sobota, 23 lutego 2013

Cecilia Randall "Hyperversum"

recenzja ukazała się 4 sierpnia 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________ 

Wyobraź sobie komputerową grę RPG, która pozwala nie tylko śledzić losy bohaterów, ale wejść w ich skórę. Która zaciera granicę pomiędzy rzeczywistością a światem wirtualnym. Taka gra nazywa się Hyperversum.


Daniel, Ian i Jodie przenoszą się do XIII-wiecznej Francji, żeby w świecie wirtualnym przeżyć największą przygodę swojego życia. W wyniku awarii systemu fikcja miesza się z rzeczywistością, a powrót do teraźniejszości wydaje się niemożliwy. Przed bohaterami pojawiają się nieoczekiwane wyzwania. Czy Ian uratuje ukochaną z przeszłości? Czy Daniel pokona strach i z chłopca stanie się mężczyzną? Czy Jodie odnajdzie się w roli średniowiecznej damy? Czy ich przyjaźń przetrwa próbę czasu i przestrzeni? - na tylnej okładce książki zostaje nam streszczona fabuła. Wątek niespodziewanych przenosin w czasie jest dość popularny w kulturze, wydaje się, że wręcz nieśmiertelny. Zapewne dzięki niezwykłej obszerności tematu, mieszczącej wiele możliwych do realizacji scenariuszy, co w efekcie pozwala często na nowatorskie ujęcie standardowej, zdawałoby się, treści. Z uwagi na ten właśnie aspekt skrót z okładki nie zniechęcił mnie do lektury, wręcz przeciwnie: ciekawa byłam realizacji.

Już od dawna miałam ochotę przeczytać jakąś historię płaszcza i szpady w starym stylu: mniej ponurą i wymagającą od powieści historycznej, mniej "magiczną" od fantasy. Nie udawało mi się jej znaleźć, więc, w końcu napisałam ją sobie sama! - wspomniała w jednym z wywiadów Cecilia Randall (a właściwie Cecilia Randazzo), argumentując wybór takiej a nie innej tematyki. I rzeczywiście, mamy tutaj elementy fantastyczne, które zdążyliśmy już polubić: podróże w czasie, przymus przystosowywania się bohaterów do zupełnie innej rzeczywistości, mieszanie się różnych światów, konieczne do wyjaśnienia tajemnice (nierzadko dotyczące też praw fizyki). Zawarty w książce wątek historyczny zakotwicza wyobraźnię w czasie i przestrzeni, odsyła do innych ukochanych przez czytelników i widzów wątków: średniowiecznych walk, mitu rycerskiego, urokliwych dam serca, niebezpiecznych turniejów i ekscytujących bitew. Trudno wobec tego dziwić się nośności tematu i 1,5 milionom sprzedanych na świecie egzemplarzy książki. O ile sam pomysł przypadł mi do gustu, a historia czwórki (czy też, patrząc szerzej, szóstki) bohaterów zainteresowała, tak samo wykonanie w wielu miejscach nie tyle rozczarowało, co utrudniało wtopienie się w fabułę.

Po pierwsze: błędy logiczne. Pojawiające się w kilku miejscach zgrzyty możliwe do wychwycenia przez co uważniejszego czytelnika powodowały, że ten pochylał się nad tekstem nie rozumiejąc, zmuszony do cofnięcia się o kilka(naście, -dzieści) stron w celu weryfikacji, która często kończyła się na niekorzyść autorki. Pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów niekonsekwencji. Jeden z bohaterów, Ian, "Starał się zachować spokój, miał jednak wiele obaw. Nic nie wiedzieli o średniowiecznych zawodach...", chociaż 26-latek Ze świetnymi wynikami ukończył wydział historii średniowiecznej, a teraz pracował nad doktoratem z tej dziedziny. Jak więc wytłumaczyć jego ignorancję, skoro nawet ja - "zwykła" studentka kulturoznawstwa, która historię średniowieczną poznała bodaj na jednych zajęciach, trwających zresztą zaledwie rok, w dodatku okrojoną - posiadam jakieś pojęcie na temat uprawianych w tamtych czasach zawodach? Oczywiście, czytać o zawodzie a w nim pracować to dwa różne aspekty, niemniej w tekście Randall mowa konkretnie o wiedzy. "Nie wiedzieć nic o średniowiecznych zawodach", będąc doktorantem wydziału historii średniowiecznej... Wstyd dla Iana (i uczelni, na której zdobywał "świetne wyniki") i nieuwaga autorki, jakby potrzebne dla chwilowego wytłumaczenia sytuacji skróty myślowe były rozgrzeszane same przez się. (A dla uważnego czytelnika nie są i, mam nadzieję, nigdy nie będą.)

Kolejny przykład stanowi postać Isabeau, francuskiej młodej damy, doskonale znającej język angielski, którego nauczyła się od swojej saksońskiej niani. Nie przeszkodzi to jednak bohaterce "zgłupieć" w towarzystwie naszych podróżników w czasie i zapomnieć "języka w gębie". Wpierw więc będzie ona doskonale porozumiewać się z Amerykanami, by następnie ich nie rozumieć i po czasie znów biegle mówić językiem Szekspira. Podobne "problemy" miał uczący się francuskiego Daniel. Następnie: pojenie rannego Iana winem tłumaczone zostaje przez autorkę jako zachowanie normalne w średniowieczu - z uwagi na naturalność tego trunku jako napoju właśnie - potem jednak pojawia się irracjonalna - z racji wspomnianego wyjaśnienia - obawa Isabeau o stan mężczyzny, któremu najchętniej odebrałaby kielich zawierający procenty. Sam bohater zresztą dopiero po dłuższej chwili poznaje ukochaną, chociaż przez kilka miesięcy wpatrywał się namiętnie w jej wierny portret (trudno mi w miejscu tym uwierzyć, żeby jego ślepotę tłumaczyła wcześniejsza choroba). Dodatkowo, zaznaczone w tekście dwa tygodnie rozciągają się nagle w 26 dni - czy nie prościej byłoby w takim przypadku zrezygnować z dookreślania mijającego czasu? (W każdym razie byłoby bezpieczniej...) Pomylenie szpady z mieczem stanowiło apogeum autorskich wpadek. Pojawiły się również problemy z tytulaturą: Ian obronił doktorat, wobec czego stał się doktorem, pracował na uniwersytecie na stanowisku docenta, na jego tabliczce widniał jednak tytuł profesora. Szukając informacji na temat nazewnictwa pracowników naukowych, natknęłam się na zdanie: W innych systemach prawnych [niż polski], osoba posiadająca habilitację uzyskiwała zwykle stanowisko docenta (z łac. docens - "nauczający") formalnie wskazujące, że w przyszłości może uzyskać stanowisko, tytuł i pełnić funkcję profesora akademickiego. Jak więc wyjaśnić pomyłkę w tekście? Byłabym wdzięczna każdemu, kto naświetliłby mi niuanse obowiązującej w USA tytulatury naukowej, bo wedle moich źródeł albo autorka, albo tłumaczka zawaliły sprawę.

Po drugie: lapidarne opisy akcji. Lakoniczność przyjmowała w tekście formę wielu powtórzeń (jakby zapominano czasem użyć wcześniej nagminnie wykorzystywanych zwrotów synonimicznych, np. określających Isabeau (nim poznaliśmy jej imię) "dziewczyna/Francuzka"). Motywy zachowań bohaterów tłumaczone były wielokrotnie, często następując po sobie wzajemnie, nierzadko bez specjalnej zmiany słownictwa. Podobnie z przytaczaniem myśli postaci. Trudno było wobec tego odwieść mnie od założenia, że grupę docelowych czytelników stanowiły dzieci i młodzież: utrwalanie wiedzy nie tyle o fabule, co o bohaterach, stanowiło dla mnie dowód dbania o interesy najmłodszych, niewprawionych jeszcze czytelników. Autorka, zapytana, do kogo skierowana jest książka, odpowiedziała: Tak naprawdę, muszę wyznać, że piszę dla samej siebie. Piszę sobie książki, które chciałabym przeczytać... Wymyślam bajki, a potem je sobie sama opowiadam... Z tej perspektywy nie dziwi swoista powtarzalność elementów - wywodzi się ona z kultury oralnej i charakteryzuje narracje "mówione". W przypadku spisywanej na gorąco historii, którą wielokrotnie opowiadało się sobie w głowie, staje się więc wytłumaczalna.

Prócz jednego zagubionego przecinka (który upatrzył sobie towarzystwo w pojedynczej kropce zamykającej zdanie) nie odnalazłam większych błędów stylistycznych. Obecność jednak umocnionej, trzyosobowej korekty zaskoczyła mnie, zwłaszcza w zetknięciu ze zdaniem: Kiedy ci, którzy przeżyli, zauważyli samotnego łucznika i wskazali go towarzyszom, którzy natychmiast rzucili się w stronę Daniela. Brakuje mi tutaj co najmniej jednego orzeczenia sprawującego władzę absolutną. Możliwych rozwiązań jest kilka, a problematycznymi są wyłącznie pojedyncze słowa. (Ewentualne wersje? Kiedy ci, którzy przeżyli, zauważyli samotnego łucznika, wskazali go towarzyszom, którzy natychmiast rzucili się w stronę Daniela. lub Kiedy ci, którzy przeżyli, zauważyli samotnego łucznika i wskazali go towarzyszom, ci natychmiast rzucili się w stronę Daniela.) Ubawiło mnie określenie oczy wytrzeszczone przed siebie - uroczy pleonazm, nieprawdaż?

