recenzja ukazała się 7 stycznia 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
wersja poniższa lekko zmodyfikowana
________________________________________________________________
Duży format (155×235mm), przyciągająca uwagę okładka (zabawna, frywolna, filuternie zakręcona), bijący po oczach róż jej wewnętrznej strony, zapach dobrego papieru i gładkość stron...
Cóż więcej potrzeba dla przyciągnięcia uwagi czytelnika, a raczej: czytelniczki? Już sam ogląd "opakowania" sugeruje bowiem grupę docelową: kobiety. Książka jest opowieścią feministyczną i, wydaje się, ma na celu przede wszystkim wywołać na twarzach przedstawicielek płci pięknej szeroki uśmiech. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie pewne "przejście po trupach" dla osiągnięcia wspomnianego celu: deptanymi delikwentami są w tym wypadku mężczyźni. Osobiście nie mam nic przeciwko feminizmowi, zachęcaniu kobiet do samorealizacji czy spełnienia, wręcz przeciwnie.
Po lekturze "Muszkieterek" wyciągnęłam jednak wniosek, który mnie zaniepokoił: mężczyźni są do bani. Owszem, wciąż jeszcze żyjemy w patriarchalizmie i - pomimo nowoczesności wielu coraz śmielszych poglądów - wciąż trudno jest nam, kobietom, przebić się chociażby przez grubą warstwę stereotypów i wyniesionych z tradycji uprzedzeń. Niemniej podchodzenie do tematu z zupełną negacją drugiej strony, odcięcie się od niej jako od "gorszej", podkreślanie na każdym kroku beznadziejności relacji, samo w sobie jest powielaniem schematów i uogólnianiem, od którego autorka - w przypadku kobiet przynajmniej - chciałaby uciec. Oświecająca lekcja, której Anna M. Rędzio chciałaby nam udzielić, zamienia się w efekcie w skrajnie feministyczną bajeczkę o trzech przyjaciółkach, które dają sobie więcej oparcia, aniżeli wszyscy dookoła razem wzięci. Co więcej: wydaje się, że z tej już nie tyle niechęci do mężczyzn co z próby uniezależnienia się od nich, bohaterki same zmieniają się w samców: przyjemność sprawia im seks bez zobowiązań, podrywanie "kolesi" w klubie, powodzenie w życiu zawodowym, spijane litry alkoholu i wieczne poszukiwanie doznań. Być może nie byłoby w tym nic złego (wszak co kto lubi), gdyby jednak do takiego modelu nie sprowadzał się ogół ukazanych w książce postaw. Każda z trzech bohaterek: Rita, Julia i Ola, odkrywa w pewnym momencie, że jedynie przyjaciółki dają jej pełnię tego, czego szukała w związkach na przykład. I tak przez życie kobiet przewija się wielu mężczyzn, z których tylko poznany w Internecie sex-friend Oli utrzymuje się na stanowisku i przeczy ukazanemu w "Muszkieterkach" stereotypowi ble!-faceta. Jego wizje seksu sado-maso w stylistyce BDSM (związanie, dyscyplina, dominacja i uległość: angielskie "bondage", "discipline", "domination" i "submission") pozwalają zresztą bohaterce na odkrycie swej wartości i siły (dla ironii odgrywającej w erotycznych "sesjach" rolę "slave" ganionej przez swego "Mastera"). Im bliżej końca tym częściej przyłapywałam siebie na poszukiwaniu udanego związku z mężczyzną. Oczekiwałam powodzenia bohaterek w tej materii tak gorąco - zapewne zniechęcona wiecznym ich narzekaniem na "płeć brzydką", bo w końcu ile można - że feministyczne ciuszki, które Rita, Julia i Ola zarzuciły na sobie, wdzięcząc się do czytelnika, zaczynały mnie drażnić. Odniosłam wrażenie, że fabuła niechybnie zmierza do wizji zobrazowanej w "Seksmisji". Zaiste, po lekturze "Muszkieterek" wydaje się, że świat idealny to wspaniała harmonia kobiet-przyjaciółek i - jeśli już - podległych im mężczyzn. Mnie jednak obraz ten wydał się nieprzekonywujący.
