poniedziałek, 29 grudnia 2014

India Desjardins (ilustracje: Pascal Blanchet) "Wigilia Małgorzaty"

Starość przychodzi nagle, niespodziewanie, ale nie niezauważalnie. Pewnego dnia zadrżą Ci dłonie. Na moment, krótką chwilę, teoretycznie niepostrzeżenie. Być może uznasz to za przypadek, zbieg okoliczności, kiepski dowcip ewentualnie zmęczonego ciała. Ale ciało będzie coraz bardziej zmęczone. Nie tyle konkretnymi czynnościami, wykonywanymi pracami, co ich kumulacją - życiem... Pewnego dnia drżenie rąk nie pozwoli Ci spokojnie nalać herbaty do filiżanki. Nie pozwoli pokroi cebulki do ruskich pierogów. Nie pozwoli...

Starość przychodzi nagle, niespodziewanie. Ciało się starzeje, nie nadąża za wciąż młodym duchem. Tyle chciałoby się zrobić! Tyle ma się czasu! Materialna powłoka staje się pewnego rodzaju więzieniem - klatką, z której nie ma ucieczki, której śmiertelność udaremnia nasze niektóre plany, nasz pociąg do perfekcji, do działania, "bycia na chodzie". Człowiek się starzeje. Przybliża ku śmierci. Czuje to w swoich coraz wolniejszych i coraz mniej dokładnych ruchach. Może pojawić się strach. Może pojawić się wstyd.

Wtedy wcale nie trzeba być samotnikiem, żeby powoli odsuwać się od ludzi. Zachowywać dystans - z miłości, z troski... Pielęgnować w bliskich te wspomnienia, w których jesteśmy aktywni, uśmiechnięci, zadowoleni, w pełni sił... Utrzymywać pozory...

Ale to kosztuje. Kłamstwo pozostanie kłamstwem, możemy oszukiwać innych, ale najgorsze jest oszukiwanie samego siebie... Jak długo jeszcze wytrzymamy, ukrywając się przed życiem? W pewnym momencie to nie tyle ciało nas ogranicza, co ograniczamy sami siebie... Przenosimy przestrzeń zamknięcia z ludzkiego materiału, ludzkiej skorupy, na przestrzeń mieszkania, domu... Nie wychodzimy na zewnątrz, bo rzeczywistość nam się wymyka, bo sądzimy, że nie potrafimy już nadążyć... Czy naprawdę warto?

Małgorzata byłaby właśnie taką panią - starzejącą się, nienadążającą, zatroskaną, powoli odsuwającą się od otoczenia... W imię czego? W opowieści brak wielkich słów-kluczy, słów-wytrychów, które jednoznacznie pozwalałyby zdefiniować sytuację. Strach, ból, smutek, tęsknota... To mocne rzeczowniki, tak często używane, że momentami stają się pustymi frazami, trochę wypłukanymi z siły, którą za sobą niosą. India Desjardins z nich rezygnuje; opisuje rzeczywistość swojej bohaterki z pomocą prostych zdań, pozornie prostego opisu wydarzeń, tego co dzieje się dookoła... Ale w takim opisie właśnie - paradoksalnie - drzemie moc poruszeń, "subtelny urok" - jak określili historię wydawcy. No właśnie: subtelność... "Wigilia Małgorzaty" zupełnie nie przypomina "Opowieści wigilijnej" Dickensa, choć i tutaj finalnie następuje ogromna przemiana głównego bohatera. U Desjardins brak efektownych duchów i ich czarodziejskich sztuczek, brak trochę patetycznego świątecznego nastroju, który serwuje nam na zakończenie klasyk. Tutaj magia odbywa się na innym, wcale nie mniej urokliwym poziomie; może nawet poruszającym bardziej niż baśniowe zwroty akcji o 180 stopni. W "Wigilii Małgorzaty" magia zaklęta jest w codzienności, w tak prostej czynności jak oddychanie... I to wystarczy. Okazuje się, że można się wzruszyć bez fajerwerków. Że cuda zdarzają się w naszej okolicy, być może nawet są na wyciągnięcie ręki. Nie za kilka lat, ale dzisiaj, teraz...

subtelną opowieść zilustrował Pascal Blanchet i doprawdy trudno o lepszy mariaż tekstu i obrazu. Okres świąteczny zwykle kojarzy się z mnóstwem połyskujących światełek, latarenek, ozdóbek i - powiedzmy to głośno (napiszmy wyraźnie?) - pierdółek. Wełnianych poduch w norweskie wzorki (najlepiej ze zwierzętami jako motywem przewodnim), dzwoneczków, słodyczy, bombeczek, łańcuchów i łańcuszków...Na tle tego "świątecznego oczopląsu" "Wigilia Małgorzaty" wypada oszczędnie, by nie powiedzieć surowo. Owszem, czuć aurę zbliżających się świąt; tu i ówdzie wisi wieniec świąteczny, na telewizorze stoi mała choineczka, kalendarz zawieszony na ścianie informuje, że dziś Wigilia. Delikatność przekazu słownego dopełnia delikatność ilustracji: pięknych, zachowanych w stylistyce retro, w ciepłych odcieniach brązów, beżu, czerwieni i żółci. Stylistyczny majstersztyk. Wzrokowa uczta. Nic dziwnego zatem, że książka otrzymała w tym roku wyjątkowe wyróżnienie: nagrodę BolognaRagazzi 2014 - jedno z najbardziej prestiżowych międzynarodowych wyróżnień w dziedzinie ilustracji książkowej. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto nachylić się nad ilustracjami i dać im się porwać - są jak poszlaki dla detektywa, jak dopowiedzenie, którego nie wyartykułowano. "Zestaw wigilijny" z zerową zawartością tłuszczu. Małgorzata oglądana z perspektywy ducha (Ducha Tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia?) - oczu widza ulokowanych pod sufitem, skierowanych w dół, jak na filmach... Magia ujęć, kadrów z życia objętych wrażliwą dłonią ilustratora... To wreszcie siła sugestywnych, choć pozornie milczących form; moim osobistym faworytem są ilustracje przedstawiające rodzinę Małgorzaty: postaci z portretami czy zdjęciami w ramach w miejsce głowy. To jakby odwrócenie życzenia samej bohaterki, która chciała pozostać w pamięci najbliższych jako uśmiechnięta, zdrowa... Siląca się na pewną pozę, na utrzymanie pozorów, utrwalenie pięknego - piękniejszego - obrazu samej siebie... Tutaj to członkowie rodziny uśmiechają się szeroko, prezentują wdzięki, uwiecznieni w sytuacjach, które uznali za warte uwiecznienia. To jak zdjęcia profile na kontach portali społecznościowych: nie widzi się człowieka "na żywo", twarzą w twarz - widzi się ustawioną przez niego fotkę, awatar, który zastępuje człowieka z krwi i kości. Takie nasze wirtualne wcielenie, poza, nierzadko rola, którą odgrywamy przed innymi... Jak się okazuje to nie tylko domena społeczeństw sieciowych, internautów przenoszących swoją realność do sfery wirtualnej. Nie potrzebujemy komputerów czy sprzętu w ogóle, by odgrywać role i zasłaniać się lepszymi obrazami samych siebie. Tylko czy taka wyretuszowana wersja zapewni nam przeżycia tej samej jakości? Czy odtłuszczony zestaw wigilijny będzie smakował tak samo dobrze?

