wtorek, 11 października 2016

Jessie Burton "Miniaturzystka"

Mimo iż "Miniaturzystkę" dosłownie pochłonęłam w weekend niemal od razu po jej otrzymaniu, na publikację recenzji kazałam czekać blisko dwa lata. Dlaczego? Z jednej strony proza życia, z drugiej chęć napisania czegoś przynajmniej w ułamku oddającego wartość książki. To nie mogło być nic naskrobanego na kolanie, szybko, byle publikować od razu, "na świeżo". Wyjdę więc może na taką, która za darmo wyciąga książki od wydawnictw, by (choć to nie jest do końca prawdą) nie dać nic w zamian (czyt. sprawić, że o tytule będzie głośno), ale trudno... Przy tylu codziennych obowiązkach nie nadaję się na osobę regularnie zaczytaną (co ciekawe, o to łatwiej ;)) i (co więcej, o co trudniej) spisującą swoje refleksje na gorąco.
Wybaczcie więc moją zwłokę. Książka jest warta uwagi - czy zaraz po jej premierze, czy kilka miesięcy (lub lat) po niej. To akurat nie ulega przedawnieniu... ;)

***

(...) sobowtór nie jest w ścisłym znaczeniu protezą: jest to figura wyobrażona, która - podobnie jak dusza, cień czy obraz odbity w lustrze - nawiedza podmiot jako jego inny, sprawiając, że jest on zarazem sobą samym i nigdy nie jest do siebie podobny, biorąc go w posiadanie jako nieuchwytna i nieustannie zaklinana śmierć. Jednak nie zawsze tak się dzieje: kiedy sobowtór się ucieleśnia, kiedy staje się widzialny, oznacza nieuchronnie nadciągającą śmierć.

Jean Baudrillard "Clone strory"






Piotr Wojciechowski swój felieton pisany dla „Wyspy” opatrzył tytułem: „Ukryć się w teatrze lalek”. Abstrahuję w tym miejscu od tematu, który poruszał autor, istotna i udatna wydaje mi się przenośnia, którą zastosował, nazywając tekst. Teatrem lalek określił on bowiem to, co Goffman szerzej odniósł do teatru jako takiego: życie… (Czy też pewne jego elementy, chwile, momenty.) „Miniaturzystka” Jessie Burton wpisuje się w tę symbolikę. Niezwykle realistyczne laleczki, które otrzymuje główna bohaterka powieści – (Petro)Nella Oortman – zdają się więcej mówić o życiu postaci niż otaczająca ją rzeczywistość. 

Bohaterka – młodziutka dziewczyna wydana za mąż za bogatego kupca, przybyła ze wsi do miasta, pełna nadziei i gotowa do zmierzenia się z nową sytuacją – staje w drzwiach swego nowego domu, w którym zaczyna funkcjonować jak marionetka właśnie. Już od progu wita ją jej szwagierka: kobieta stanowcza, władcza, niepozostawiająca złudzeń co do tego, kto w kamienicy – poza jej bratem –  rządzi. Nie traktowana szczególnie poważnie przez domowników, Nella czuje się jak dziecko, którym była na dobry moment przed wypowiedzeniem sakramentalnego „Tak”. To poczucie swoistego poniżenia, zinfantylizowanego traktowania maksymalizuje się w chwili, gdy Johannes Brandt – małżonek bohaterki – ofiarowuje jej kosztowną miniaturę należącej do nich kamienicy: domek dla lalek… To w odniesieniu do niego młoda kobieta może podejmować decyzje, począwszy od tych błahych (raczenie się słodkościami, których nie pochwala szwagierka Marin), na tych niosących większe konsekwencje (wystrój wnętrz, wymiana tapet i tym podobne) kończąc. 