Zabrakło mi w powieści walki: gorąco pragnące samodzielności i deklarujące zabieganie o siebie bohaterki w obliczu nowego związku zrywały ze zdrowym rozsądkiem, doświadczeniami, licznymi rozmowami z przyjaciółkami, nierzadko barwionymi psychologią. Wiele wieczorów kobiet, doprawianych winem lub wódką, sprowadzało się bowiem do zwierzeń i niejako sesji terapeutycznych: biorąca udział w warsztatach psychologicznych Julia przekazywała współlokatorkom co ciekawsze teorie i sposoby autorefleksji, dzięki którym bohaterki zaczynały rozumieć swoje błędy i dojrzewały. Wydaje się jednak, że było to dojrzewanie pozorne, gdyż w sytuacjach próby kobiety radziły sobie nijak. Najlepszym rozwiązaniem było dla nich często przyznanie się do winy z nieumiejętnością wyrażenia tego innym, jak tylko przyjaciółkom. Jakby magiczna formuła "Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną!" tak mocno uwikłała bohaterki, że te nie były zdolne stworzyć zdrowych relacji poza przyjaźnią. Najdobitniej fakt ten wyraziła sytuacja ślepo zakochanej Julii, która po kilku miesiącach rezygnacji z siebie na rzecz narzeczonego (choć wydawała się być kobietą niezależną i swobodnie wyrażającą własne zdanie) nagle ocknęła się, zaskoczona, niezdolna jednak do delikatnego chociażby zwrócenia ukochanemu uwagi. W efekcie rozstała się z nim, świadoma, że sama zawiniła milczeniem i zgodą na przyjęcie jego modelu życia. Potrafiąca nagle wyprowadzić się od niedoszłego męża nie umiała jednak szczerze z nim porozmawiać. Właśnie ten brak odwagi w bezpośrednim starciu z mężczyznami najbardziej przeszkadzał mi w kreacji bohaterek. Świadome własnych potrzeb, mądre, wykształcone, Julia, Rita i Ola jedynie siebie traktowały prawdziwie partnersko, szczerze rozmawiając o swoich potrzebach i problemach. Anna M. Rędzio może i pokazała silną, pobudzającą i podnoszącą na duchu przyjaźń, niemniej uzyskała to kosztem pewnego zakłamania ludzkiej psychiki czy wreszcie ludzkich postaw. Jak wspominałam, mężczyźni są u niej - świadomie lub nie - niejako zdegradowani i z góry skazani na porażkę w oczach walecznych i samodzielnych kobiet. Nie tak rozumiem feminizm. Jak dla mnie sztuką nie jest rezygnacja ze stałego związku z mężczyzną, bo "nie czuję się zaspokajana" czy nie "czuję się sobą". Konieczność wypracowania kompromisu leży po obu stronach: jedynie szczerość między partnerami pozwala stworzyć zdrowy, właściwy układ. Czekanie na mężczyznę idealnego, zdziwienie wadami potencjalnego przy zupełnej nieumiejętności czy niechęci do zwrócenia delikwentowi uwagi są dla mnie niedojrzałością. W efekcie rezygnujące z mężczyzn bohaterki idą na łatwiznę, uciekają od problemu a przez to nie przemawiają do mnie. I nawet stwierdzenia typu: "I co tu w ogóle pierdolić o feminizmie, skoro laska, wykształcona niby i inteligentna, sama bez przymusu pakuje się w takie gówno?" nie pomagają przełknąć momentami prawdziwie dławiącej bezsensowności poczynań kobiet.
Niemniej cel został osiągnięty: "Muszkieterki" są idealną lekturą dla kobiet na rozdrożu, które zmęczone uwikłaniem w relacje z mężczyznami pragną odetchnąć przy "babskiej" lekturze i naładować akumulatory. Końcowy happy-end pozwala uwierzyć, że "girl power" to nie zwykła fraza reklamowa, a fakt stwierdzony bezsprzecznie. Nie brak w powieści wielu przemycanych w rozmowach bohaterek mądrości. "Cipciowata" Ola stwierdziła na przykład: "Po tym, jak Filip mnie opuścił, zaczęłam, zdaje się, uważać facetów za największe szczęście, jakie może spotkać kobietę. Poza dziećmi oczywiście. Jacy są, nieważne, ważne, że w ogóle są. I kobiety nie powinny grymasić, tylko cieszyć się, że nie są same. Boże, przecież to jakiś absurd!" Zgadza się, to absurd. Szkoda tylko, że Anna M. Rędzio zdaje się niebezpiecznie przybliżać do drugiej granicy: pokazując mężczyzn jako w ogóle niepotrzebnych (chyba że do seksu).
Językiem "Muszkieterki" przypominają gawędę, historię opowiedzianą przez kobietę dla kobiet. Wydaje się jednak, że w opisie panuje pewien chaos. Począwszy od chronologii, która - pomimo iż jest zachowana - pozostawia wiele do życzenia: wydarzenia biegną szybko, są przeplatane innymi, czasami przypadkowymi dygresjami z własnym porządkiem czasowym. Autorka przeskakuje zresztą z jednego dnia na inny, czasem pomijając kilka tygodni czy miesięcy bez próby większej systematyzacji dla lepszego odnalezienia się czytelnika. Niektóre wątki zostają zakończone nagle, inne pojawiają się bez uprzedzenia. Wprowadza to do narracji niepotrzebny zamęt, którego można było przecież uniknąć. Podobnie w warstwie słownej: język potoczny miesza się z literackim. Autorka pretenduje do miana narratora wszechwiedzącego posługującego się poprawną polszczyzną, językiem literackim właśnie, z drugiej strony wydaje się, że najchętniej zaprzyjaźniłaby się z czytelnikiem (czylteniczką), swobodnie używając kolokwializmów. Dla przykładu: w jednym zdaniu po ambitnym "wykoncypować" ujęto stwierdzenie: "dałam dupy jak kurewka, którą się rucha", czy inne (tym razem wyłuskane z opisu): "nazajutrz" po "przyskrzynić", "upierdliwa", "bulić" czy wreszcie "dupogodziny". Imię Oli w jego pierwotnej formie użyte było w książce raptem trzy, góra cztery razy. Po raz pierwszy, gdy bohaterka upominając siebie użyła surowo brzmiącej formy "Aleksandra", powtórzone następnie w tym samym rozdziale kilka razy. Wydawało się więc, że autorka - tknięta nagłym odkryciem - zdała sobie sprawę z istnienia innej formy aniżeli nadużywana "Ola" i chciała nadrobić zaległości. Dodatkowo nadto często pojawiała się w tekście archaiczna forma czasu zaprzeszłego, która współcześnie niemalże całkowicie zanikła. I tak można było spotkać określenia: "był wyjechał", "zdążył był złapać" czy "czekała była", które nijak pasowały do plotkarskiego stylu narracji.
Cóż więcej potrzeba dla przyciągnięcia uwagi czytelnika, a raczej: czytelniczki? Już sam ogląd "opakowania" sugeruje bowiem grupę docelową: kobiety. Książka jest opowieścią feministyczną i, wydaje się, ma na celu przede wszystkim wywołać na twarzach przedstawicielek płci pięknej szeroki uśmiech. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie pewne "przejście po trupach" dla osiągnięcia wspomnianego celu: deptanymi delikwentami są w tym wypadku mężczyźni. Osobiście nie mam nic przeciwko feminizmowi, zachęcaniu kobiet do samorealizacji czy spełnienia, wręcz przeciwnie.
Po lekturze "Muszkieterek" wyciągnęłam jednak wniosek, który mnie zaniepokoił: mężczyźni są do bani. Owszem, wciąż jeszcze żyjemy w patriarchalizmie i - pomimo nowoczesności wielu coraz śmielszych poglądów - wciąż trudno jest nam, kobietom, przebić się chociażby przez grubą warstwę stereotypów i wyniesionych z tradycji uprzedzeń. Niemniej podchodzenie do tematu z zupełną negacją drugiej strony, odcięcie się od niej jako od "gorszej", podkreślanie na każdym kroku beznadziejności relacji, samo w sobie jest powielaniem schematów i uogólnianiem, od którego autorka - w przypadku kobiet przynajmniej - chciałaby uciec. Oświecająca lekcja, której Anna M. Rędzio chciałaby nam udzielić, zamienia się w efekcie w skrajnie feministyczną bajeczkę o trzech przyjaciółkach, które dają sobie więcej oparcia, aniżeli wszyscy dookoła razem wzięci. Co więcej: wydaje się, że z tej już nie tyle niechęci do mężczyzn co z próby uniezależnienia się od nich, bohaterki same zmieniają się w samców: przyjemność sprawia im seks bez zobowiązań, podrywanie "kolesi" w klubie, powodzenie w życiu zawodowym, spijane litry alkoholu i wieczne poszukiwanie doznań. Być może nie byłoby w tym nic złego (wszak co kto lubi), gdyby jednak do takiego modelu nie sprowadzał się ogół ukazanych w książce postaw. Każda z trzech bohaterek: Rita, Julia i Ola, odkrywa w pewnym momencie, że jedynie przyjaciółki dają jej pełnię tego, czego szukała w związkach na przykład. I tak przez życie kobiet przewija się wielu mężczyzn, z których tylko poznany w Internecie sex-friend Oli utrzymuje się na stanowisku i przeczy ukazanemu w "Muszkieterkach" stereotypowi ble!-faceta. Jego wizje seksu sado-maso w stylistyce BDSM (związanie, dyscyplina, dominacja i uległość: angielskie "bondage", "discipline", "domination" i "submission") pozwalają zresztą bohaterce na odkrycie swej wartości i siły (dla ironii odgrywającej w erotycznych "sesjach" rolę "slave" ganionej przez swego "Mastera"). Im bliżej końca tym częściej przyłapywałam siebie na poszukiwaniu udanego związku z mężczyzną. Oczekiwałam powodzenia bohaterek w tej materii tak gorąco - zapewne zniechęcona wiecznym ich narzekaniem na "płeć brzydką", bo w końcu ile można - że feministyczne ciuszki, które Rita, Julia i Ola zarzuciły na sobie, wdzięcząc się do czytelnika, zaczynały mnie drażnić. Odniosłam wrażenie, że fabuła niechybnie zmierza do wizji zobrazowanej w "Seksmisji". Zaiste, po lekturze "Muszkieterek" wydaje się, że świat idealny to wspaniała harmonia kobiet-przyjaciółek i - jeśli już - podległych im mężczyzn. Mnie jednak obraz ten wydał się nieprzekonywujący.
Zabrakło mi w powieści walki: gorąco pragnące samodzielności i deklarujące zabieganie o siebie bohaterki w obliczu nowego związku zrywały ze zdrowym rozsądkiem, doświadczeniami, licznymi rozmowami z przyjaciółkami, nierzadko barwionymi psychologią. Wiele wieczorów kobiet, doprawianych winem lub wódką, sprowadzało się bowiem do zwierzeń i niejako sesji terapeutycznych: biorąca udział w warsztatach psychologicznych Julia przekazywała współlokatorkom co ciekawsze teorie i sposoby autorefleksji, dzięki którym bohaterki zaczynały rozumieć swoje błędy i dojrzewały. Wydaje się jednak, że było to dojrzewanie pozorne, gdyż w sytuacjach próby kobiety radziły sobie nijak. Najlepszym rozwiązaniem było dla nich często przyznanie się do winy z nieumiejętnością wyrażenia tego innym, jak tylko przyjaciółkom. Jakby magiczna formuła "Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną!" tak mocno uwikłała bohaterki, że te nie były zdolne stworzyć zdrowych relacji poza przyjaźnią. Najdobitniej fakt ten wyraziła sytuacja ślepo zakochanej Julii, która po kilku miesiącach rezygnacji z siebie na rzecz narzeczonego (choć wydawała się być kobietą niezależną i swobodnie wyrażającą własne zdanie) nagle ocknęła się, zaskoczona, niezdolna jednak do delikatnego chociażby zwrócenia ukochanemu uwagi. W efekcie rozstała się z nim, świadoma, że sama zawiniła milczeniem i zgodą na przyjęcie jego modelu życia. Potrafiąca nagle wyprowadzić się od niedoszłego męża nie umiała jednak szczerze z nim porozmawiać. Właśnie ten brak odwagi w bezpośrednim starciu z mężczyznami najbardziej przeszkadzał mi w kreacji bohaterek. Świadome własnych potrzeb, mądre, wykształcone, Julia, Rita i Ola jedynie siebie traktowały prawdziwie partnersko, szczerze rozmawiając o swoich potrzebach i problemach. Anna M. Rędzio może i pokazała silną, pobudzającą i podnoszącą na duchu przyjaźń, niemniej uzyskała to kosztem pewnego zakłamania ludzkiej psychiki czy wreszcie ludzkich postaw. Jak wspominałam, mężczyźni są u niej - świadomie lub nie - niejako zdegradowani i z góry skazani na porażkę w oczach walecznych i samodzielnych kobiet. Nie tak rozumiem feminizm. Jak dla mnie sztuką nie jest rezygnacja ze stałego związku z mężczyzną, bo "nie czuję się zaspokajana" czy nie "czuję się sobą". Konieczność wypracowania kompromisu leży po obu stronach: jedynie szczerość między partnerami pozwala stworzyć zdrowy, właściwy układ. Czekanie na mężczyznę idealnego, zdziwienie wadami potencjalnego przy zupełnej nieumiejętności czy niechęci do zwrócenia delikwentowi uwagi są dla mnie niedojrzałością. W efekcie rezygnujące z mężczyzn bohaterki idą na łatwiznę, uciekają od problemu a przez to nie przemawiają do mnie. I nawet stwierdzenia typu: "I co tu w ogóle pierdolić o feminizmie, skoro laska, wykształcona niby i inteligentna, sama bez przymusu pakuje się w takie gówno?" nie pomagają przełknąć momentami prawdziwie dławiącej bezsensowności poczynań kobiet.