Żałuję, że nie znam języka włoskiego: chciałabym porównać wydanie polskie z oryginałem, sprawdzając, jak mają się do siebie poszczególne opisy. Wspominana już przeze mnie lapidarność (łac. lapidarius = ′dotyczący kamieni′) objawiała się bowiem również swoistym ograniczeniem słownictwa, które - odwołując się do przytoczonej w nawiasie genezy - obrzucało czytelnika dokuczliwą lawiną powtórzeń. Akcja "Hyperversum" obfituje w emocjonujące sceny walk, kiedy dzieje się wiele, bohaterowie jednak odczuwają niemalże wszystko tak samo. Stwierdzenia rodzaju "to był ból nie do wytrzymania" lub "serce biło mu mocniej niż kiedykolwiek" pojawiają się przy niemal każdej sposobności, w miejsce ciekawego opisu emocji postaci sprowadzając czytelnika do namysłu nad wytrzymałością Iana, czy Daniela. Naprawdę, w pewnym momencie zaczęłam wyczekiwać, aż Randall utwierdzi mnie w przekonaniu, że rozgrywka w świecie średniowiecznym to wciąż gra - inaczej nie potrafiłam sobie usprawiedliwić tak potwornego bólu bohaterów, który odczuwali wciąż i od nowa. Drażniło mnie również traktowanie postaci dziecinnie. Trzynastoletni Martin nazywany był chłopcem albo dzieckiem, jako takie się zresztą cały czas zachowywał. Gdyby nie wspomniano jego wieku, dałabym mu ok. 9 lat. Podobnie z Ianem i Danielem. Pierwszy, jako 26-latek, od pewnego momentu rycerz, w każdym razie potężnie zbudowany i umięśniony, nie zasługiwał na miano "chłopaka". Dopiero na 675 stronie autorka (lub tłumaczka) zreflektowała się i użyła określenia, którego tak uparcie wyczekiwałam - "młodzi mężczyźni". 22-letni Daniel również uzyskał tytuł "chłopaka", chociaż jego równolatek Carl określany był w tekście jako... mężczyzna. Jako największy tchórz z całej szóstki wystawił więc kiepskie referencje męskości.

Abstrahując od wszelkich niedogodności i autorskich pomyłek: "Hyperversum" czyta się szybko, oczekując w niecierpliwości ciągu dalszego. Otwarcie przyznaję, że wiele epizodów zaskoczyło mnie, kierując rozwój wypadków na nowe, intrygujące wody. Kiedy myślałam, że znam zakończenie, Randall pokazywała mi, jak bardzo byłam w błędzie. Niespodziewane zwroty akcji przykuwały moją uwagę, świadczą zresztą o niezwykłej wyobraźni autorki, której zmysł do snucia historii prawdziwie mnie zauroczył. Kilka momentów spodobało mi się z uwagi na świetny dowcip, niektóre sceny wzruszyły. Szkoda tylko, że pierwszych 650 stron (ostatnich 150 było bowiem prawdziwą ucztą) napisanych było w taki sposób. Cecilię Randall doceniam za odważne słowa z noty autorskiej: Ewentualne błędy należy jednak przypisać jedynie mnie. Zresztą cel, który Włoszka sobie wyznaczyła, został osiągnięty: "Hyperversum" wciąga - samych bohaterów, ale również i nas - czytelników. Kolejne słowa z noty autorskiej: Niech historycy nie obrażają się na mnie za swobodę, na którą pozwoliłam sobie przy opracowywaniu tej fabuły. Chciałam pobawić się rzeczywistością i fantazją, mając na względzie jeden cel: rozrywkę. Zakończenie jest otwarte i umożliwia kontynuację fabuły, co zresztą urzeczywistniło się dwa lata temu - możemy więc oczekiwać na polskie wydanie "Rycerza Czasu". Sama chętnie po kontynuację sięgnę, ciekawa dojrzalszego warsztatu Cecilii Randall. Trudno bowiem od debiutu oczekiwać samych superlatyw - pomysł miała świetny, więc należy jej tylko kibicować. Jak sama zauważyła: ważne jest, aby się nie bać próbować i nie oczekiwać sukcesu za pierwszym razem."Jestem przekonana, że "Hyperversum" w rękach np. Warner Bros. stanie się godnym uwagi produktem.

Na zakończenie pragnę podzielić się jednym ze swoistych mott, które wyłowić można było z patetycznych wypowiedzi bohaterów: Nie trzeba być bohaterem, żeby przeżyć, jeśli ma się kogoś, dla kogo warto walczyć. Niech powiedzenie to stanie się kwintesencją "Hyperversum", o tym bowiem książka opowiada: o sile miłości i przyjaźni.

Cecilia Randall (właśc. Randazzo), Hyperversum, Wydawnictwo Esprit 2011, 768 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz