poniedziałek, 29 grudnia 2014

India Desjardins (ilustracje: Pascal Blanchet) "Wigilia Małgorzaty"

Starość przychodzi nagle, niespodziewanie, ale nie niezauważalnie. Pewnego dnia zadrżą Ci dłonie. Na moment, krótką chwilę, teoretycznie niepostrzeżenie. Być może uznasz to za przypadek, zbieg okoliczności, kiepski dowcip ewentualnie zmęczonego ciała. Ale ciało będzie coraz bardziej zmęczone. Nie tyle konkretnymi czynnościami, wykonywanymi pracami, co ich kumulacją - życiem... Pewnego dnia drżenie rąk nie pozwoli Ci spokojnie nalać herbaty do filiżanki. Nie pozwoli pokroi cebulki do ruskich pierogów. Nie pozwoli...

Starość przychodzi nagle, niespodziewanie. Ciało się starzeje, nie nadąża za wciąż młodym duchem. Tyle chciałoby się zrobić! Tyle ma się czasu! Materialna powłoka staje się pewnego rodzaju więzieniem - klatką, z której nie ma ucieczki, której śmiertelność udaremnia nasze niektóre plany, nasz pociąg do perfekcji, do działania, "bycia na chodzie". Człowiek się starzeje. Przybliża ku śmierci. Czuje to w swoich coraz wolniejszych i coraz mniej dokładnych ruchach. Może pojawić się strach. Może pojawić się wstyd.

Wtedy wcale nie trzeba być samotnikiem, żeby powoli odsuwać się od ludzi. Zachowywać dystans - z miłości, z troski... Pielęgnować w bliskich te wspomnienia, w których jesteśmy aktywni, uśmiechnięci, zadowoleni, w pełni sił... Utrzymywać pozory...

Ale to kosztuje. Kłamstwo pozostanie kłamstwem, możemy oszukiwać innych, ale najgorsze jest oszukiwanie samego siebie... Jak długo jeszcze wytrzymamy, ukrywając się przed życiem? W pewnym momencie to nie tyle ciało nas ogranicza, co ograniczamy sami siebie... Przenosimy przestrzeń zamknięcia z ludzkiego materiału, ludzkiej skorupy, na przestrzeń mieszkania, domu... Nie wychodzimy na zewnątrz, bo rzeczywistość nam się wymyka, bo sądzimy, że nie potrafimy już nadążyć... Czy naprawdę warto?

Małgorzata byłaby właśnie taką panią - starzejącą się, nienadążającą, zatroskaną, powoli odsuwającą się od otoczenia... W imię czego? W opowieści brak wielkich słów-kluczy, słów-wytrychów, które jednoznacznie pozwalałyby zdefiniować sytuację. Strach, ból, smutek, tęsknota... To mocne rzeczowniki, tak często używane, że momentami stają się pustymi frazami, trochę wypłukanymi z siły, którą za sobą niosą. India Desjardins z nich rezygnuje; opisuje rzeczywistość swojej bohaterki z pomocą prostych zdań, pozornie prostego opisu wydarzeń, tego co dzieje się dookoła... Ale w takim opisie właśnie - paradoksalnie - drzemie moc poruszeń, "subtelny urok" - jak określili historię wydawcy. No właśnie: subtelność... "Wigilia Małgorzaty" zupełnie nie przypomina "Opowieści wigilijnej" Dickensa, choć i tutaj finalnie następuje ogromna przemiana głównego bohatera. U Desjardins brak efektownych duchów i ich czarodziejskich sztuczek, brak trochę patetycznego świątecznego nastroju, który serwuje nam na zakończenie klasyk. Tutaj magia odbywa się na innym, wcale nie mniej urokliwym poziomie; może nawet poruszającym bardziej niż baśniowe zwroty akcji o 180 stopni. W "Wigilii Małgorzaty" magia zaklęta jest w codzienności, w tak prostej czynności jak oddychanie... I to wystarczy. Okazuje się, że można się wzruszyć bez fajerwerków. Że cuda zdarzają się w naszej okolicy, być może nawet są na wyciągnięcie ręki. Nie za kilka lat, ale dzisiaj, teraz...

subtelną opowieść zilustrował Pascal Blanchet i doprawdy trudno o lepszy mariaż tekstu i obrazu. Okres świąteczny zwykle kojarzy się z mnóstwem połyskujących światełek, latarenek, ozdóbek i - powiedzmy to głośno (napiszmy wyraźnie?) - pierdółek. Wełnianych poduch w norweskie wzorki (najlepiej ze zwierzętami jako motywem przewodnim), dzwoneczków, słodyczy, bombeczek, łańcuchów i łańcuszków...Na tle tego "świątecznego oczopląsu" "Wigilia Małgorzaty" wypada oszczędnie, by nie powiedzieć surowo. Owszem, czuć aurę zbliżających się świąt; tu i ówdzie wisi wieniec świąteczny, na telewizorze stoi mała choineczka, kalendarz zawieszony na ścianie informuje, że dziś Wigilia. Delikatność przekazu słownego dopełnia delikatność ilustracji: pięknych, zachowanych w stylistyce retro, w ciepłych odcieniach brązów, beżu, czerwieni i żółci. Stylistyczny majstersztyk. Wzrokowa uczta. Nic dziwnego zatem, że książka otrzymała w tym roku wyjątkowe wyróżnienie: nagrodę BolognaRagazzi 2014 - jedno z najbardziej prestiżowych międzynarodowych wyróżnień w dziedzinie ilustracji książkowej. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto nachylić się nad ilustracjami i dać im się porwać - są jak poszlaki dla detektywa, jak dopowiedzenie, którego nie wyartykułowano. "Zestaw wigilijny" z zerową zawartością tłuszczu. Małgorzata oglądana z perspektywy ducha (Ducha Tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia?) - oczu widza ulokowanych pod sufitem, skierowanych w dół, jak na filmach... Magia ujęć, kadrów z życia objętych wrażliwą dłonią ilustratora... To wreszcie siła sugestywnych, choć pozornie milczących form; moim osobistym faworytem są ilustracje przedstawiające rodzinę Małgorzaty: postaci z portretami czy zdjęciami w ramach w miejsce głowy. To jakby odwrócenie życzenia samej bohaterki, która chciała pozostać w pamięci najbliższych jako uśmiechnięta, zdrowa... Siląca się na pewną pozę, na utrzymanie pozorów, utrwalenie pięknego - piękniejszego - obrazu samej siebie... Tutaj to członkowie rodziny uśmiechają się szeroko, prezentują wdzięki, uwiecznieni w sytuacjach, które uznali za warte uwiecznienia. To jak zdjęcia profile na kontach portali społecznościowych: nie widzi się człowieka "na żywo", twarzą w twarz - widzi się ustawioną przez niego fotkę, awatar, który zastępuje człowieka z krwi i kości. Takie nasze wirtualne wcielenie, poza, nierzadko rola, którą odgrywamy przed innymi... Jak się okazuje to nie tylko domena społeczeństw sieciowych, internautów przenoszących swoją realność do sfery wirtualnej. Nie potrzebujemy komputerów czy sprzętu w ogóle, by odgrywać role i zasłaniać się lepszymi obrazami samych siebie. Tylko czy taka wyretuszowana wersja zapewni nam przeżycia tej samej jakości? Czy odtłuszczony zestaw wigilijny będzie smakował tak samo dobrze?

"Wigilia Małgorzaty" to opowieść, która wciąga, która wzrusza i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jeśli pozwolisz się jej porwać, gwarantuję, że na końcu poczujesz muśnięcie mroźnego wiatru na policzku. Takie muśnięcie, które przyspiesza bicie serca i wyciska łzę. W tym przypadku łzę wzruszenia...


India Desjardins, Wigilia Małgorzaty, ilustracje: Pascal Blanchet, Wydawnictwo Dwie Siostry 2014, 72 s.















czwartek, 25 grudnia 2014

najpiękniejsza opowieść wigilijna


    Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu - przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
    Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej - tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
    Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy - blaszane wprawdzie, ale też z odzysku - zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
    Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
    Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem...
    Nagle usłyszałem dzwony.
    Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.
    Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni - nawet na Pasterkę nie znaleźli butów...
    Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
***
    Ktoś zaintonował pieśń i wtedy kościół huknął pełnym głosem.
    Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! - jeszcze lepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu. (...)
    Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.
    Była wyraźnie słaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko. To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
 
***
 
    Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy - na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i "ścigają się", która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga. (...)
 
***
 
    Msza trwała dłużej niż zwykle - była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.
    Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem - Lulajże Jezuniu... Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki... Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana.


Wojciech Cejrowski, "Gringo wśród dzikich plemion"


Wesołych Świąt!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

korzenny las Birnam

Post został pierwotnie opublikowany na moim drugim blogu, którego adres widnieje w podpisie zdjęć. 

Czytujecie Szekspira? Jego dramaty nieustannie inspirują, są - podobnie jak Szekspirowscy bohaterowie (choć na innym poziomie) - podatne na zdradę*... I mnie zainspirowały. Gdy księżyc rzucał lekką poświatę na blat w mojej kuchni (jego odbite światło rozpraszały rozświetlone żarówki), spojrzałam na ozdabiane przez siebie choinki i pomyślałam, że są jak makbetowski las Birnam: w tym przypadku wędrujący z rąk do rąk, z ust do ust... ;) Czy i w tym przypadku doprowadzi do zguby? Niewykluczone: jeśli zje się przez Święta za wiele... ;)

Oddychała wolno. Starała się uspokoić serce, zwolnić jego bicie, które - jak sądziła - dudniło w piersi, odbijało się echem od ścian głuchej klatki piersiowej.
Zimna woda przynosiła ulgę. Łagodziła ból palców, wcześniej ściskających w morderczym uporze tubki z białym lukrem. Mogła odpocząć. Wszystko zostało już zrobione. 
Brązowe ciasto kleiło się do rąk. Miała trudności z usunięciem go z palców, z wydłubaniem zza paznokci... Duszona butelka wypluła kilka krwistych kropel płynu do mycia naczyń. Może teraz ta cholerna plama zejdzie...

W te święta obiecała sobie, że będzie poprawna, nie podda się pokusie. 
Tymczasem las Birnam przybliżał się coraz bardziej... Noc niosła zapach igliwia. Ciastko w kolorze zarumienionego ciała pękło w pół, przełamane gilotyną perlistych zębów. Wokół lady Makbet roztoczył się zapach korzennych przypraw...

Czy zobaczy zamkowe duchy? 











_____________

* Podatność dzieła literackiego na zdradę zachodzi wówczas, gdy - cytując Roberta Escarpita - "posiada taką dysponowalność, iż można spowodować, by nie przestając być sobą, mówiło w odmiennej sytuacji historycznej coś innego, niż mówiło to w sposób jawny [...] w sytuacji historycznej, w której powstało". (R. Escarpit: Literatura a społeczeństwo. Przeł. J. Lalewicz. [w:] Współczesna teoria badań literackich za granicą. Antologia. Oprac. H. Markiewicz. T. III. Wyd. 2. Kraków 1976, s. 235.) Mówiąc prościej, dzieło literackie "zdradza" swojego autora, kiedy można je odczytywać na różne sposoby nawet wiele lat po jego wydaniu. 

niedziela, 14 grudnia 2014

love Tove

Post pierwotnie pojawił się na moim drugim blogu, którego adres widnieje w podpisie zdjęć.

Czytam nowy numer kwartalnika "Ryms", który podbił serca czytelników jeszcze nim się pojawił - to za sprawą okładki z podobizną Tove Jansson, którą stworzyła Agata Królak (ilustratorka znana chociażby z uroczych "Różnimisiów", "Z działki z lasu i takie tam" czy niedawno wydanych "Skrytek"). Mnie grafika urzekła tym, że jest taka... urocza ;). Uśmiechająca się z niej Tove nastraja mnie pozytywnie; ilekroć na nią spojrzę - uśmiecham się do siebie i czuję jakieś takie miłe ciepło w okolicach serca. I ten wieniec muminkowo-hatifnatowo(elektryzuje zapewne ;))-kwiatowy we włosach! No i Buka... Chociaż Tove nie lubiła być nazywana Muminkową Mamą (marzyła się jej bardziej kariera poważnej malarki, którą zresztą była; nie mówiąc o jej innych zdolnościach), uwielbiam tę podobiznę... Kiedy więc Agata Królak ogłosiła na swoim facebookowym profilu, że ma kilka plakatów na sprzedaż... zgłosiłam się jeszcze tego samego dnia (razem z mnóstwem innych osób, co zaskoczyło, ale i ucieszyło ilustratorkę ;)).
"Love Tove" doczekał się ostatnio ramki (RIBBA po raz kolejny uwiodła mnie grubością ramy, na której można postawić drobne figurki, na przykład ;)), dzięki czemu mogłam go wreszcie wyeksponować w mieszkaniu... Uroczy, prawda? :) 
Maleńkie figurki Muminka i Migotki przywiozłam jako dziecko z wakacji, a latarenka doskonale wpasowała się w klimat - przypomina mi domek Muminków...