Świat wielkich możliwości, pomyślisz. Oto przede mną perspektywy, uśmiechniesz się. U progu nowego życia czuć jednak gorzki smak rozczarowania: raj nie istnieje, a na pewno nie na ziemi. Autorka z wyczuciem kreśli życie młodej, świeżo poślubionej dziewczyny, której obiecano wiele, ale marzenia – jak zwykle – zderzyły się z rzeczywistością. „Tutaj czuje się marionetką, naczyniem, w które inni wlewają swoje myśli. I to nie mężczyznę poślubiła, lecz cały ten świat. (…) Ten świat z pozoru ma tak wiele do zaoferowania, a mimo to Nella ma nieodparte wrażenie, że coś jest jej stopniowo odbierane.” (s. 117) Zakazy, nakazy, dziwne przyzwyczajenia domowników, tajemnice i sytuacje dwuznaczne – w tym domu, który w cieniu skrywa wiele (między innymi zagadkowe szepty czy dźwięki czyichś kroków), Petronella dojrzewa, z młodziutkiej i pokornej nastolatki przemienia się w silną kobietę – silną, choć na zewnątrz wciąż kruchą.


Powieść może rozczarować, jeśli oczekuje się rozwikłania wszystkich zasygnalizowanych w niej tajemnic. Tytułowa miniaturzystka pozostaje niepoznana, a przynajmniej poznana nie do końca; jak gdyby skrywała się za swoją pracą, za obrazem siebie, jaki utworzyła. Co o niej wiemy? Być może wszystko, a może zupełnie nic. Jak trafnie określiła ją Nella: „Oto ona – ukryta wśród tylu innych amsterdamskich kobiet, wśród ich sekretnych lęków i nadziei. Niczym się od nich nie różni. Jest Agnes Meermans. Jest tamtą dwunastolatką. A także tą kobietą, która będzie tęsknić za mężem co dnia. Jest nas rzesza, nas, kobiet zaczarowanych przez miniaturzystkę.” Bo i chyba nie o rozwiązanie zagadki czyjeś tożsamości tu chodzi, nie o zdradzenie sztuczek iluzjonisty. Powieść – mimo iż porywa tak samo jak intryga czy kryminał – wydaje się być raczej dramatem obyczajowym (choć w dobie celebryctwa przedrostków inter-, multi- czy trans- odczuwa się pociąg do rezygnacji z jednoznacznych przyporządkowań). To nie tajemnica czy zagadka gra tu pierwsze skrzypce (chociaż to właśnie jej obecność nadaje książce charakteru, przykuwa uwagę czytelnika, czującego dreszcz emocji, niepotrafiącego oderwać się od lektury), ale… postać żeńska, kobieta. Czy rozumiana jako tytułowa miniaturzystka (mimo skrywania się w cieniu, wciąż jest obecna na kolejnych stronach książki, wreszcie w umyśle czytelnika), czy jako główna bohaterka, czy jako każda z kobiet wymienianych w utworze. Jessie Burton prezentuje nam bohaterki silne, kobiety szukające swojego miejsca w świecie zdominowanym przez mężczyzn. „Miniaturzystka” to powieść również socjologiczna, psychologiczna – ukazująca uwikłanie „płci słabszej” (ale „pięknej”), patriarchalny porządek (niepozbawiony wad), relatywizm moralny (dotyczący wszystkich: i mężczyzn, i kobiet; nie wyłączając kapłanów czy – a może szczególnie – postaci, wydawałoby się, nieskazitelnych). Być może można by opatrzyć powieść epitetem „feminizująca”, obawiam się jednak, że takie przyporządkowanie mogłoby przywołać błędne skojarzenia. Jessie Burton unika oceny którejkolwiek ze stron, postaw. Pozwala raczej, by to czytelnik – na podstawie czynów poszczególnych bohaterów, jak ława przysięgłych – postawił własny wyrok. Słowa krytyki kierowane w stronę którejkolwiek z postaci grzęzną jednak gdzieś w gardle, pojawia się trudność z wyraźnym werdyktem, niepodważalnym rozstrzygnięciem. W świecie, w którym każdy ma coś na sumieniu, walczy o przetrwanie czy realizację własnych marzeń, o prywatne szczęście (Tak przecież względne!), wydaje się, że nie ma winnych i niewinnych. Każda postawa może być oceniania jedynie w odniesieniu do pewnego kontekstu, jednowymiarowość nie istnieje.

To powieść o KOBIECIE albo KOBIETACH. O uwikłaniu w kulturę, świat niejako dla nas zewnętrzny, ale też o wewnętrznych więz(i)ach. Więzy-więzi: nie ma między nimi szczególnej różnicy; jedno pociąga za sobą drugie, oddając się komuś, oddajemy nie tylko ciało, przede wszystkim duszę. Chroniąc najbliższych, wikłamy się w tajemnice. „Za czym wszyscy gonimy? – zastanawia się Nella. Za życiem, odpowiada sama sobie, chcemy wyzwolić się z tych niewidzialnych więzów, o których Johanes wspominał w swoim gabinecie, albo przynajmniej osiągnąć szczęście, tkwiąc w nich.” (s. 326) Lawirowanie między powinnościami a tym, co dyktuje nam serce: to chyba najtrudniejszy taniec, którego kroki musimy przyswoić w ciągu swojego życia. Egzystencji, która – jak chcielibyśmy często myśleć – została już przez kogoś zaprojektowana, na którą nie mamy wpływu. Tymczasem jednak tajemnicza miniaturzystka – urosła w powieści do swoistego medium, persony potężnej, o nadprzyrodzonych mocach, zdolnej przewidzieć przyszłość,  a nawet wpływać na losy bohaterów – jedynie komentuje czy notuje w materii lalek-sobowtórów życie. Czy ma na nie wpływ? Z każdą samodzielnie podjętą decyzją, kolejnym krokiem ku dorosłości (nienachlanym, ale naturalnym), Nella przekonuje się,  że jej domek dla lalek to tylko przedmiot – jak książka: stworzona przez kogoś narracja, ale ciąg dalszy (jak i w zabawie lalkami) zależy wyłącznie od głównego aktora. Jak zauważyła bohaterka: „[miniaturzystka] Opowiedziała twoją historię, zanim się urodziłaś, ale dokończyć musisz ją już sama.” (s. 451)

Pojęcie wolności, samodzielnego myślenia, samostanowienie o sobie to chyba najważniejsze tematy poruszane w powieści  – walka o nie stanowi tło działań kobiet-bohaterek. Mężczyźni w powieści wiele razy zawodzą, a ich wady zadają kłam męskim zaletom wpisanym w wizerunek wpisany przez kulturę. Mąż Petronelli, Johanes, mówił do swojej siostry: „Wolność to wspaniała rzecz. Uwolnij się, Marin. Pręty twojej klatki są twoim własnym dziełem.” , co ona sama skomentowała w ten sposób: „Uwalnianie siebie. Bardzo pięknie, ale zawsze ktoś musi za to zapłacić.” (s. 296) Nie jest to jednak – jak zaznaczałam wcześniej – powieść jawnie feministyczna, byłoby to uproszczenie. Niemniej jednoczesna moc i niemoc postaci kobiecych to motyw atrakcyjny, pozwalający autorce ująć całą plejadę emocji, postaw życiowych. Brak tutaj postaci bezbarwnych, martwych, sztucznych. Tutaj nawet lalki ożywają i wydają się być z krwi i kości, bardzo ludzkie.

Kim jest więc miniaturzystka? Nie wiadomo. Jak mówi Nella: „Sądziłam, że ona kradnie mi życie, ale tak naprawdę otworzyła jego przegródki i pozwoliła mi zajrzeć do środka.” (s. 400)
Pamiętajmy: „Wszyscy, pełni nadziei, tkamy swój własny gobelin, nikt nas w tym nie wyręczy.” (s. 452)


Jessie Burton, Miniaturzystka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, 464 s.


PS. Jessie Burton jest autorką bodaj najpiękniejszych podziękowań, jakie przyszło mi przeczytać (tym samym końcówka książki - czyli podziękowania właśnie - doprowadziła mnie do łez): "Lindzie i Edwardowi, znanymi także jako Mama i Tata. Za to, że mi czytaliście, kiedy byłam mała, zabieraliście mnie do biblioteki, kupowaliście książki. Za to, że mówiliście: <<To może napisz jakąś opowieść?>>, kiedy się nudziłam w wieku lat sześciu, dwunastu, dwudziestu siedmiu. Za to, że zawsze, zawsze jesteście ze mną."

PPS. W zasadzie cieszy mnie to dwuletnie opóźnienie w publikacji recenzji: obecnie, po czarnym poniedziałku i całej debacie (czy raczej medialnej kłótni) na tematy tak silnie związane z kobietą, kilka użytych w książce słów czy obrazów doskonale komentuje to, co działo się w naszym kraju. Począwszy od wyjaśnienia etymologii słowa "brzemienna" (enceinte) jako "otoczona", "obwarowana", "w potrzasku", po fragmenty rodzaju: „(…) ci, którzy nie mają horyzontów, pragną zniszczyć nasze. Ci ludzie nie widzą nic, tylko cegły i belki, i nie mają w sobie za grosz bożej radości.” (s. 394)
To chyba dobry czas, by raz jeszcze sięgnąć po "Miniaturzystkę". Tkajmy własny gobelin... Pełni nadziei...







__________________________________________________________________

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!

czwartek, 19 maja 2016

Magazyn ogólnego przeznaczenia. Iwona Chmielewska. (wystawa w ramach cyklu "Mistrzowie ilustracji")

Nie było mnie tu prawie rok (bez miesiąca). Złożyły się na to sprawy i zawodowe, i prywatne. To pisanie artykułu naukowego (niezwykle dla mnie trudnego, bo na przełamanie materii zmarnowałam dobrych kilka miesięcy), to narodziny córki na początku tego roku.
Nie zapomniałam jednak o tym miejscu, jak i nigdy nie zapomniałam o książkach - wciąż je czytam, wciąż nimi żyję, wciąż lubię o nich opowiadać.
Nie wiem, czy będę tu tak często jak kiedyś, ale będę. Zaglądajcie więc czasem... Do przeczytania!

____________________________________________________


Osóbka niewysoka, o wzroście wysokiego Hobbita. Cichutka, skromna. Kryjąca delikatny uśmiech w kącikach ust, odziana w sukienkę à la Mała Mi, rozchichotana wewnętrznie - drzemiące w Niej Dziecko (to, które sprawia, że inaczej patrzy się na świat - nieskrępowanie, bez nudnych "dorosłych" szufladkowań, odważnie) cieszy się, a ta radość wzlatywała ku nam jak motyl.

Iwona Chmielewska - osóbka niewielka, ale jak Wielka! (Jeśli z jakiegoś powodu nie wiesz, kim Ona jest, leć szybko nadrobić luki w edukacji książkowej i artystycznej - informacji szukaj chociażby w Internetach!)

Miałam zaszczyt poznać Ją w sobotę 9 maja podczas wernisażu wystawy Jej prac w ramach cyklu Mistrzowie Ilustracji (wystawa w ramach cyklu organizowana jest corocznie przy okazji konkursu, konferencji i wystawy Książka Dobrze Zaprojektowana - zacznijmy od dzieci).


Głos oddany najważniejszej postaci - Autorce. Po lewej kurator wystawy - Wojciech Luchowski.

Kto nie był na wystawie, a chciałby ją zobaczyć na własne oczy - niech nie czyta mojego wpisu, niech nie psuje sobie niespodzianki, a twórcom wystawy efektu. Bo efekt jest. A obserwowanie nas - zwiedzających czy odwiedzających - było chyba niemałą gratką dla twórców wystawy i samej Iwony Chmielewskiej...


MAGAZYN
ogólnego przeznaczenia
Iwona Chmielewska


   Gdy przybyłam do Ronda Sztuki, przespacerowałam się przez księgarnię Zła Buka (starając się nie zwracać uwagi na szepczące do mnie książki), uchyliłam drzwi galerii i... zastygłam w konsternacji. Bałam się, że jestem spóźniona, że słyszane przeze mnie stłumione głosy i oklaski zwiastują otwarcie wernisażu. Tymczasem zaglądałam do pustego pokoiku, który od właściwego pomieszczenia wydzielała taśma budowlana - wyraźny sygnał "Przejścia brak". Nieco zbita z tropu, niedopuszczająca do siebie przesłanek z zastanego "tu i teraz", stanęłam na palcach (próbując wykonać ćwierć jaskółki) i wychyliłam się lekko za taśmę. A tam? Nic. Pusto, nie licząc setek kartonów, palet... Hej, tu miała być wystawa! Jeszcze niegotowa? A może mają tu remont, a wystawa jest na pierwszym piętrze? O co chodzi? - pytałam samą siebie, drapałam się po głowie i szybkim marszem skierowałam kroki w stronę schodów.

   Na piętrze poznałam rozwiązanie zagadki głosów i oklasków - wciąż trwało ogłaszanie nagrodzonych w konkursie Książka Dobrze Zaprojektowana - zacznijmy od dzieci. Zatoczyłam więc po sali koło, obejrzałam plansze z ilustracjami, a nawet gotowe projekty książkowe. Uśmiechałam się, czasem wzdychałam, nerwowo też spoglądałam na zegarek. Gdy w kierunku wyjścia ruszyła pewna para: wysoki jegomość oraz niższa od niego postać kobieca (mówiąca coś o czasie), ruszyłam za nimi. A może...? - przeszło mi przez myśl, wywołując lekki rumieniec. Tak, miałam rację. To była Iwona Chmielewska.

   Zła Buka kurczyła się. Tj. nie ona sama, raczej przestrzeń między nami - ludźmi. Atmosfera gęstniała, podobnie jak człowiecza masa. Wówczas (kiedy przybyli do księgarni próbowali spacyfikować nerwowe bicie serca dialogami słanymi szeptem) zabrzmiał głos z mikrofonu. Kurator przywitał nas, przywitał i Autorkę. O wystawie mówił tajemniczo, z wykorzystaniem kilku słów-kluczy (mikro, makro, wnętrze, zewnętrze i inne, równie enigmatyczne określenia), z lekkim uśmiechem brojącego chłopca tłumaczył, że gdyby powiedział więcej, zdradziłby wszystko.
   Iwona Chmielewska opowiedziała z kolei o tym, co jej bliskie. O ukochanych konwaliach, których nie zabrakło (Łącznie z pierniczkami!), o tym, jaką siłę ma wyobraźnia. To wystawa o sile dwóch rąk i dziesięciu palców - bo mając tylko je, można wyczarować właściwie wszystko. (Każda z Jej prac została wykonana całkowicie ręcznie. Rysowanie, wycinanie, klejenie, szycie... Cudowne DIY, artyzm i sztuka, do których każdy z nas ma dostęp - codziennie!)

   Wystawę otwarto. Zaproszono nas... do tego pokoiku, który pomyliłam z kulisami placu budowy. Zerwano taśmę i dopiero wtedy spostrzegłam tabliczkę na ścianie: Magazyn ogólnego przeznaczenia. Iwona Chmielewska. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że tak brzmiała nazwa wystawy. Więc to on - magazyn!
   Rozemocjonowani, przekroczyliśmy przysłowiowy próg i... trochę zgłupieliśmy. Całą przestrzeń galerii zajmowały kartony. Większe, mniejsze, pudła i pudłaszcza, palety puste i nabrzmiałe od pakunków, przesyłki wciąż zapieczętowane i te jeszcze nieobleczone czarną folią z połyskiem. Na niektórych widniały naklejki z okładką schowanej w środku, zmultiplikowanej książki i informacjami prawdopodobnie w języku  koreańskim.






   Kroczyliśmy między kartonami, słaliśmy sobie (ludziom obcym, a jednak tożsamym w figlu, który nam spłatano) zawstydzone uśmiechy i rozglądaliśmy się. Wówczas spostrzegaliśmy je - dodatkowe pomieszczenie w galerii (Jak mogłam o nim zapomnieć!) - mały pokoik, który na czas tej wystawy zyskał miano "pomieszczenia socjalnego".

   Ciepłe światło lampy wyswobadzało nas z półmroku magazynu, choć nie bez dyskomfortu - stosunek ilości ludzi do wielkości miejsca nie pozwalał na złapanie oddechu, zatrzymanie się w miejscu na dłużej (co było możliwe, paraliżowało jednak ruch). Pod czujnym okiem ochroniarza, który od czasu do czasu zaglądał do środka i przyglądał się nam w ciszy, przechodziliśmy od ściany do ściany, od ramy do ramki i patrzyliśmy. Patrzyliśmy i oglądaliśmy, nie mogąc oderwać wzroku od prac Iwony Chmielewskiej. Zgromadzono ich w tym pokoiku (choć może na to nie wygląda, wedle słów kuratora) dziewięćdziesiąt. 




   Oto one: ilustracje. Wykonane ręcznie - dzieło pracy dwóch dłoni i dziesięciu palców. Dowód na nieskończoność wyobraźni i ludzkich możliwości twórczych. Potencjał drzemiący w każdym z nas. Pieczołowicie tworzone, wyrysowane ołówkiem lub niebieską kredką (od razu przypomina mi się Karolcia i jej magicznie ożywione rysunki), składane, klejone, wyszywane... Artyzm - w tym słowie mieszczą się wszystkie właściwe terminy.

   Na ścianach prezentowały się obrazy, które znałam z ekranu komputera lub zadrukowanych kart książek. "Pamiętnik Blumki", "Kłopot", "Królestwo dziewczynki", "O tych, którzy się rozwijali", "W kieszonce", "Dwoje ludzi", "Oczy"... W rzeczywistości jeszcze piękniejsze, oczarowujące detalami, maestrią wykonania, pietyzmem...



 












   Proszę sobie przeczytać! Instrukcja obsługi... A tutaj co robić w razie czyjejś utraty przytomności...
Iwona Chmielewska na moment zajrzała do swojego "pokoju socjalnego". Kryjąca uśmiech w kocich, bezszelestnych ruchach, szybko zajrzała do kilku kątów (Może podsłuchiwała ludzkie rozmowy?), by cichcem opuścić pomieszczenie. Złapałam ją spojrzeniem tuż przy wyjściu; robiłam właśnie zdjęcie instrukcjom bezpieczeństwa. Spotkałyśmy się wzrokiem, a filuterny uśmiech zagościł na twarzy Autorki. Proszę sobie przeczytać! - rzuciła szybko, wskazując tabliczkę. Instrukcja obsługi... Świetne!
   Obserwowałam, jak - ciesząc się jak mała dziewczynka (szczerze, z radością właściwą niemal w większości tylko dzieciom) - zniknęła w magazynie pomiędzy kartonowymi ścianami.





 

Środek pomieszczenia zajmował stolik z ulubionymi kwiatami Autorki i pierniczkami (podobno nie można ich było zjeść - być może ochroniarz pilnował). Obok - jak na pomieszczenie socjalne przystało - znajdował się inny stolik z zamierzonym bądź nie lokowaniem produktu. I książki. Książki, które można było wziąć do ręki, rozsiąść się w wysiedzianych fotelach i oddać lekturze.



***

Wystawa nietypowa, w istocie skłaniająca do namysłu nad tym, co wewnątrz i na zewnątrz. O skali mikro i makro. Wreszcie o ukrytych znaczeniach samego magazynu, który jawi się jako miejsce obce i znajome zarazem. Odpowiednio zorganizowane, urządzone, przeznaczone do przechowywania we właściwych warunkach określonych obiektów. (fragment z opisu wystawy). Co mówi to o Literaturze? O książkach Iwony Chmielewskiej? O samej Iwonie Chmielewskiej? Ciekawa jestem Waszych interpretacji.

***

Niewątpliwą atrakcją (Tak! Dla mnie to gratka i moment pełen emocji!) była możliwość otrzymania dedykacji od Autorki. I to nie byle jakich, ale rysowanych... Obserwowanie Iwony Chmielewskiej w trakcie pracy? Bezcenne! 






Całkowicie urzekły mnie zindywidualizowane dedykacje - każda z nich komponowała się z książką, w której została wyrysowana. 
Synek otrzymał więc zagadkową zawartość materiałowej (!) kieszonki (dowiedziałam się przy okazji, że książka była napisana dla najmłodszego dziecka pani Iwony - Jasia właśnie ;)), a córcia motylka z dwóch KŁOPOTliwych plam.

To była czysta przyjemność: być tam, widzieć to, doświadczyć.