśli: brak odpowiedniej formy mówienia o nich, zachęcania do czytania. Z uśmiechem goryczy wspominam zajęcia w szkole, kiedy albo brakowało czasu na omówienie (i przeczytanie spokojnie, w całości!) lektur (przerabiało się jedną na tydzień, co przypominało swoisty maraton: bieg z przeszkodami, bez tchu, na złamanie karku - nad dobrą książką trudno się było zatrzymać, bliżej przyjrzeć, przemyśleć - to ostatnie zresztą nie sprzyjało uczniowi, który musiał zdać egzamin:), albo królował jeden sposób odczytania, interpretowania, tzw. modelowy, wedle którego oceniane były poszczególne wypracowania. Należę do pierwszego rocznika, który zdawał nową maturę i pamiętam niezadowolenie z formy egzaminu: wydzielona ilość stron, próba wyłuskania z tekstu punktów, które jakaś wyższa instancja uznała za najważniejsze. Jedna z dziewcząt zdających ze mną dostała ponad 90% na rozszerzeniu, właściwie pisząc nie na temat: wybrała porównanie, ale go nie zrobiła (zaskoczona była, że o to chodziło, choć przecież - czarno na białym - było to zaznaczone w poleceniu). Cóż, zwyciężyły punkty z modelu, podobnie jak w przypadku chłopaka, według którego Mickiewicz napisał "Krzyżaków" - i on zaliczył egzamin z języka polskiego. Stanisław Bortnowski, dr UJ, narzekał wówczas w "Polonistyce": "Przeraża mnie to mechaniczne wyrównywanie ocen, bez jakiejkolwiek dyskusji nad każdym zadaniem, utrącanie osób myślących inaczej, uznanie, że ocena kompozycji dłuższej pracy tylko przeszkadza, gdyż nie da się wymierzyć, przerażają i inne zabiegi formalizujące zadania otwarte. [...] Kto wypracowaniom z polskiego odmawia prawa do olśnień, objawień, ale także fałszywych tropów, ten chce narzucić wolnemu myśleniu intelektualną niewolę." (S. Bortnowski, Dlaczego egzamin maturalny z języka polskiego jest (i będzie) nieobiektywny?, "Polonistyka" 2004, nr 10, s. 51.) Tak jest do teraz - dopiero na studiach jeden z moich profesorów podjął trud oduczania nas przyjmowania jednej interpretacji za właściwą. "Każda interpretacja jest dobra, pod warunkiem, że ją udowodnicie", powtarzał. Tym samym na pracowników uczelni spadł obowiązek odwracania szkód wyrządzonych przez szkolnictwo obowiązkowe. Z wolnych, samodzielnie myślących jednostek, stawaliśmy się w szkole podstawowej, gimnazjalnej i średniej trybikami napędzającymi system: mechaniczny, próbujący wszystko wyrównać, zobiektywizować. W przypadku nauk humanistycznych trudno jednak mówić o obiektywizmie: toż to nauki przesiąknięte subiektywnością! Jeśli, dajmy na to, literatura miałaby być obiektywna, prezentować świat takim, jakim on jest, bez ubarwienia percepcją autora (różną przecież od postrzegania innych!), nikt nie czytałby książek, bo byłyby one po prostu nudne! To właśnie owa różnorodność ciągnie nas ku światom literackim, ku bogactwie słowa pisanego. Szkolnictwo zdaje się o tym zapominać i właśnie tę sytuację powinno się zmienić - od niej zacząć! Jeśli bowiem minister może zrobić cokolwiek, to na pewno wpłynąć na system kształcenia: wszak ma od tego ludzi. Wówczas jednak list otwarty nie powinien trafić do rąk pana Bogdana Zdrojewskiego, a do pani Krystyny Szumilas - Ministra Edukacji Narodowej.
Postawy czytelnicze kształtowane są w pierwszej kolejności w domach rodzinnych. Sięganie owych korzeni i swoista praca u podstaw są tu najtrudniejsze. Chyba każdy słyszał np. o akcji "Cała Polska czyta dzieciom". Owszem, może będzie czytała. Ale ta, która czyta też sama dla siebie, dla której literatura w ogóle przedstawia jakąś wartość. Co z tymi, którzy - dorośli już - nie wykształcili w sobie wcześniej zapału do lektury? Trudno łudzić się, że nagle będą chętnie czytali swoim dzieciom: ludzkie przyzwyczajenia zmienia się najtrudniej. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski robi, co w jego mocy: kilka dni temu ruszyła kampania, która ma przyzwyczajać do czytania od najmłodszych lat: bezpłatny, multimedialny pakiet edukacyjno-kulturalny dla matek nowo narodzonych dzieci (w liczbie 6 tysięcy egzemplarzy) zostanie rozdystrybuowany przy wypisie ze szpitala. Na razie projekt pilotażowy obejmie województwa świętokrzyskie, podkarpackie, podlaskie i warmińsko-mazurskie - wybrane ze względu na najniższy odsetek czytelnictwa. Pakiet zawiera książkę "Pierwsza Książka Mojego Dziecka" (zawierającą informacje o korzyściach rozwojowych czytania i wiersze dla najmłodszych, np. Tuwima) oraz płytę DVD z filmem edukacyjnym "Jak kochać dziecko?" i "Kołysankami i śpiewankami dla Najmłodszych".
Problem spadku, czy może raczej niskiego poziomu czytelnictwa w Polsce, jest wielowarstwowy, jedno rozwiązanie nie pomoże, potrzeba całego pakietu. Dlatego też nie podpisuję się pod listem otwartym kierowanym do ministra: za dużo w nim dla mnie ogólników. O pieniądze prosi się najłatwiej, tzn. wiadomo: ich posiadanie wszystko upraszcza, pod warunkiem, że wie się, jak je spożytkować. Co jednak w sytuacji, gdy ich nie otrzymamy? Wszak batalia o fundusze toczy się na niemal wszystkich poziomach życia publicznego, jakby od pieniędzy właśnie wszystko zależało... (Zależy wiele, ale nie wszystko.) Chciałabym, żeby podpisani pod listem otwartym ludzie kultury spotkali się i porozmawiali: szczerze, otwarcie, kreatywnie. By miejsce nazwisk-podpisów wypełniło się Treścią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz