środa, 23 kwietnia 2014

wspominki na urodzinki

Obchodzimy dzisiaj 450. rocznicę urodzin Williama Shakespeare'a. Data niebanalna - przy tej okazji Pudzian poruszy nawet dach, byleby tradycji stało się zadość.

Pamiętam, że w gimnazjum chciałam napisać dramat-parafrazę opowiadający o alkoholizmie, w którym główny bohater - trzymający w drżącej ręce kieliszek napełniony wódką - rzuciłby z emocją (przerywając sobie czkaniem): Pić albo, yyyiiiiik!, nie pić! Oto jest, iiiiiiiiiiiiiyk!, pytanie!

Dodatkowo świętujemy Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. Wysłałam dzisiaj pracę na konkurs "Pasja od dziecka" (organizowany przez świętujący 5. urodziny Pikinini), zatytułowaną ni mniej, ni więcej: "Moja przygoda z pisaniem"... Przy okazji przeglądania materiałów, nabrałam ochoty na wspominki. Dzisiejszy dzień to zresztą dobry moment na przypomnienie sobie dawnej (choć w pewnej mierze tej samej) mnie.


fot. Ferhora (II Zlot Członków i Sympatyków Piórem Feniksa, sierpień 2010)

Kiedy miałam 8 lat, w jednym z zeszytów powołałam do życia Różowego i Białego Słonia, których ulubionym przysmakiem był chleb, a swoistym przeciwnikiem przerażające Puste. Po 16 latach pojechałam do Krakowa na II Zlot Członków i Sympatyków Piórem Feniksa - stowarzyszenia dla młodych pisarzy. Zabrałam ze sobą ten kolorowy zeszyt i pozwoliłam, by wspomnienia - za sprawą uroczego głosu Dagi - odżyły.
Miałam 8 lat, nosiłam swoją ukochaną fioletową sukienkę z szelkami i kieszonką na piersi, przyglądałam się światu zza szkieł okularów, a inspiracją było dla mnie nawet opakowanie mazaków. Uwielbiałam wymyślać historie i nie grzeszyłam skromnością. Męczyłam siostrę, kuzynkę i przyjaciółkę zabawą w nauczanie: musiały grzecznie siedzieć i powtarzać za Martą-nauczycielką odmianę wyrazów czy dziesięć przykazań. Po 20 latach zmieniło się niewiele: wciąż inspiruje mnie świat otaczający, wciąż lubię kolor fioletowy, w ramach praktyk uczę młodych studentów interpretacji tekstów literackich (i - co mnie momentami przeraża ;) - baaardzo mi się to podoba!).

Gdyby spojrzała na mnie tamta ośmiolatka, chyba byłaby zadowolona. W wyobraźni widzę jej szeroki uśmiech.

piątek, 18 kwietnia 2014

Nowy "Elementarz" bez elementarnych zasad spójności?

Wokół nowego projektu ministerstwa - darmowego "Elementarza" dla wszystkich pierwszaków - zawrzało. Środowiska związane z książkami dla dzieci (w tym graficy, nauczyciele) skrytykowali projekt podręcznika, którym - ich zdaniem - powinien był zająć się jakiś dobry projektant. Argument? Wykształcamy u dzieci poczucie estetyki już od najmłodszych lat (jedno z najczęstszych, jeśli nie najczęstsze, uzasadnienie), a ministerialny "wytwór" to poczucie estetyki zaburza.
Byłam skłonna zmarszczyć brwi i pomarudzić nad przesadą tychże środowisk, które - jak można by wywnioskować z ogółu wypowiedzi, nieco generalizując oczywiście - najchętniej zakazałyby wszystkiego co jest w potocznym rozumieniu "ładne", "komercyjne" w pewien sposób. W tym ujęciu strona graficzna książek powinna burzyć stereotypy, zmuszać do namysłu, inspirować, a przy tym podobać się dziecku. Dla mnie takie skrajne podejście jest poniekąd hipokryzją; owszem, najlepiej, byśmy możliwie tylko wartościowe pozycje przekazywali dzieciom, niemniej każdy - dziecko też - potrzebuje czasem obcować z przedmiotami "tylko" ładnymi. Ja sama bywam krytycznie nastawiona do kultury popularnej, słodko-lukrowej rzeczywistości, ale bywają też momenty, w których przyjemność sprawia mi przeglądanie kolorowych magazynów, obejrzenie jakiegoś serialu, wzruszenie się na "głupawej" komedii... Człowiek potrzebuje czasem "odmóżdżenia" - nawet ten (a może przede wszystkim on?) inteligentny, wykształcony. Nie da się za każdym razem analizować, krytycznym okiem ogarniać całość otaczającego nas świata - skończyłoby się to pomieszaniem zmysłów dla takiego interpretatora kultury 24h/dobę.
Ale...
"Elementarz" przejrzałam (można go ściągnąć TUTAJ) i przyznałam rację tym, którzy go krytykują. O ile ilustracje "główne" są sympatyczne i z przyjemnością się je ogląda, o tyle pozostałe czy ich połączenie na poszczególnych stronach pozostawiają wiele do życzenia.

Podręcznik razi brakiem spójności stylistycznej. Obok "głównych" ilustracji (tworzonych przez jednego człowieka) występują inne, często z zupełnie innej projektowej bajki. Prócz tego grafiki komputerowe imitujące zdjęcia, obok nich prawdziwe fotografie... Dodatkowo proste, niemal clipartowskie elementy... Jeśli dodamy do tego bałagan typograficzny: rozrzucone po stronach litery w różnych rozmiarach i kolorach... Człowiek doznaje niemiłego oczopląsu. (A co ma powiedzieć dziecko, które ma jeszcze czegoś się z tego nauczyć?) Być może to próba odpowiedzi na zmienioną percepcję nowego pokolenia, które przyzwyczajone do szybko zmieniających się obrazów w telewizorze czy na ekranie komputera jest w stanie przyswoić sobie taką różnorodność stylistyczną i jeszcze się w niej odnaleźć. Pytanie tylko, czy rzeczywiście chcemy utrwalać właśnie takie postrzeganie rzeczywistości...


Ilustracje połączone z grafikami komputerowymi imitującymi zdjęcia:


Obok tego (na kolejnych stronach) zupełnie nieprzystające stylistycznie do całości fragmenty opowieści:


Istny oczopląs przez nagromadzenie różnorodnych elementów:


Na koniec perełka: grafiki z lewej strony najwyraźniej wklejał amator - widać połączenia, brak np. cienia, który "ożywiłby" np. muszelkę, latawiec... Nawet ja - graficzny samouk, właściwie laik w tym temacie - zrobiłabym to lepiej (a przynajmniej efekt końcowy kłułby mnie w oczy i nie pozwalał oddać takiej grafiki jako "skończonej")...


Na stronie "Elementarza" można przeczytać, że podręcznik został oddany do naszej - rodziców, opiekunów, nauczycieli, dzieci - konsultacji, by dzięki naszym uwagom był jak najlepszy. Cóż, mam nadzieję, że mój głos - głos rodzica, zostanie wzięty pod uwagę.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Marie-France Pochna "Christian Dior"

http://www.paris-envie.com/dior-30-avenue-montaigne/

recenzja ukazała się na portalu StacjaKultura.pl 24 marca 2014 roku (TUTAJ)
_________________________________________________________________

"Tak, to ona, wyczekiwana, przywrócona do życia alegoria Paryża, wybuchowa mieszanka, która podbijała wyobraźnię i zapierała dech w piersiach."
 

Dior - któż nie zna tej marki? Zmysłowe perfumy, ekskluzywne kosmetyki, bajeczne suknie... Nazwisko założyciela firmy działa jak magnes: od razu przywołuje pewne skojarzenia. Ale Dior to nie tylko metka, swoisty rodowód dla skrojonego materiału, przynęta. To obietnica, wartość wykraczająca poza cenę materiałów najwyższej jakości. Jesteśmy sprzedawcami idei, mówił Dior o zespole pracującym na avenue Montaigne 30 w Paryżu. Blisko było mu do magika - nie tyle iluzjonisty, który popisuje się sztuczkami sprawnych rąk, co czarodzieja, pragnącego rzeczywiście odmieniać życie innych. Krawcy mają piękną rolę do odegrania, zauważył. Teraz, kiedy zabrakło matki chrzestnej Kopciuszka, tylko oni posiadają dar przekształcania kobiety. Przesada? Nie dla Christiana Diora - człowieka obdarzonego niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią.

Ta opowieść rozpoczyna się jak baśń. Poznajemy delikatnego chłopca rozkochanego w pięknych przedmiotach, małego panicza mieszkającego w wielkim domu górującym nad miasteczkiem. Syn zamożnego producenta nawozów nigdy nie pragnął pójść w ślady swego ojca, wolał towarzyszyć ukochanej matce, kolekcjonując jej uśmiechy posyłane kwiatom (madame Dior nie należała do kobiet wylewnych, okazujących ciepłe uczucia). W przestrzeniach tajemniczego (niemal baśniowego) domu, w świecie pobudzających wyobraźnię bibelotów, otoczony wonnymi pąkami, mały Christian beztrosko oddawał się śnieniu na jawie. Uwielbiał barwny czas karnawału, bawiło go stwarzanie z niczego fascynujących kreacji dla siebie i sióstr. Miłość do projektowania przeniósł na deski teatru; bawił się formami, uwielbiał inspirować się sztuką, pragnął zostać muzykiem. Dziecięcą idyllę przerwała śmierć matki - kobiety silnej, której uczucia i akceptacji tak bardzo pragnął. Jej odejście zwolniło jednak psychiczne pęta, które dotąd wiązały ambicję młodego Diora. Mógł wkroczyć na ścieżkę, której wcześniej - pomimo zbieżności zainteresować - nie zauważał. Został krawcem... Ze szczęśliwą gwiazdą u boku ruszył na podbój świata. To jego nazwisko - jako pierwszego krawca na świecie - zdobiło okładkę magazynu Time. Bawił się w czarodzieja, stał się projektantem-fetyszem swojej epoki, wyczarowywał suknie inspirowane malarstwem Watteau, Veronesego, Winterhaltera.

Marie-France Pochna proponuje nam powrót do przeszłości: szykownej Francji, która pomimo wojny i niemieckiej okupacji nie utraciła swojego wdzięku i powabu. Na tle wydarzeń historycznych, tzw. Wielkiej Historii, która wdziera się w życie poszczególnych ludzi, społeczeństw, autorka rozrysowuje dzieje krawiectwa, lokując w nich właściciela jednego z najważniejszych nazwisk w branży: Christiana Diora. Pomimo osadzenia w szerokim, z maestrią zrekonstruowanym kontekście, biografia pojedynczego człowieka nie traci na indywidualności. Marie-France Pochna idealnie zbilansowała obie przestrzenie: jednostkową i społeczną, ogólnoludzką.

Książka jest nie tylko biografią Christiana Diora. Jest swoistym przewodnikiem po świecie mody, który wykracza poza omówienie konkretnych kolekcji i modeli. Żona Randolpha (Appersona) Hearsta wspomniała, że: Sukienki są lepsze od psychoanalityka! Ubranie tworzy wasz wizerunek i dzięki niemu kobieta może mieć o sobie lepsze mniemanie. Stąd opowieść o odzieniu, zmianach panujących trendów, przechodzi w narrację iście socjologiczną, namysł nad kondycją kobiety we współczesnym (ówczesnym) świecie. Pojmowanie mody przez Diora ma swoje źródło w rozumieniu kobiecej psychiki, damskich tęsknot i pragnień. W jego wypowiedziach pobrzmiewa głęboka chęć zgłębienia sekretów ludzkiej duszy, ciekawość świata i mechanizmów nim rządzących. Słychać to chociażby w słowach: Ameryka nie jest krajem wielkiego luksusu, ale krajem, gdzie ludzie wydają wielkie pieniądze. Amerykanka [...] woli trzy nowe kiecki od jednej pięknej sukni. W ogóle nie zastanawia się nad wyborem, wiedząc bardzo dobrze, że jej zachwyt najczęściej nie potrwa długo [...]. Wydaje mi się, że pośpiech, z jakim kupują Amerykanki, niewiele ma wspólnego z duchem oszczędzania i planowania typowym dla Francuzek [...]. Dlaczego ten kraj, który jest tak bogaty, w dziedzinie mody jest tylko krajem tanich ubrań? Być może na tym polega sukces Christiana Diora: swój biznes wyniósł do rangi sztuki, myślenie marketingowe wsparł namysłem socjologiczno-filozoficznym. Marie-France Pochna dodaje, że: Za każdym razem tłumaczył, że haute couture ma podwójną funkcję: z jednej strony ma być laboratorium kreacji i wsparciem rzemiosła artystycznego, z drugiej zaś narzędziem promocji i eksploatacji jednej wartości: TALENTU, pisanego w jego tekstach wielkimi literami. Haute couture - krawiectwo elitarne, ubrania szyte na miarę, tworzone na zamówienie klientki... Biografia Christiana Diora opisuje również drogę od ekskluzywnej elegancji dostępnej dla wybranych do prêt-à-porter - ubrań gotowych do założenia, "sieciowych", powiedzielibyśmy dzisiaj. To opowieść o wielkim człowieku, ale i o wielkich zmianach w świecie mody. Narodzinach nie tylko New Looku, ale i przemianie projektantów w celebrytów  (w czasach największej popularności Diora, w samej amerykańskiej prasie ukazywało się miesięcznie tysiąc dwieście do tysiąca czterystu wzmianek na jego temat!).

Sama książka, jako przedmiot, satysfakcjonuje. Przyjemnie przewracać strony wykonane z materiału tak dobrej jakości, ilustrujące biografię zdjęcia wydrukowano na zamieszczonej pośrodku wkładce z kredowego papieru. Uzupełniają one narrację, pokazują urzeczywistnienie inspirowanych naturą, muzyką, malarstwem i innymi linii projektów Christiana Diora. Do tego prace autorstwa René Gruau: przerywane, jakby tworzone w gorączce szkice, oddające dynamizm kobiecej sylwetki, ruch z cienia w kierunku światła lub odwrotnie, skrycia się w półmroku, by dodać sobie (kobiecie) tajemniczości... Ostre linie miękkiego ołówka, miejscami roztarte opuszkami dla wzmocnienia wrażenia płynności... Innym razem zdecydowane, niemal konturowe kreski zakreślające wszelkie płaszczyzny zakrzywień projektu; utrwalenie sukni, kapelusza, całości kobiecej sylwetki w iście fotograficznej pozie - najczęściej w celach promocyjnych, choć każdy z tych plakatów reklamowych mógłby być osobnym dziełem sztuki.

Wchodzenie w tę opowieść przypomina zakładanie sukni made by Dior. Doskonale skrojone słowa, niewidoczny szew literackiej i reporterskiej pracy, szelest przewracanych stron niczym szelest tafty… rzemiosło wyniesione do rangi artyzmu.


Marie-France Pochna, Christian Dior, Wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2013, 328 s.






Christian Dior z prawej. Zdjęcie ze strony: http://www.avenuemontaigneguide.com/eng/eng/ourguide/christian-dior-the-ball-of-artists

środa, 2 kwietnia 2014

A.A. Milne "Kiedy byliśmy bardzo młodzi"

Dzisiaj Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci. Listonosz zrobił nam (mnie i synkowi) niespodziankę: akurat dzisiaj pojawił się z przesyłką, którą okazała się książka z wierszami A.A. Milne. Tak, tak - tata Krzysia, który ożywił zabawki swego synka, pisał nie tylko opowieści prozą o sympatycznym pluszowym misiu. Co więcej, nie zawęził swej poetyckiej działalności wyłącznie do Puchatkowych (czy innych postaci ze Stumilowego Lasu) mruczanek czy śpiewanek. Tworzył również inne wiersze: czy to dedykowane swojemu synkowi, czy dzieciom w ogóle. Cudowny ich zbiór znalazł się w tomie "Kiedy byliśmy bardzo młodzi".

Wydawnictwo Egmont stanęło na wysokości zadania. Książka zachwyca... Począwszy od rozmiarów, przez papier kredowy, na oprawie graficznej (i typograficznej) kończąc. Jeśli doliczymy przyjemne tłumaczenie Michała Rusinka (sekretarza naszej zmarłej noblistki, obecnie prezesa Fundacji Wisławy Szymborskiej) - wraz z konsultacjami jego pięcioletniej córeczki Natalki - oraz genialne ilustracje Ernesta H. Sheparda... Magia. Ucieszyłam się jak dziecko, że książka wpadła w nasze ręce. I to przy takiej okazji! Wspaniałe świętowanie...

Z książką na kilku zdjęciach pozowała Misiułka* syna. Zgrała się w ten sposób z Kubusiowymi przygodami, jeśli wspomnimy polskie tłumaczenie angielskiego Winnie-the-Pooh: brzmiało ono Fredzia Phi Phi. Z kolei imię Winnie Krzysiowa maskotka zawdzięcza niedźwiedzicy, która je nosiła. Niedźwiedzicy-maskotce brytyjskich żołnierzy, przez jakiś czas zamieszkującej londyńskie ZOO, w którym zobaczył ją mały Christopher Robin. Należy dodać, że zarówno w wersji oryginalnej, jak i polskiej, pluszowy misio nigdy nie występował w roli żeńskiej, choć nosił żeńskie imię (A.A. Milne zawsze też stosował zapis całościowy Winnie-the-Pooh).

* Misiułka to określenie mojej siostry. Miała ona w dzieciństwie ukochaną maskotkę-przytulankę, którą była pewna pani miś. Imienia jako takiego nie otrzymała, Pani Miś brzmiało zbyt poważnie, została więc mianowana... Misiułką właśnie ;).



















A. A. Milne (ilustracje: E.H. Shephard), Kiedy byliśmy bardzo młodzi, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2013, 96 s.