"Wigilia Małgorzaty" to opowieść, która wciąga, która wzrusza i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jeśli pozwolisz się jej porwać, gwarantuję, że na końcu poczujesz muśnięcie mroźnego wiatru na policzku. Takie muśnięcie, które przyspiesza bicie serca i wyciska łzę. W tym przypadku łzę wzruszenia...


India Desjardins, Wigilia Małgorzaty, ilustracje: Pascal Blanchet, Wydawnictwo Dwie Siostry 2014, 72 s.















czwartek, 25 grudnia 2014

najpiękniejsza opowieść wigilijna


    Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu - przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
    Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej - tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
    Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy - blaszane wprawdzie, ale też z odzysku - zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
    Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
    Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem...
    Nagle usłyszałem dzwony.
    Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.
    Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni - nawet na Pasterkę nie znaleźli butów...
    Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
***
    Ktoś zaintonował pieśń i wtedy kościół huknął pełnym głosem.
    Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! - jeszcze lepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu. (...)
    Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.
    Była wyraźnie słaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko. To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
 
***
 
    Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy - na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i "ścigają się", która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga. (...)
 
***
 
    Msza trwała dłużej niż zwykle - była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.
    Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem - Lulajże Jezuniu... Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki... Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana.


Wojciech Cejrowski, "Gringo wśród dzikich plemion"


Wesołych Świąt!

poniedziałek, 15 grudnia 2014

korzenny las Birnam

Post został pierwotnie opublikowany na moim drugim blogu, którego adres widnieje w podpisie zdjęć. 

Czytujecie Szekspira? Jego dramaty nieustannie inspirują, są - podobnie jak Szekspirowscy bohaterowie (choć na innym poziomie) - podatne na zdradę*... I mnie zainspirowały. Gdy księżyc rzucał lekką poświatę na blat w mojej kuchni (jego odbite światło rozpraszały rozświetlone żarówki), spojrzałam na ozdabiane przez siebie choinki i pomyślałam, że są jak makbetowski las Birnam: w tym przypadku wędrujący z rąk do rąk, z ust do ust... ;) Czy i w tym przypadku doprowadzi do zguby? Niewykluczone: jeśli zje się przez Święta za wiele... ;)

Oddychała wolno. Starała się uspokoić serce, zwolnić jego bicie, które - jak sądziła - dudniło w piersi, odbijało się echem od ścian głuchej klatki piersiowej.
Zimna woda przynosiła ulgę. Łagodziła ból palców, wcześniej ściskających w morderczym uporze tubki z białym lukrem. Mogła odpocząć. Wszystko zostało już zrobione. 
Brązowe ciasto kleiło się do rąk. Miała trudności z usunięciem go z palców, z wydłubaniem zza paznokci... Duszona butelka wypluła kilka krwistych kropel płynu do mycia naczyń. Może teraz ta cholerna plama zejdzie...

W te święta obiecała sobie, że będzie poprawna, nie podda się pokusie. 
Tymczasem las Birnam przybliżał się coraz bardziej... Noc niosła zapach igliwia. Ciastko w kolorze zarumienionego ciała pękło w pół, przełamane gilotyną perlistych zębów. Wokół lady Makbet roztoczył się zapach korzennych przypraw...

Czy zobaczy zamkowe duchy? 











_____________

* Podatność dzieła literackiego na zdradę zachodzi wówczas, gdy - cytując Roberta Escarpita - "posiada taką dysponowalność, iż można spowodować, by nie przestając być sobą, mówiło w odmiennej sytuacji historycznej coś innego, niż mówiło to w sposób jawny [...] w sytuacji historycznej, w której powstało". (R. Escarpit: Literatura a społeczeństwo. Przeł. J. Lalewicz. [w:] Współczesna teoria badań literackich za granicą. Antologia. Oprac. H. Markiewicz. T. III. Wyd. 2. Kraków 1976, s. 235.) Mówiąc prościej, dzieło literackie "zdradza" swojego autora, kiedy można je odczytywać na różne sposoby nawet wiele lat po jego wydaniu. 

niedziela, 14 grudnia 2014

love Tove

Post pierwotnie pojawił się na moim drugim blogu, którego adres widnieje w podpisie zdjęć.

Czytam nowy numer kwartalnika "Ryms", który podbił serca czytelników jeszcze nim się pojawił - to za sprawą okładki z podobizną Tove Jansson, którą stworzyła Agata Królak (ilustratorka znana chociażby z uroczych "Różnimisiów", "Z działki z lasu i takie tam" czy niedawno wydanych "Skrytek"). Mnie grafika urzekła tym, że jest taka... urocza ;). Uśmiechająca się z niej Tove nastraja mnie pozytywnie; ilekroć na nią spojrzę - uśmiecham się do siebie i czuję jakieś takie miłe ciepło w okolicach serca. I ten wieniec muminkowo-hatifnatowo(elektryzuje zapewne ;))-kwiatowy we włosach! No i Buka... Chociaż Tove nie lubiła być nazywana Muminkową Mamą (marzyła się jej bardziej kariera poważnej malarki, którą zresztą była; nie mówiąc o jej innych zdolnościach), uwielbiam tę podobiznę... Kiedy więc Agata Królak ogłosiła na swoim facebookowym profilu, że ma kilka plakatów na sprzedaż... zgłosiłam się jeszcze tego samego dnia (razem z mnóstwem innych osób, co zaskoczyło, ale i ucieszyło ilustratorkę ;)).
"Love Tove" doczekał się ostatnio ramki (RIBBA po raz kolejny uwiodła mnie grubością ramy, na której można postawić drobne figurki, na przykład ;)), dzięki czemu mogłam go wreszcie wyeksponować w mieszkaniu... Uroczy, prawda? :) 
Maleńkie figurki Muminka i Migotki przywiozłam jako dziecko z wakacji, a latarenka doskonale wpasowała się w klimat - przypomina mi domek Muminków...
 
 





 

czwartek, 27 listopada 2014

kochamy muminki - Katowice Prezentacje Biblioteczne 2014

W czwartek 20 listopada 2014 roku w Bibliotece Śląskiej miały miejsce Śląskie Prezentacje Biblioteczne, w tym roku obchodzone pod hasłem: "Kochamy muminki". (Trudno zresztą o inny Leitmotiv: na całym świecie 2014 rok niemal w całości wypełniony jest wydarzeniami nawiązującymi do setnej rocznicy urodzin Tove Jansson.) Jako że i ja miłości swojej do tych muminkowych trolli się nie powstydzę, przybyłam, zobaczyłam i uśmiechy zaliczyłam. Bo jak tu nie wygiąć w górę ust, gdy przez tobą przebiega dziewczynka przebrana za Małą Mi, a prawdziwie mrowie spiczastych kapelusików i czapek przyozdobionych piórami i jesiennymi liśćmi koloruje rzeczywistość na zielono?




Choć prezentacje są otwarte dla wszystkich, czułam się nieco wyobcowana; ludzi z "ulicy" (przynajmniej w moim odczuciu) było jak na lekarstwo, prym wiedli bibliotekarze oraz dzieci ze szkoły podstawowej. Grupa tych ostatnich zaskoczyła mnie bodaj najbardziej, ale zdziwienie szybko ustąpiło miejsca radości; jak dobrze, że szkoły wychodzą z najmłodszymi na tego typu "imprezy", jak dobrze, że promuje się czytanie, że się do niego zachęca! Dzieci - prócz przeróżnych atrakcji (konkurs na najlepsze przebranie związane z serią o muminkach, przemarsz włóczykijów, warsztaty) - ściskały bowiem w dłoniach własnoręcznie (tak sądzę) wyrysowane "grosiki Włóczykija": monety wielkości spodeczka do filiżanki, które można było wymienić w specjalnej, jednodniowej księgarni na... książkę, oczywiście. I tak te wszystkie Włóczykije stały w grupkach, kartkując otrzymane egzemplarze, zaczytując się w pierwszych stronach, wymieniając się z koleżankami i kolegami... Kto nie posiadał specjalnych grosików, mógł - jak ja - nabyć książki na stoiskach wydawnictw i księgarni Zła Buka (Ha! Jej wszak nie mogło zabraknąć - powstała, jak napomykają założyciele, dzięki Buce właśnie!). W skrytości ducha liczyłam na nowe, rocznicowe wydanie serii o muminkach Naszej Księgarni, ale widząc je na żywo - rozczarowałam się. Liczyłam na grubą, szorstką, surową tekturę w miejsce okładki i czerwono-bordowy płócienny grzbiet... Obietnica płynąca z internetowej grafiki okazała się złudzeniem: ani tektury, ani płótna - w ich miejsce standardowa, gruba oprawa (zupełnie ten sam zabieg, co w przypadku książki "Crictor i inne niesamowite stwory" Tomi Ungerera - wcześniej wydana pozycja tego autora, "Przygody rodziny Mellopsów", miała piękny, płócienny grzbiet). Nie kupiłam, szkoda mi było pieniędzy, zwłaszcza że wszystkie 9 tomów od dawna pomieszkuje na półce mojej domowej biblioteczki. (Może w ramach wewnętrznego buntu, sama wydam sobie "Dolinę Muminków w listopadzie" właśnie w ten sposób: z płóciennym grzbietem i z twardą tekturą, której surowość zaskakuje opuszki palców? W ten sposób wydaliśmy kiedyś z tatą zbiór moich mikroopowiastek o Pannach Słodkich [zobacz TUTAJ].)






Wyobraziłam sobie, jak za kilka lat mój synek bierze udział w czymś takim. Mam nadzieję, że nie zabraknie nauczycielek, którym się chce, bibliotekarek i bibliotekarzy mających odwagę (i czerpiących z tego frajdę!) przebrać się za postaci z powieści... I autorów, którzy wciąż noszą w sobie dziecko i dzielą się swoją wyobraźnią z innymi...





Co do autorów: w trakcie Katowickich Prezentacji Bibliotecznych zostały wręczone nagrody "Guliwera" - Guliwer w Krainie Liliputów (czyli uhonorowanie twórcy już istniejącego na rynku literatury dla dzieci, takie docenienie przez najmłodszych - wspomniane liliputki ;) - dorobku) powędrował na ręce Macieja Wojtyszko, a Guliwera w Krainie Olbrzymów (dla autora debiutującego czy początkującego [choć w tym roku było nieco inaczej]; wówczas olbrzymami jawią mu się dzieci - widmo surowego odbiorcy i niełatwego czytelnika ;)) otrzymał Marcin Szczygielski. Po wręczeniu statuetek odbył się wywiad, właściwie przepytywanie autorów przez dzieci; rozmowa dotyczyła także muminków, a zdominowało ją właściwie jedno zasadnicze pytanie: czy muminki jedzą szpinak? Rozpoczęła się dysputa poświęcona zwyczajom żywieniowym małych trolli, skropiona malinowym sokiem, odwołująca się do szwedzkich potraw... Uhm... Smakowicie! (Może poza igliwiem, którym należało zapychać sobie brzuchy na czas zimowego snu...)






Najciekawszym punktem programu (dla mnie, ale zapewne i dla innych dorosłych ;)) był wykład prof. Hanny Dymel-Trzebiatowskiej z Katedry Skandynawistyki Uniwersytetu Gdańskiego. "Muminki, Włóczykij i Buka po szwedzku. O przekładzie antroponimów w serii książek o Muminkach Tove Jansson" - tytuł brzmiący może średnio zachęcająco (szczególnie jego druga część), traktujący jednak o aspekcie nader interesującym: nazwach własnych...
W 9 badanych tomach (czyli klasyce, kanonie opowieści o muminkach) nie ma może przykładów wielkich, spektakularnych zmian nazw po ich przetłumaczeniu, nie znaczy to jednak, że istniejące nie zaliczają się do interesujących...
Tove Jansson tworzyła nazwy własne na kilka sposobów:
 - nadawała nowe znaczenia nazwom czy słowom już istniejącym,
 - wykorzystywała te odnoszące się do jej otoczenia,
 - czasem zapożyczała wyrazy z domowego słownika (stąd pochodzi określenie "muminki"; słowa "mumin" używał wujek Tove, opisując małe stworki o zimnych noskach, którymi trą łydki podjadających w nocy małych dziewczynek ;)),
 - wykorzystywała już istniejące imiona (np. szczur teatralny Emma - ulubienica Macieja Wojtyszko ;)),
czy najciekawszy:
 - wymyślała je od podstaw.
Nie będę relacjonowała szczegółów wykładu, podawała wielu przykładów, które zapewne ubarwiły wywód, ale wykład był tak pasjonujący i obfitujący w egzempla, że spisanie wszystkich byłoby na dobrą sprawę niemożliwe (a przynajmniej trudne), po drugie szkoda było na to czasu: człowiek siedział na sali wpatrzony w slajdy i chłonący każde słowo.
Wyjaśnię tylko, że polskie tłumaczenia imion postaci wielokrotnie odwoływały się do cech wyglądu zewnętrznego (Paszczak, Ryjek) czy jakiś cech charakterystycznych (Migotka - od migotania pięknych przedmiotów, Buka - od buczenia) postaci, co wielokrotnie spłycało bogactwo imion oryginalnych, choć nie zawsze stanowiło zupełnie przekłamanie czy świadczyło o dowolności tłumaczki. Jedną z największych wpadek translacyjnych jest przemianowanie piżmaka w piżmowca - w książce wyraźnie jest mowa o zwierzęciu istniejącym realnie (jest nawet potwierdzająca to ilustracja), dziwi więc, że tłumaczka wybrała akurat takie określenie, zważywszy, że piżmowiec także istnieje realnie - ale należy do zupełnie innego gatunku... ;) Zupełnie inaczej rzecz się miała z mrówkolwem: istniejącym realnie owadem, którego nazwa zainspirowała Tove do dosłownego zrozumienia - tak otrzymaliśmy lwa, który zachowuje się jak mrówka i zakopuje w piasku ;). Intryguje również wątek Topika i Topci - w oryginale dwóch dziewczynek, co miało być jednym z pierwszych sygnałów homoseksualnych zainteresowań Tove. W naszym kraju wolano najwyraźniej dmuchać na zimne i - na wszelki wypadek - jednej z panienek zmieniono płeć.
Jeśli chodzi o tytuły poszczególnych tomów: jedynie w przypadku dwóch ("Tatuś Muminka i morze" oraz "Pamiętniki Tatusia Muminka") można mówić o dosłownym przekładzie. We wszystkich pozostałych spolszczone wydania dodawały "Dolinę Muminków" jako swoisty spójnik, wskazanie przynależności do jednej serii. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej...
Na koniec pozostaje pytanie: dlaczego o tłumaczeniu książek fińskiej autorki opowiadała tłumaczka języka szwedzkiego? Odpowiedź na to pytanie padła na początku wykładu: Tove Jansson należała do mniejszości Finów szwedzkojęzycznych, poza tym jej matka - pierwowzór Mamy Muminka - była stuprocentową Szwedką. Poznali się z ojcem Tove w Paryżu... Romantycznie, prawda? :)



Dlaczego pisałam w tekście "muminki" z małej litery? Oto kolejna z ciekawostek wyniesionych z wykładu: oryginalnie słowo pisano z małej litery właśnie, dla zaznaczenia nie konkretnego Muminka (czyli odpowiednika imienia), ale gatunku; jak z przyjętymi u nas trollami, elfami, krasnoludkami czy krasnoludami... Podobnie było z paszczakami, filifionkami i homkami.


(Momentami dobija mnie jakość zdjęć. Jednak aparat w telefonie nie zawsze zdaje egzamin; dodatkowo brak odpowiedniego statywu - ludzki jest zdecydowanie za mało profesjonalny ;))

niedziela, 16 listopada 2014

Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle "W śnieżną noc"

Trójka autorów - Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle - usiadła przy jednym stole (czy to realnie, czy w przenośni), by połączyć siły i stworzyć bożonarodzeniową opowieść o miłości. Trzy nazwiska, trzy opowieści, trzech bohaterów (narratorów w pierwszej osobie), trzy historie splecione ze sobą, powiązane (jakby uboższa wersja fabularnego węzła w filmie "To właśnie miłość", gdzie także można by pokusić się o rozrysowanie zależności między poszczególnymi postaciami). Lekka, młodzieżowa, skropiona kawą ze Starbucksa.

W śnieżną noc, gdy na zewnątrz trwa zawierucha, a Matka Natura przyodziewa świat w gruby kożuch mroźnego puchu ("w biel tak czystą, że aż niepokojąco groźną." [s. 173]), wiele może się wydarzyć. Zwłaszcza jeśli ta noc poprzedza  Boże Narodzenie...
Zmianie ulega wiele planów, lśniące w słońcu śnieżne zaspy przesłaniają otoczenie, kontynuują to, co zaczęła zamieć. Człowiek ma szansę inaczej spojrzeć na swoje życie - odseparowany od rzeczywistości, zagląda do wewnątrz, otrzymuje czas; potrzebny, by pewne sprawy uległy przewartościowaniu.
Człowiek odkrywa, że szkoda zajmować się złudzeniami, gdy tuż obok czai się prawdziwa Miłość. Że czasem to, co szalone, nie musi oznaczać końca pewnej przygody - że gwarantuje inną, równie (o ile nie bardziej) szczęśliwą. Że świat nie kończy się na nim samym, że problemy może rozwiązać "zwykłe" otwarcie się na innych... Lekcja potrzebna, ożywcza - jak śnieg, który z początku przesłania horyzont po to, by orzeźwić powietrze.

W oryginale tytuł tomu brzmi "Let it snow", co nasuwa skojarzenia z utworem muzycznym o tym samym tytule (na Wikipedii jeszcze bardziej dosłownie: przez podlinkowanie tytułu książki z odniesieniem do informacji o piosence). Cytując zawsze służącą pomocą Ciocię Wikipedię: "Utwór jest zaliczany do piosenek świątecznych pomimo, że w jej tekście nie ma żadnej wzmianki o świętach, dlatego piosenka ta może być śpiewana także przez osoby niewierzące". Pod tym względem oba utwory (i książka, i piosenka) doskonale się ze sobą komponują: oba są zlaicyzowanymi opowiastkami do poczytania czy zanucenia w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
W omawianym tomie sacrum miesza się z profanum. W miejsce cudu narodzin Syna Bożego mamy do czynienia z Bożonarodzeniowym Cudem Pomponowym (czyt. czternaście cheerleaderek wyginających ciało w noc wigilijną w Waffle House), miejscem pielgrzymek czy spotkań nie jest stajenka, ale przyciągający tłumy Starbucks (czynny nawet w święta; nazwany zresztą Centrum Bożonarodzeniowych Cudów), a nad wszystkim czuwa święta patronka świnek (takich prawdziwych, ale miniaturowych - co by można było łatwiej hodować je w domu). Jeśli dodamy do tego nazwy markowych sprzętów elektronicznych, które rozsiane zostały po tekście Lauren Myracle (jak bakalie w świątecznym pierniku) oraz szaleństwo przedświątecznych zakupów rodziców bohaterki opowiadania Maureen Johnson - odnosi się wrażenie, że konsumpcjonizm na dobre zagarnął dla siebie święta i poprzewracał ludziom w głowach. Gdzie tu głębia, gdzie tu większy sens? - można zadać sobie pytanie, przystając w miejscu, stopując film o Jamesie Bondzie (a cudne ciało Daniela Craiga zastyga na ekranie). W tym miejscu warto przypomnieć sobie, kto jest bohaterem opowiadań, do kogo są one kierowane.

Gdy miałam naście lat i swoje "sprawy sercowe", okres świąteczny obfitował w pełne niepokoju oczekiwanie: na spotkanie z Nim, na prezent od Niego, na pełne egzaltacji wyznania miłosne, na ciepło wspólnego uścisku, gdy wreszcie się zobaczymy... W wieczór wigilijny zostawiało się rodzinę w pokoju i uciekało do innego: by szeptem wyznać swojej Miłości, jak się za nią tęskni...
Bohaterowie opowiadań "W śnieżną noc" to nastolatkowie, których zajmują podobne problemy. Gdy z głośników płyną ckliwe melodie wspomagane brzękiem dzwoneczków (za każdym razem, gdy się je słyszy, jakiś anioł dostaje skrzydła) przypominające, że święta to czas dla najbliższych, człowiek w pierwszej kolejności myśli o swojej "drugiej połówce"; jeśli nie ma jej obok - gdzie jest? jak się czuje? co porabia? czy myśli o mnie? Oglądamy świąteczne filmy o miłości, a cała ta bożonarodzeniowa otoczka tylko sprzyja wielkim, może czasem patetycznym porywom serca. (Mistrzynią cytowania filmów w odwołaniu do sytuacji rzeczywistych jest Addie - bohaterka ostatniego z opowiadań; kolor jej włosów niemal współgra z różowymi scenariuszami proponowanymi przez filmowców.)

Jednak święta - ten wyjątkowy czas (niezależnie od tego, czy przeżywany w religijnym uniesieniu, czy skomercjalizowany - i tu, i tu szczególny, jedyny w swoim rodzaju) - za każdym razem zdają się powtarzać swoistą lekcję. "Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz" - powiedziała anielica, zdająca swój egzamin na skrzydła. "Święta to czas umysłu."
Obyśmy potrafili świętować w swoim sercu. Zawsze.


Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle, W śnieżną noc, Wydawnictwo Bukowy Las 2014, 336 s.


PS. Zasiadając do pisania recenzji, stwierdziłam, że przypominam Alufoliowego: teoretycznie należę do tego samego gatunku co młodzi bohaterowie, ale wiek, teoretycznoliteracka otoczka niczym zbroja z folii aluminiowej oraz teksty rzucane, jakby zbliżał się koniec świata, czynią ze mnie swego rodzaju kosmitę, w każdym razie jednostkę niekoniecznie normalną (w ujęciu młodych, ma się rozumieć). Pozostaje mi wierzyć, że moje wypowiedzi są przebłyskami geniuszu - jak i zagadkowe uwagi książkowego bohatera.


Książka będzie miała swoją premierę w najbliższą środę - 19 listopada.


Przedpremierowy egzemplarz książki wygrałam w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Bukowy Las. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Sophie Hannah ("nowa" Agatha Christie) "Inicjały zbrodni" (powrót Herculesa Poirot)

Zazwyczaj staram się ukryć. Schować, pozostać względnie niewidoczna lub tak formułować wypowiedź, by nie była ona skrajnie subiektywna. Mam na myśli własne oceny zawierane w recenzji, prywatne sądy na temat opisywanej książki. Staram się argumentować swoje miłości i nienawiści, nie polegać wyłącznie na przeczuciu, emocje poddawać próbie oceny sytuacji. Lubię zadawać pytania, dźgać małe szare komórki koniuszkiem palca wskazującego, szukać powiązań (chociażby z kulturą) czy odpowiedzi tam, gdzie pojawiły się jakieś wątpliwości. Bawię się w detektywa, detektywa-krytyka-literackiego.* Zazwyczaj. 
Tym razem będzie nieco inaczej. O tej książce nie potrafię myśleć/mówić/pisać bez wikłania w wywód własnej osoby; zbyt blisko serca osadziłam Hercule'a Poirot (czy twórczość Agathy Christie w ogóle), by teraz udawać, że jeśli nie jest mi obojętny, to przynajmniej traktuję go jak każdego innego bohatera z książki. Nie, nie traktuję go w ten sposób. (Podobno nie powinno się analizować twórczości tych autorów, których się podziwia, których dzieła czyta się z prawdziwą, czasem niemal fizyczną przyjemnością. Idole są do wielbienia, nie do pochylania się nad nimi ze szkłem powiększającym.)
Podsumowując ten nieco przydługi wstęp: do książki podeszłam bardzo osobiście i tak będę o niej pisać (choć, oczywiście, nie zabraknie argumentowania moich miłości i nienawiści i dźgania palcem szarych komórek - zwłaszcza tego, jeśli już o Herkulesie Poirot mowa).

Herkules Poirot powraca. Czy może raczej: powraca na karty książek, powraca jego postać wraz z wydaniem nowej powieści z jego udziałem. Nie jest to jego powrót w sensie dosłownym, gdyż - na dobrą sprawę - Belg nigdzie nie zniknął (książki Agathy Christie wciąż są wydawane, a detektyw żyje w umysłach i sercach wielu czytelników), nie wrócił też z zaświatów, by ukrócać zło, które żyje pod słońcem. Można powiedzieć, że po prostu pojawiła się na rynku nowa książka z jego udziałem (zupełnie nowa, nie alternatywne rozwiązanie fabuł już wydanych opowiadań, co reklamowano jako "nieznane dotychczas czytelnikom dwa opowiadania z Herkulesem Poirotem" na tylnej stronie okładki "Sekretnych zapisków Agaty Christie" Johna Currana). Świeża, pachnąca tajemnicą, aktywizująca szare komórki i Poirota, i czytelnika... Ten "powrót" cieszyłby mnie niezrównanie, gdyby nie małe ziarenko drążące tunel w mojej głowie (aktywność drażniąca, uczucie nieprzyjemnego swędzenia wewnątrz czaszki): autorką nie jest Agatha Christie...

Nie zamierzam atakować Sophie Hannah; właściwie trochę jej nawet zazdroszczę. Obie jesteśmy fankami twórczości Agathy Christie (nawet zaczęłyśmy swoją przygodę z powieściami Królowej Kryminału, będąc w podobnym wieku), obie poczułyśmy się zainspirowane... Jednak podczas gdy ja wciąż mam nadzieję napisać do końca jakąś powieść i ją wreszcie wydać, Sophie Hannah przekuła marzenia w rzeczywistość: stała się autorką kryminałów - jak jej ukochana pisarka. (Co zresztą dobrze jej wychodzi: jest laureatką kilku prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a jej kryminały psychologiczne cieszą się popularnością.) Zamierzam atakować sam pomysł "wskrzeszania" Herkulesa Poirot.

Bo właściwie: po co to wszystko? "For a money", ciśnie mi się na usta, innego rozwiązania nie widzę. Owszem, wnuk Agathy Christie - Mathew Prichard - wspominał co prawda o "głównej" motywacji: by ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników, twórczością babki. Ja jednak prycham pod nosem, tłumię ironiczny uśmiech ni to rozbawienia, ni to irytacji. Pamiętam poprzedni "świetny pomysł" wnuka Królowej Kryminału: zmianę tytułu "Dziesięciu Murzynków" na "I nie było już nikogo" (w oryginale brzmiące jeszcze lepiej: "And Then There Were None"), by uszanować poprawność polityczną. Wierszyk z powieści też zmieniono - odtąd nie dotyczył już Murzyniątek, ale żołnierzyków. (A jeśli weterani poczują się dotknięci? Wtedy nastąpi kolejna zmiana, by poprawności politycznej stało się zadość?) Śmieszą mnie takie zagrywki "pod publiczkę". Żartowałam sobie ostatnio w rozmowie z mężem: czy powinniśmy w takim razie znaleźć nowego, na przykład, Williama Sheakespeare'a, by "ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników" jego twórczością? Bo, szanujmy się, książki Agathy Christie wciąż są wydawane. Ich popularność nie słabnie. Kogo interesuje akurat ten gatunek prozy, sięga po powieści Królowej Kryminału, - ten tytuł mówi sam za siebie, sam w sobie jest reklamą. Rozumiem argument, że młody czytelnik może nie znać Herkulesa Poirot. Ale (rozczaruję zapewne Mathew Pricharda) w ten sposób go nie pozna. Jeśli nie sięgnął po stojące na półkach księgarskich pozycje samej Agathy Christie, po książkę reklamowaną jako powrót wielkiego detektywa pewnie też nie sięgnie. Bo żeby było inaczej - o czym wspominałam - musiałby interesować się tym gatunkiem. Wówczas jednak - o czym też pisałam - prawdopodobnie sięgnąłby po "oryginał". Jak więc wzbudzić zainteresowanie wśród młodego pokolenia, przyjmując, że o to pierwotnie chodziło? Steven Moffat i Mark Gatiss mieli kapitalny pomysł: przenieśli genialnego detektywa do współczesności i kazali mu działać w naszych realiach, z naszymi, często bardzo nowoczesnymi, "zabawkami". Tak powstał "Sherlock" - jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, wielokrotnie nagradzany i pokochany przez widownię (i mnie także). Może to jest jakaś wskazówka dla spadkobierców Agathy Christie?

Nie podoba mi się bazowanie na popularności (czy to Herkulesa Poirot, czy Królowej Kryminału). Połowę okładki zajmuje złoty napis "Agatha Christie", jak gdyby chciano zatuszować czy zagłuszyć (bo żółtawe litery wręcz krzyczą) nazwisko właściwej autorki, które wydrukowano najniżej (przez co - mimo iż widoczne - jest średnio zauważalne). Jak gdyby chciano podsunąć potencjalnemu czytelnikowi myśl, że to dotąd niepublikowana (a więc w istocie nowa) książka nieżyjącej pisarki. Sytuacji nie ratuje nawet połyskująca i gładka pseudo naklejka informująca o "nowej autorce, wybranej przez spadkobierców Agathy Christie" (nieco irytująca, bo nachodząca na tytuł, przez co człowiek ma ochotę ją odkleić i doznaje rozczarowania).

Wszystko powyższe nie zmienia jednak faktu, że "Inicjały zbrodni" to świetny kryminał. "Połknęłam go" w dwa dni, co przy rozentuzjazmowanym dwulatku biegającym obok kanapy graniczy niemal z cudem. Dawno nie czułam takiego pociągu do lektury, tak silnego przymusu korzystania z każdej chwili wolnej, by siąść i czytać dalej. Pod tym względem Sophie Hannah blisko jest do mistrzostwa Agathy Christie; fabuła wciąga, a finał - do czego przyzwyczaiła nas Królowa Kryminału - zaskakuje. I tutaj mogłabym zakończyć swoją recenzję, cmokając uroczyście, gdyby nie pewne elementy mącące moje ogólne wrażenie.

Po pierwsze, postać małego Belga. Sophie Hannah oddała świetnie wszystkie znane nam przywary Herkulesa Poirot: od nienormalnego pedantyzmu i umiłowania porządku, po samouwielbienie i przeświadczenie o własnej genialności. Na tym jednak niejako poprzestała, zawężając charakterystykę postaci do jej cech najbardziej charakterystycznych, najlepiej ją wyróżniających. I nie byłoby w tym nic złego, wszak sama twórczyni Poirota wspomniała w "Autobiografii": "Po cóż, ach, po cóż wymyśliłam tę paskudną, napuszoną i nieznośną kreaturę?" I faktycznie, momentami można odnieść wrażenie, że Herkulesa Poirot trudno jest polubić, ba! - trudno jest tolerować! Zadufany w sobie, ciągle podkreślający wyższość swojego umysłu... Pedantyczny, chorobliwie wręcz skupiony na tym, by sztućce były równo ułożone, a buty czyste, błyszczące. Nie mówiąc o uwielbieniu dla swoich wąsów, które posiadały nawet własny pokrowiec-ochraniacz na czas nocnego snu (a gdy nadeszła starość - były przez Poirota farbowane)! Herkules Poirot - postać jednocześnie śmieszna i denerwująca. Niemniej pierwsze z określeń, którymi zostaje obdarowany Belg (z ust Cyntii Murdoch z "Tajemniczej historii w Styles", pierwszej powieści, w której się pojawił i - można powiedzieć - zadebiutował), brzmi: "kochany mały cudak". Według mnie ta krótka charakterystyka bardzo trafnie (choć z pewną poufałością właściwą dla niektórych kobiet) oddaje istotę bohatera: kochany mały cudak. Agatha Christie stworzyła postać irytującą, denerwującą, miejscami śmieszną, ale w tym wszystkim uroczą, sympatyczną, kochaną. To z uwagi na jej (może momentami niedostrzegalne lub sławo widoczne) ciepłe słowa, nierzadko płynące z ust Hastingsa, czasem zauważalne w gestach czy wypowiedziach samego małego Belga, Poirot - przy wszystkich swoich wadach - nie jest skrajnie irytujący albo śmieszny w znaczeniu "żałosny". Jak pisała Anne Hart w przedmowie do książki "Herkules Poirot. Życie i czasy": "(...) ryzykując, że wyjdę na idiotkę, pragnę podziękować samemu Herkulesowi Poirotowi. Chociaż w czasie niemal dwuletniej pracy nad biografią tego uroczego i wytwornego małego detektywa zdarzały mi się chwile zwątpienia i irytacji, Poirot zajmuje w moim sercu równie trwałe miejsce, jak w sercach milionów czytelników". "Uroczy" mały detektyw! Kreacja Poirota stworzona przez Sophie Hannah przypomina mi innego detektywa: wspomnianego już Sherlocka Holmesa. On także był ekscentryczny i miał genialny umysł. On także był świadom własnej wartości, momentami wręcz od niej puchł. Panów tych różni jednak jedno: o ile o Holmesie nigdy nie powie się "uroczy" czy "kochany" (nie wspominam o roli Benedicta - to inna, całkiem - ekhm! - sympatyczna bajka), o tyle w odniesieniu do Poirota słowa te same przychodzą na myśl. W "Inicjałach zbrodni" tego mi właśnie zabrakło - swoistego ciepła, które otaczałoby małego Belga, sprawiało, że jego dziwactwa stają się całkiem zabawne, a samozachwyt nieszkodliwy. Nie chciało mi się wierzyć, że na 101 stronie detektyw mówi do swojego przyjaciela: "w twoim malutkim móżdżku", co (przynajmniej takie odniosłam wrażenie) nijak zostało złagodzone. Co za arogancki, zapatrzony w siebie cudzoziemiec! - można by krzyknąć w duchu. Gdybym nie znała Poirota wcześniej, miałabym na to ochotę. Prócz tego mierziły mnie nazbyt liczne momenty, w których Herkules mówił o sobie w trzeciej osobie; zdarzało mu się to wcześniej, nie przeczę, nigdy jednak w takiej ilości, w takiej kumulacji! Całościowo brzmiało to śmieszne, komicznie, ale bardziej w kierunku "żałośnie" niż "uroczo".

Po drugie, narrator. Został nim Edward Catchpool - detektyw Scotland Yardu. Wydaje się, że jest on połączeniem inspektora Jimmy'ego Jappa z Arthurem Hastingsem: teoretycznie prowadzi śledztwo (a przy okazji - jak Hastings - narrację), ale pozostaje dzieckiem zagubionym w mroku, który potrzebuje prowadzącego go ku światłu Poirota. Wybieg całkiem sprytny, zważywszy, że dzięki niemu Sophie Hannah nie musiała wikłać się w powoływanie na nowo do życia innych bohaterów książek Agathy Christie; w miejsce tego uzyskała swoistą postać 2in1. Połączenie to, jak sądzę, nie było jednak do końca szczęśliwe - wyszedł bowiem drugi inspektor Greg Lestrade (książkowy), choć zdecydowanie mniej zadufany w sobie (całe szczęście! Inaczej trudno byłoby go lubić...): naiwny, niedopełniający pewnych obowiązków (przełożyć oględziny zwłok na drugi dzień z uwagi na złe wspomnienia? Dlaczego więc wybrał taki zawód?).

Cytowana na tylnej stronie okładki Gillian Flynn stwierdziła: "Czytając »Inicjały zbrodni« czułam się tak, jakbym na powrót znalazła się w swoim ulubionym pokoju, w domu, z którego wyprowadziłam się dawno temu." W istocie, jeśli idzie o miejsce akcji - wrażenie podróży w czasie i przestrzeni zdumiewa. Ale jak to bywa z powrotami do swojego ulubionego pokoju, do domu, który opuściło się dawno temu: przestrzeń może i nie uległa zmianie, ale ludzie (tu: bohaterowie) tak.

Abstrahując od wszystkiego, co napisałam wyżej, wszystkich moich bolączek i zastrzeżeń, zmuszona jestem (szczerze, przez wszystkie komórki mojego ciała) uznać "Inicjały zbrodni" za powieść godną zawartej w niej dedykacji  ("Dla Agathy Christie"). Dlaczego? Posłużę się słowami Gillian Flynn (cytowanymi na tylnej stronie okładki i odnoszącymi się do powieści Królowej Kryminału) - to utwór "wciągający jak diabli".


Sophie Hannah, Inicjały zbrodni, Wydawnictwo Literackie, 2014, 360 s.


PS. Trudno też przecenić słowa Herkulesa Poirot padające w "Inicjałach zbrodni": "Mocna kawa niezrównanie działa na umysł." (s. 319) Jako kawoszka z wyboru i zamiłowania, uśmiechnęłam się szeroko!

* Jest jeszcze jeden moment (momenty?), gdy pozwalam - choć nie bez argumentacji i próby zdroworozsądkowego podejścia - ponieść się emocjom: gdy coś mnie zirytuje (jak np. głupawa okładka zdradzająca fabułę kryminału czy nieposzanowanie dla autora i/lub czytelnika w przypadku źle [jeśli nie fatalnie albo bezczelnie] dobranych ilustracji). Tego rodzaju posty umieszczam w kategorii "ze sznura".










Za egzemplarz recenzencki gorąco dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!

piątek, 31 października 2014

18. Targi Książki w Krakowie (25.10.2014)

Po sobotniej wizycie w Krakowie mam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolona: przygotowana, z poczynioną listą zakupów i naszkicowanym planem "co-gdzie-kiedy", opuściłam halę targową z tymi pozycjami, które chciałam nabyć (nawet z naddatkiem!), ciepłym uśmiechem na wspomnienie duetu Kasdepke-Kozłowski i ogólnie atmosfery panującej przy stoiskach literatury dla dzieci oraz ze świadomością, że swój plan zrealizowałam w stopniu zadowalającym (jeśli jakieś punkty z listy pominęłam, zawierały się w magicznej przestrzeni "Ewentualnie" - przez duże "E"; magicznej, bo w zależności od kąta patrzenia niewidzialnej). Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że kogoś nie traktuje się tu serio...




Nowa hala miała być większa. I, wydawałoby się, jest. Nie zapobiegła jednak ogromnemu tłokowi - jak przed laty, i teraz musiałam przepychać się między ludźmi (przepraszam tych wszystkich, których dźgałam łokciami - naprawdę niechcący!; jednocześnie wybaczam dźganie mnie ;)), stać w korkach (być może teraz brzmi to zabawnie, ale w trakcie targów człowiekowi bynajmniej nie było do śmiechu) i w kolejce do bufetu. Bufet! Niemal roześmiałam się bezgłośnie, gdy wspięłam się na pierwsze piętro i zobaczyłam przestrzeń przeznaczoną na restaurację; zdecydowana większość piętra zawierała... dziurę prezentującą parter. Uroczo, z góry można było obserwować ludzi tłoczących się w kolejce do kasy i przy okazji złapać kilka dobrych ujęć - jeśli akurat na tym nam zależało. 





Z ciepłym posiłkiem gorzej... Po pierwsze, każdy stolik był zajęty; wydaje mi się, że miejsc do siedzenia było jeszcze mniej niż w poprzedniej hali. (Z tego miejsca dziękuję dwóm Paniom, które pozwoliły mi się dosiąść, a których towarzystwo było prawdziwą przyjemnością!) Po drugie, mały wybór jedzenia. Kilka zup (na dobrą sprawę dwie), na "drugie" głównie nuggetsy, frytki, schabowy, pierogi, jakiś makaron... Całość obsługiwała jedna firma; można zapomnieć o naleśnikach na kilka sposobów, sushi (zapamiętanych z edycji wcześniejszych)... Obiad zjadłam na terenie targów jedynie z uwagi na dokuczliwe ssanie w żołądku... Jedynymi (które dostrzegłam) zaletami nowej hali była lepsza klimatyzacja oraz pokój dla matki z dzieckiem (którego brak zniweczył moje zeszłoroczne targowe plany). Co do lokalizacji... W duchu przyklasnęłam organizatorom fakt uruchomienia EXPOBusu, który dowoził odwiedzających bezpośrednio na Galicyjską. Dojeżdżając na miejsce, zorientowałam się jednak, że to nie tyle luksus dla wygodnych (czyt. podobnych do mnie ;)), co swoista konieczność, a już na pewno wyraz organizatorskiej przyzwoitości: nowa hala znajdowała się "niedaleko" (cudzysłów zaznacza względność użytego pojęcia) poprzedniej; chcąc do niej dotrzeć środkami komunikacji miejskiej, trzeba było wysiąść na starym przystanku i całość drogi do nowej lokalizacji... przejść pieszo. Prawdziwa pielgrzymka, dla idących zwieńczona "odpoczynkiem" (odliczanym w dziesiątkach minut) w trakcie stania w kolejce (przecinającej parking na pół i wylewającej się długą nitką na chodnik). Okolica hali intrygowała: (post)industrialne przestrzenie z hałdami, budynkami-widmo, ruinami pokolorowanymi graffiti...





Ale targi to nie tyle miejsce, co atmosfera, co spotkania, co książki! No właśnie: spotkania...
Byłam ogromnie ciekawa zjazdu blogerów książkowych - pierwszego tak dużego, na taką skalę. W efekcie spotkanie mnie rozczarowało, sytuacja zażenowała. Wpierw chciałam ostentacyjnie przemilczeć całość, czułam jednak, że emocje wciąż buzują we mnie, żądając wyrzucenia na zewnątrz, poza ciało (i - niejako - umysł) - dla zdrowia... Stąd w miejsce zaznaczonej pustki powstał odrębny post (TUTAJ). Bo było o czym pisać.
Nie chcę jednak siać defetyzmu; ostatecznie przyjechałam z targów zadowolona, objuczona torbami z książkami, które ubarwiają teraz nie tylko regały w naszym domu, ale i umysły. Nie zabrakło także targowych spotkań przyjemnych.

Właściwie wyszło na to, że nie opuszczałam hali Dunaj, którą w większości wypełniały stoiska z książkami dla dzieci. Halę Wisła odwiedziłam na moment, w oczekiwaniu na EXPOBus i podróż powrotną w kierunku centrum Krakowa; głównie po to, by rzucić okiem (bawi mnie wyobrażanie sobie, że moja gałka oczna wraca do mnie jak bumerang po locie zwiadowcy ;)). Nie przeszkodziło to (czyt. moje pływanie po Dunaju) w przejściu obok Wojciecha Cejrowskiego (z uśmiechem witającego młodzież; ze stoiska płynęła żywiołowa, radosna muzyka) czy budzącego szacunek trio: Jana Miodka, Jerzego Bralczyka i Andrzeja Markowskiego... 






Byłam u Dwóch Sióstr, odwiedziłam także stoiska Wydawnictw EneDueRabe, Format, Hokus-Pokus, Ładne Halo... Dzięki promocjom udało mi się nabyć kilka pozycji "ekstra", łącznie dziesięć wspaniałych książek, kilka z mojej listy "must have" (niektóre uhonorowane takim tytułem na festiwalu Łódź Design ;))... Wbrew krążącym opiniom, na Targach Książki można nabyć książki taniej; trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać lub mieć szczęście co do wyboru wydawnictwa/pozycji ;) (mnie wszędzie udało się uzyskać jakiś rabat). Spotkałam się z kilkoma opiniami mówiącymi o tym, że wyjazd do Krakowa był, w gruncie rzeczy, czasem zmarnowanym. Bo tłok, bo normalne ceny (książki można taniej kupić przez Internet i nie trzeba wtedy wychodzić z domu), bo właściwie brak powodów, by tam być... O ile rokrocznie przybywają coraz większe ilości zwiedzających/kupujących zabierające potencjalny tlen mogą zniechęcić, o tyle atmosfera targów jest wyjątkowa i nic nie zastąpi spotkania na żywo z wydawcami. Bo obecność na Targach Książki to nie tylko możliwość nabycia jakiegoś tytułu, często premierowego. To nawet nie zmasowane spotkania autorskie. To (być może przede wszystkim) spotkanie twarzą w twarz z wydawcą, człowiekiem (czy ludźmi), który zaufał autorowi i sprawił, że dany tytuł znalazł się w naszych rękach. I tak z uśmiechem obserwowałam kapitalne kolczyki-myszki w uszach Joanny Rzyskiej i wesołą aktywność Katarzyny Domańskiej (Dwie Siostry), z Martą Lipczyńską-Gil (Hokus-Pokus i Ryms) rozmawiałam o towarze macanym... ;) Od przedstawicielki wydawnictwa Format dowiedziałam się natomiast, że nie mamy co liczyć na dołączenie naklejek do książki "Muki w podróży dookoła świata" (dla mnie to informacja bardzo praktyczna; ostatecznie pozbyłam się oporów co do zakupu wersji angielskiej).

Stoisko Wydawnictwa Dwie Siostry zaproponowało coś wyjątkowego: Fabrykę Dedykacji... Ilustratorzy tworzyli wyjątkowe dedykacje w zilustrowanych przez siebie książkach. Dedykacje... ilustrowane. Co za gratka! 




Nawet jeśli nie nabyło się książki z takim autografem, przyjemnie było obserwować proces twórczy, wybór narzędzi (od pasteli, czarnego tuszu, przez cienkopisy, flamastry, ołówki, kredki, zakreślacze...), na twoich oczach powstający rysunek...
Nie mogłam odmówić sobie (synkowi? ;)) zaopatrzenia się w książkę z dedykacją... Stanęło na pozycji "W moim brzuchu mieszka jakieś zwierzątko", którą zilustrował Tomek Kozłowski. Kapitalnie wyczuł gust młodziana; jak gdyby wiedział, że dwa tygryso-lwy wdzięczące się na stronach tytułowych sprawią mu frajdę! ;) Tytuł wybrałam nieprzypadkowo; po dwóch godzinach do ilustratora dołączył autor - Grzegorz Kasdepke...






Dodatkowym atutem Targów Książki jest przyglądanie się rozmawiającym z sobą autorom. Ileż oni mają pozytywnej energii, którą zarażają otoczenie! Przykład ze stoiska Dwóch Sióstr i wspomniany duet Kozłowski-Kasdepke w akcji:

Pewna mama (podsuwająca książkę do ilustracji-dedykacji): A czy można wybrać sobie zwierzątko?
Ilustrator: Oczywiście!
Autor: To narysuj salamandrę plamistą!
Ilustrator: Salamand...? Dobra! Poczekaj! (po chwili) Proszę bardzo! Zobacz, jaką kreatywnością się popisałem!
Autor: Następnym razem wymyślę ci coś trudniejszego...

Razem z ludźmi stojącymi w kolejce po autograf, chichraliśmy się jak dzieci. Bo i dużych, i małych łączyła w tej części hali Dunaj magiczna, wręcz baśniowa więź, zauroczenie barwnymi ilustracjami i ciekawymi fabułami... Dorośli bawili się tak dobrze (o ile nie lepiej), jak dzieci. Być może dlatego wszystkie moje torby wypełnione książkami dostałam właśnie tam... ;)