Niemniej cel został osiągnięty: "Muszkieterki" są idealną lekturą dla kobiet na rozdrożu, które zmęczone uwikłaniem w relacje z mężczyznami pragną odetchnąć przy "babskiej" lekturze i naładować akumulatory. Końcowy happy-end pozwala uwierzyć, że "girl power" to nie zwykła fraza reklamowa, a fakt stwierdzony bezsprzecznie. Nie brak w powieści wielu przemycanych w rozmowach bohaterek mądrości. "Cipciowata" Ola stwierdziła na przykład: "Po tym, jak Filip mnie opuścił, zaczęłam, zdaje się, uważać facetów za największe szczęście, jakie może spotkać kobietę. Poza dziećmi oczywiście. Jacy są, nieważne, ważne, że w ogóle są. I kobiety nie powinny grymasić, tylko cieszyć się, że nie są same. Boże, przecież to jakiś absurd!" Zgadza się, to absurd. Szkoda tylko, że Anna M. Rędzio zdaje się niebezpiecznie przybliżać do drugiej granicy: pokazując mężczyzn jako w ogóle niepotrzebnych (chyba że do seksu).
Językiem "Muszkieterki" przypominają gawędę, historię opowiedzianą przez kobietę dla kobiet. Wydaje się jednak, że w opisie panuje pewien chaos. Począwszy od chronologii, która - pomimo iż jest zachowana - pozostawia wiele do życzenia: wydarzenia biegną szybko, są przeplatane innymi, czasami przypadkowymi dygresjami z własnym porządkiem czasowym. Autorka przeskakuje zresztą z jednego dnia na inny, czasem pomijając kilka tygodni czy miesięcy bez próby większej systematyzacji dla lepszego odnalezienia się czytelnika. Niektóre wątki zostają zakończone nagle, inne pojawiają się bez uprzedzenia. Wprowadza to do narracji niepotrzebny zamęt, którego można było przecież uniknąć. Podobnie w warstwie słownej: język potoczny miesza się z literackim. Autorka pretenduje do miana narratora wszechwiedzącego posługującego się poprawną polszczyzną, językiem literackim właśnie, z drugiej strony wydaje się, że najchętniej zaprzyjaźniłaby się z czytelnikiem (czylteniczką), swobodnie używając kolokwializmów. Dla przykładu: w jednym zdaniu po ambitnym "wykoncypować" ujęto stwierdzenie: "dałam dupy jak kurewka, którą się rucha", czy inne (tym razem wyłuskane z opisu): "nazajutrz" po "przyskrzynić", "upierdliwa", "bulić" czy wreszcie "dupogodziny". Imię Oli w jego pierwotnej formie użyte było w książce raptem trzy, góra cztery razy. Po raz pierwszy, gdy bohaterka upominając siebie użyła surowo brzmiącej formy "Aleksandra", powtórzone następnie w tym samym rozdziale kilka razy. Wydawało się więc, że autorka - tknięta nagłym odkryciem - zdała sobie sprawę z istnienia innej formy aniżeli nadużywana "Ola" i chciała nadrobić zaległości. Dodatkowo nadto często pojawiała się w tekście archaiczna forma czasu zaprzeszłego, która współcześnie niemalże całkowicie zanikła. I tak można było spotkać określenia: "był wyjechał", "zdążył był złapać" czy "czekała była", które nijak pasowały do plotkarskiego stylu narracji.
"Muszkieterki" czyta się jednak szybko i z zainteresowaniem. W powieści przeplata się z sobą wiele wątków, niejednoznaczność bohaterek nie pozwala się nimi nudzić. Niektóre sceny czyta się z wypiekami na twarzy, na inne czeka się z niecierpliwością. Z niektórych opisów czy dialogów wyciągnąć można przydatne wskazówki, innymi można delektować dzięki ciekawym metaforom czy przytoczonym opowieściom. Doskonała pozycja dla wszystkich kobiet, które - popijając wino - chcą spędzić lekki wieczór i podnieść się na duchu lekturą.
Anna M. Rędzio, Muszkieterki, Wydawnictwo Zysk i S-ka 2010, 324 s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz