niedziela, 22 grudnia 2013

Michèle Fitoussi "Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno"

 recenzja ukazała się 19 sierpnia 2013 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________

Jean Cocteau nazwał ją "Cesarzową Piękna", Pablo Picasso wróżył jej (jak i sobie) życie wieczne, bo miała duże uszy - jak słonie, które według malarza żyją wiecznie. Poznajcie ją: oto Helena Rubinstein - kapłanka kosmetologii.

Cesarzowa Piękna (fot. thevintageperfumevault.blogspot.com)

Być może w pierwszej chwili jej nazwisko nic Ci nie mówi. Przypomnij sobie jednak szminki lub inne produkty kosmetyczne z logo "HR" - tak, właśnie tak - to produkty-dzieci Heleny Rubinstein. Jej również zawdzięczamy określenie vamp, czy tusz do rzęs w formie znanej dzisiaj: na szczoteczce, wysuwany z owalnego pojemnika (w miejsce masy w pudełku, na którą trzeba było napluć, żeby rozetrzeć). Ta niezwykła kobieta włożyła wiele pracy i pasji w rozwój gałęzi przemysłu, która dopiero kiełkowała. Zarzucić można Helenie Rubinstein powielanie pewnego stereotypowego wizerunku kobiet, które muszą o siebie dbać, żeby coś w życiu osiągnąć. Jej diagnoza jednak była (i jest) brutalnie prawdziwa - czy tego chcemy, czy nie, naszym największym atutem jest uroda, z pomocą której (pomocą, nic przecież nie zastąpi intelektu) można sterować mężczyznami.

Do historii przejdą powiedzenia Cesarzowej Piękna: Nie ma kobiet brzydkich, są tylko kobiety leniwe. lub Nawet drżącą ręką kobieta zawsze zdoła się umalować. Połączone z radami z reklam (np. słowami kierowanymi w stronę kobiet zamężnych: Mężczyzna, który co rano przy śniadaniu siedzi naprzeciw kobiety inteligentnej, z którą wiedzie błyskotliwą konwersację, ale której cera jest zniszczona, nie będzie codziennie w dobrym humorze: czasem będzie grymasił.) wyznaczały kobietom drogę. Chociaż feministki chętnie ustawiłyby na niej szlaban (zakazując całkowicie jazdy albo przypominając na bramce o wysokich kosztach takiej podróży), większości pań dalej sprawia przyjemność nałożenie kremu, szminki, tuszowanie rzęs (sama Michèle Fitoussi zauważyła, że Szminka do ust jest najlepszym z antydepresantów.). Każda z nas lubi czuć się piękna - Helena Rubinstein doskonale o tym wiedziała. Co więcej, wykorzystywała własne wdzięki, by wedrzeć się do męskiego świata biznesu. Rządzić i uwodzić. Cała Helena zawiera się w tych dwóch słowach. Autorka biografii dopowie później: Jest połączeniem kobiecości z męskim charakterem. Buldożer obdarzony wdziękiem.

Kraków, żydowski Kazimierz. Helena przychodzi na świat w rodzinie, jakich tutaj wiele. Dorasta, pomagając matce w zajmowaniu się domem, opiekuje się rodzeństwem. Od dziecka czuje jednak, że jej powołaniem jest wyrwać się z szarego życia, jakie prowadzi, jakie prowadzą wszyscy dookoła. Nie zgadza się na ustawione małżeństwo z wybranym przez ojca mężczyzną. Ona sama będzie decydowała, komu odda rękę. Ona sama...

Jej legenda ma mówić tylko o niej, napisała Michèle Fitoussi, starając się nakreślić biografię jednej z bardziej nietuzinkowych postaci w Historii. Helena Rubinstein, Cesarzowa Piękna, zbudowała prawdziwe imperium kosmetyczne, niestrudzenie pracowała, rozszerzając wpływy, które objęły w efekcie cały glob. Niestety, jak wielu innych wielkich tego świata, pozostała sama, w pojedynkę walczyła z przeciwnościami. Być może międzynarodowy sukces i zgromadzenie wielomilionowego majątku wykluczają powodzenie w życiu prywatnym - swoiste "coś za coś". Fitoussi zauważyła, że slogan "Piękno opromieniające świat" był niejako stworzony dla Heleny. Najwyraźniej blasku zabrakło dla najbliższych. W książce czytamy: Ma trudny charakter. Jej skoki nastroju, porywczość, autorytaryzm, skłonność do tyranii z wiekiem jeszcze bardziej się pogłębiły. Wszyscy się jej boją, wszyscy jej unikają, kiedy ogarnia ją furia, narzekają, kiedy furia mija, obawiając się, że grom znowu spadnie im na głowę. Ale w głębi duszy - wszyscy też to wiedzą - ta sama Helena, która ich terroryzuje, może okazać się czuła, wspaniałomyślna, bezbronna jak dziecko wobec odczuwanych emocji. Jej liczne osobowości ukazują się na przemian i nie sposób wyczuć, która jest prawdziwa. Czy ona sama o tym wie?

Biografia, rozpięta na niemal 90 lat życia niezwykłej bohaterki, ukazuje jej losy wtopione w "Wielką Historię": dwie wojny, emancypacja, zmiana obyczajowości, sztuki, mody, dzień pędzący za dniem, czasem na złamanie karku. Z jednej strony można zachłysnąć się kosmopolityzmem Heleny Rubinstein, obywatelki świata. Z drugiej strony uderza jej brak zakotwiczenia. Przez autorkę określona została kobietą, która nie miała ojczyzny. Na co zresztą jakieś dookreślenia? Niech ludzie myślą, że jest rosyjską hrabiną, córką jakiegoś arystokraty... Niech legenda wzbogaca się o nowe wątki, niuanse, wszakże nikt nie musi znać prawdy, dla samej Heleny nieciekawej zresztą. (Powieść francuskiej dziennikarki przeczy przeświadczeniu Madame Rubinstein: historia każdego człowieka, szczególnie takiego, jak Cesarzowa Piękna, jest fascynująca.) Kłamczuszka?, zapytała Michèle Fitoussi, od razu udzielając sobie odpowiedzi: Raczej samochwała. Przez całe życie będzie małymi kroczkami konstruować swoją legendę, bez obawy, że zaprzeczy sama sobie. Never complain never explain mogłoby być jej dewizą.

Biografia prezentuje nie tylko losy Madame, jak kazała nazywać siebie Helena Rubinstein. W jej życie wplecione były, niczym kolorowe wstążki w długie warkocze, historie np. Coco Channel, Ernesta Hemingway’a, francuskich (i nie tylko) malarzy z Picassem na czele, innych ludzi ogólnie pojętej sztuki: czy to stylu, czy słowa, czy pędzla. W przypadku tej kobiety, zaczesującej włosy w charakterystyczny kok, świat kosmetyków zmieszał się ze światem piękna rozumianego szerzej. Trudno zresztą o lepszą oprawę przedstawicielki płci (nazewnictwo nieprzypadkowe) pięknej. Obracanie się w otoczeniu przedmiotów estetycznych: wspaniałych strojów, podkreślającej urodę biżuterii, dzieł sztuki, zdaje się być zupełnie naturalne, wręcz stworzone dla pań. Helena Rubinstein lubiła rzeczy najwyższej jakości, potrafiła w ciągu jednego popołudnia wydać prawdziwy majątek na stroje najlepszych projektantów, olbrzymie kolie z klejnotami. Z drugiej strony nigdy nie zapomniała o trudnych początkach, sztuczne kryształy nosiła na równi z prawdziwymi. Jej pracownik i jednocześnie bliski towarzysz ostatnich lat wyznał, że Helena lubi prawdziwe i sztuczne, krzyczące i proste, kosztowne i tanie. Według pierwszego wrażenia O′Higginsa oprawa życia Madame jest dokładnie taka, jak ona sama. Fitoussii podsumowała: Madame jest chodzącym paradoksem, ma w sobie jednocześnie skromność graniczącą ze skąpstwem i ekstrawagancję, posuniętą dalej niż rozrzutność. Chodzący paradoks... Przysłowiowa zmienność kobiet, charakterystyczna dla nich niezależnie od pozycji i statusu społecznego.

Książkę podsumować można za pośrednictwem słów opisujących styl wypowiedzi bohaterki: Dobre objaśnienie i trochę gadulstwa. Momentami zaskakiwała forma czasowników, zwłaszcza, kiedy autorka wspominała o postaciach nieżyjących - odnosiło się wówczas wrażenie, że te żyją nadal, co więcej! że wykonują swoje codzienne prace niedaleko od nas. W tekst wkradła się bodaj jedna literówka (w przytaczanej wypowiedzi prezydenta Roosvelta: Makijaż jest bardzo ważny dla morale kobiet pracujących w przemyśle. źle odmieniono słowo „morale”) i... tyle uwag negatywnych. Książką nie będą zawiedzeni nawet entuzjaści teorii spiskowych: otrzymają kolejny dowód na to, że Żydzi rządzą światem (np. Max Factor to naprawdę Maksymilian Faktorowicz). Polacy z kolei zadrą głowy z dumą: rodacy, nie po raz pierwszy zresztą, przodują na świecie.

Powieść czyta się z pasją, ponieważ życie samo w sobie jest pasjonujące. Mieszanka uniesień i upadków, uśmiechów i niepowodzeń, w przypadku ludzi ze świecznika dodatkowo okraszona błyskiem wielkiego świata, iskrzeniem się blichtru. Stworzony przez Madame Rubinstein family dream team działał na zasadzie "amerykańskiego snu": serwował kolorową pocztówkę, obietnicę życia na najwyższym poziomie, podszyte jednak ciężką pracą, rozczarowaniami. Biografia pozwala nam zanurzyć się w świecie bogatych i wielkich, zasmakować ekskluzywnego życia, do którego często się tęskni, który wyznacza tor marzeniom. Nie należy jednak zapominać, że sukces wymaga poświęceń, że powodzenie w biznesie często uniemożliwia spełnienie w życiu prywatnym. Opływająca blaskiem Helena Rubinstein, Cesarzowa Piękna, w cieniu skrywała swój brak uśmiechu.

portret Heleny Rubinstein autorstwa Williama Dobell (1957 rok)

Edmonde Charles-Roux wspomina tę małą kobietę wykutą z litej bryły, bardzo polskiej i bardzo żydowskiej, odważnej, tolerancyjnej, o otwartym umyśle, szczególnym spojrzeniu na ludzi i rzeczy, której dwa ukochane powiedzonka to "Alright" i "too much". Dzięki Michèle Fitoussi wspomnienie żyje dłużej, być może - jak zapowiedział Picasso - wiecznie.

środa, 18 grudnia 2013

Yōko Ogawa "Muzeum ciszy"

recenzja ukazała się  2 września 2013 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_________________________________________________________________
Rozpoczęcie lektury to jak wejście do Muzeum Ciszy: nachylasz się nad zapisanymi historiami utrwalonych na papierze istnień. Nikt Cię nie rozprasza. Liczysz się Ty, Twój oddech i ta kartka, na której osadzają się nanocząsteczki śliny.

Przygotowując się do pisania recenzji, szukałam dookreślenia gatunku; rozczarowana znajdowałam na kolejnych stronach internetowych suche, bardzo pojemne określenie: "powieść". Nikt nie pomógł mi w klasyfikacji książki Yōko Ogawy, nikt nie podjął się nawet takiej próby. Pierwotny zawód ustąpił jednak miejsca zrozumieniu: czy dałoby się rzeczywiście przyporządkować utwór jednej tylko kategorii? Czymże by wtedy był? Kryminałem? Thrillerem? Dramatem psychologicznym? Książką obyczajową? I wszystkim, i niczym - chciałoby się odpowiedzieć. Książka wymyka się szufladkowaniu.

W "Muzeum Ciszy" panuje aura nabożnego milczenia, które pochłania wyartykułowane myśli. Zbędne słowa zamrażane są w szkło gablot, unieruchomione jak nakrapiane skrzydełka ważek. Wręcz słychać napięcie zastygających w bezruchu mięśni, czuć każdy ruch pojedynczej komórki, jakbyśmy oglądali pod mikroskopem niewidzialne, ale ruchliwe życie. Yōko Ogawa pozostawiła wiele miejsc niedookreślonych. Choć, wydawałoby się, część zagadek została rozwiązana, w ich miejsce pojawiły się kolejne, niknące w ciszy i pozostawione bez odpowiedzi, jak spowiedź szeptana do ucha milczącemu mnichowi, powiernikowi ludzkich sekretów. Koniec powieści nie wyznacza końca w ogóle - o ile, podejrzewam, nie warto oczekiwać kontynuacji (mimo wszystko jest to fabuła zamknięta, wedle autorskiego zamierzenia pełna), o tyle czytelnik zastyga nad tomem z plątaniną własnych myśli, domysłów, emocji, które próbuje uporządkować i zwerbalizować.

Historia rozpoczyna się niepozornie. Do pewnego miasteczka przyjeżdża muzealnik, by - zgodnie z wolą pewnej ekscentrycznej, starszej pani - stworzyć na terenie jej posiadłości muzeum pamiątek po zmarłych mieszkańcach miasteczka. Mężczyzna nie spodziewa się jednak, że eksponaty w większości są potajemnie odbierane lub zwyczajnie wykradane i stanowią niepokojącą kolekcję artefaktów definiujących cudze istnienie. To, co z początku wydaje się pachnieć egzotycznością orientu (zarówno Yōko Ogawa, jak i Haruki Murakami posługują się elementami ohydztwa, budując poruszające sceny na długo zapadające w pamięć; można domniemywać, że brutalne - w inny niż europejski sposób - sceny charakteryzują w pewien sposób japońską wrażliwość) wraz z rozwojem opowieści nabiera cech uniwersalnej walki człowieka z upływającym czasem. Miasteczko zostaje jakby oderwane od realnego świata, zawieszone w próżni pomiędzy życiem a śmiercią - być może to tłumaczy konieczność połączenia jednego z drugim, odnalezienia w chaosie pamiątek porządku? Bohater niejako umiera - jako kustosz Muzeum Ciszy nakłada na ciało metaforyczne futro z bizona (zwierzę również musiało wpierw pożegnać swoje dotychczasowe życie, by móc otulić inne). Odtąd będzie istniał jako powiernik cudzych opowieści.

Recenzja właściwie napisała się sama. Słuchałam opowieści o okruchach ludzkiego życia a słowa płynęły same. Jak w przypadku autorki i jej bohaterów - trzymany w rękach przedmiot (czy to książka, czy inne artefakty) prowokował interpretację. Jak zauważył narrator: każda rzecz ma stronę, która powinna być oświetlona i widoczna, i tę, która powinna zostać w cieniu, tak, by nikt jej już więcej nie zobaczył. Pamiątka pozwoliła ująć się w historię, w której żadne słowo nie jest zbędne a reszta jest milczeniem.







wtorek, 29 października 2013

akcja "Czytaj książki!" z pomocą... kubka ze Starbucksa

Lansować się można na różne sposoby. Jednym z nich jest pokazywanie się na mieście z kubkiem ze Starbucksa w ręce (co, według Wykopedii, charakterystyczne jest szczególnie dla sfer wyższych w wieku gimnazjalnym - ZOBACZ TUTAJ). Podpisany, spersonalizowany kubek z zielonym logo, zindywidualizowany i włączający w pewną grupę jednocześnie, obok iPhone'a, jest swoistym must-have każdego, kto "zna się na trendach". W gronie wybranych nie zabrakło również Kasi Tusk z koleżankami, która koniecznie musiała pochwalić się swoim londyńskim kubkiem (który, nota bene, mógłby pochodzić z każdego miejsca na świecie, bo takowe wszędzie wyglądają identycznie) - ZOBACZ TUTAJ. Nie zabrakło również... mnie. Kawę uwielbiam i nie wyobrażam sobie bez niej przyjemnej lektury, tudzież udanego pisania. Do kubka ze Starbucksa podeszłam jednak z przekorą.
 - Proszę podać swoje imię - zagadnęła uśmiechnięta dziewczyna za ladą.
 - A może pani napisać: "Czytaj książki!"? - Odwzajemniłam uśmiech.

I tak mój kubek przyozdobiła maksyma, którą pokazywałam całemu światu, obnosząc się z nim na mieście. Nie każdy musi znać moje imię i nieświadomie przechodzić ze mną na "ty", choćby tylko w myślach. Może warto czasem wnieść własną inicjatywę w proces modnego spoufalania się i - wraz z symbolem lansu - przemycać idee, światłe hasła? Już widzę kubki z napisami "Pisz wiersze!", "Mierz wysoko!" albo "Nigdy nie trać wiary!". Taki kubek zapewne na dłużej przyciągnie wzrok przechodniów... ;)



Katowicki Starbucks w niedawno postawionej galerii handlowej przy dworcu zauroczył mnie stołem z porozrzucanymi na nim książkami. Pozycje różne: od "Harry'ego Pottera", poprzez bajki dla dzieci, na historii piłki nożnej kończąc. Wspaniale zilustrowana książka dla najmłodszych o leśnych (i domowych) stworzeniach:

Ta ilustracja przypomniała mi sąsiadkę z dzieciństwa, która miała uroczą suczkę o imieniu Muszka ;).


Zupełnym zaskoczeniem okazała się pozycja "500 zagadek dla miłośników książek". Miałam ochotę zabrać ja ze sobą do domu... (Licząc cicho, że cały stół działał w ramach akcji uwolniania lektur ;)) Wspaniała, z mnóstwem ciekawostek, ilustracji, przydatnych informacji. Nie spodziewałam się takiej książki w "takim miejscu". Kubek "Czytaj książki!" zdawał się już roztaczać swą magię i zaklinać czasoprzestrzeń...




 "Czytaj książki!" (I jedz pączki! ;))

Czasami po cichu zjadam pączki (pączki to moja nieuleczalna choroba). - Haruki Murakami


poniedziałek, 30 września 2013

trójka zasłużonych na Międzynarodowy Dzień Tłumacza

Dzisiaj Międzynarodowy Dzień Tłumacza!

To takie uciążliwe zajęcie, niedoceniane często... Kto zwraca uwagę na nazwisko tłumacza? Często zresztą zamieszczane na stronie redakcyjnej książki, czyli miejscu, któremu poświęcamy czas w momencie tworzenia przypisów/bibliografii do własnego tekstu... Jednak, gdyby nie tłumacze, wiele z książek nie zagościłoby na naszym rynku. Tłumacze z talentem literackim, tłumacze-odbębniacze... Tłumacze potrafią uczynić cuda z przekładem, czasem "psują" dobrą książkę. Od przekładu zależy wiele. Jak przełożysz, tak poczytasz. Chociaż przy większości przeczytanych przeze mnie książek nie zwracałam uwagi na tłumaczenie, kilka pozycji musi posiadać konkretne nazwisko (tuż obok autora), bym mogła z uśmiechem rozsmakowania zatopić się w lekturze. Czas uchylić kapelusza, dygnąć wdzięcznie przed zasłużonymi:

 - Maria Skibniewska - Nie wyobrażam sobie innego tłumaczenia "Władcy Pierścieni". Nigdy nie zapomnę swojej reakcji na "Bilbo Bagosza z Bagoszna" Jerzego Łozińskiego. Zaliczam się do tej grupy czytelników Tolkiena, która zdecydowanie woli anglojęzyczne brzmienie nazw wprowadzonych przez autora. To tak pasuje do legendarno-mitycznego Śródziemia... Nadaje mu powagi. Pan Łoziński przypadł do gustu tym, którym, jak sądzę, odpowiada bardziej "baśniowość" Tolkienowskiego świata. I dobrze. Każdy znajdzie coś dla siebie.

 - Jan Szwykowski - Do niedawna nawet nie znałam tego nazwiska. Dopiero przy okazji nowego tłumaczenia "Małego Księcia" zainteresowałam się tematem. Sądziłam, że poszukiwania "kultowego" przekładu w księgarniach trudne nie będą. Myliłam się. Wciąż poszukuję tego "jedynego" wydania, które pamiętam z dzieciństwa. Tak, tak... Tłumaczenia książek są jak wersje językowe bajek z dzieciństwa - zapamiętujesz konkretną wersją i tylko tą przyjmujesz jako właściwą, kiedy dorośniesz. 

 - Krzysztof Bartnicki - Ponad 10 lat tłumaczenia książki Joyce'a? "Szacun!" - krzyczy mi w głowie. Po "Finneganów tren" sięgnęłabym najchętniej od razu, hamuje jednak zaporowa cena. Trudno się jednak dziwić - sprzedawać takie dzieło za bezcen? To byłoby świętokradztwo!

wtorek, 3 września 2013

liberacki Kraków

W Krakowie mieści się siedziba korporacji ha!art - bodaj jedynego wydawnictwa w naszym kraju, które drukuje teksty liberackie; mieści się też Czytelnia Liberatury. Wreszcie, 22 czerwca br., do pracowni Piwnicy pod Baranami zawitała sama Katarzyna Bazarnik, by porozmawiać z nami o fascynującej literaturze. Tym samym Kraków (podejrzewam, że nie tylko dla mnie) stał się polską stolicą liberatury.

Mieliśmy przyjemność obejrzeć kilka egzemplarzy liberackich tekstów. Prócz dziecka Zenona Fajfera i Katarzyny Bazarnik o iminieniu "Oka-leczenie" (którego poród tylko rozochocił twórców do dalszych płodnych działań) trzymaliśmy w rękach "Nieszczęsnych" B. S. Johnsona, "Sto tysięcy miliardów wierszy" Raymonda Queneau (które znałam z wykładów z literatury współczesnej), wiersze z pudełka Herty Müller, czy wiele, wiele innych. Rozłożyliśmy (po części, bo miejsca brakło) niesamowitą "Ulicę Sienkiewicza w Kielcach" Radosława Nowakowskiego, Raymond Federman zachwycił "Podwójną wygraną jak nic". Długo by opowiadać o poszczególnych książkach! (Po to m.in. stworzyłam kategorię postów "liberatura" - by nie musieć w podskokach opowiadać o fascynujących książkach, bym mogła smakować się poszczególnymi pozycjami, dzielić się z Wami swoim zauroczeniem.)

Katarzyna Bazarnik jest kobietą niezwykłą. Niepozorna, której być może nie wyłowiłbyś z tłumu, zachwyciła pasją, z którą prezentowała kolejne tomy. Jeśli człowiek naprawdę kocha to, co robi, reszta świata to odczuwa i daje się ponieść: tutaj roztaczanej wokół magii nieprzypadkowych słów, wyławianiu fascynujących propozycji literackich. Zachwycające były wreszcie opowieści, anegdotki.

Przykładowo: zaskoczona i ucieszona Herta Müller, kiedy - po bezowocnych próbach nawiązania współpracy z jej przedstawicielami w Polsce (nikt nie słyszał o Hercie-poetce) - zgłosili się do niej bezpośrednio i zaproponowali wydanie poetyckich kolaży. Tym samym polski przekład był pierwszym na świecie... A jakże niezwykle zbiegło się to w czasie! Ledwie otrzymali maila ze zgodą na wszelkie warunku umowy, już następnego dnia ogłosili laureata literackiej Nagrody Nobla. Domyślacie się, o kogo chodzi? Polskie przedstawicielstwa Herty Müller nagle przypomniały sobie o liberackich poszukiwaczach skarbów i nagle wyraziły ochotę na współpracę. Ale było już dla nich za późno. Gorączkowa wiadomość wysłana do noblistki i jej, równie gorączkowa, bo pisana w pośpiechu, odpowiedź, że wszystko zostaje tak, jak ustalono. Że z nikim nie mają się kontaktować, tylko z nią bezpośrednio.

Jak powstała niezwykła "Ulica Sienkiewicza w Kielcach"? Autor przypadkowo wysiadł nie na tej stacji kolejowej, na której planował. Do odjazdu kolejnego pociągu miał 3 godziny. Co robić przez tyle czasu? Zwiedzać! A żeby nie oddalać się zbytnio, warto przechadzać się po głównej ulicy. 3 godziny to wszak czasu wiele, acz nie za dużo. Tak właśnie powstała książka-rozkładówka. Przez 3 godziny autor przechadzał się ulicą Sienkiewicza w Kielcach, którą następnie postanowił przenieść na papier. Co ciekawe, podobno lektura pozycji również trwa 3 godziny! (Można więc prawdziwie wczuć się w doświadczenia autora.)

Liberacki świat wciąga. Forma łączy się z treścią, nierzadko przenikają się, tworząc całość: kompletną i przesiąkniętą znaczeniami. Rozpad klasycznej powieści w wykonaniu B.S. Johnsona, który w pudełku zamknął 27 składek tworzących powieść właśnie, symbolizował rozpad ludzkiej pamięci, jej chaotyczność, gromadzenie w pudełku wspomnień, które - jak w sytuacji czytelniczych działań - porządkowane są różnie, przywoływane przypadkowo. Puste miejsca, jaśniejące bielą plamy na kartkach odwoływały się do luk w głowie, miejsc zapomnienia, namysłu, próby przypominania. Wreszcie okładka: estetyczne plamy różu, które kojarzą się z komórkami oglądanymi pod mikroskopem. Tak, właśnie tak - wedle autorskiego zamysłu na okładce znalazły się... komórki rakowe. Śmiertelne, wyniszczające, ale piękne.

Pasję pani Bazarnik (oraz jej męża) widać również w upartym dążeniu do tego, by tytuły wydawane w liberackiej serii ha!artu możliwie jak najwierniej oddawały zamierzenia autorów. W przypadku tych konkretnych dzieł forma ma bowiem ogromne znaczenie, powinna być traktowana na równi z treścią, o czym - niestety - często zapominali poprzedni wydawcy.

Śmiech wybrzmiał, westchnienia potopiły się w pustych szklankach po drinkach/kawie, poszczególne tomy otworzyły się przed nami i zaprosiły do wycieczki w cudze dusze.
W Piwnicy pod Baranami zostawiłam parasolkę. Zapomniałam o niej, zachłyśnięta pomysłowością pisarzy i zauroczona możliwościami literatury. Przekonana wreszcie, że droga, którą podążam - swoiste zaślubiny z literaturą właśnie - to ta właściwa. (A może podświadomie chciałam tam zostać i dalej wsłuchiwać się w opowieści pani Katarzyny? Na pewno o to chodziło.)

fot. Dagmara Bator, © Stowarzyszenie Piórem Feniksa

fot. Dagmara Bator, © Stowarzyszenie Piórem Feniksa

fot. Dagmara Bator, © Stowarzyszenie Piórem Feniksa

fot. Dagmara Bator, © Stowarzyszenie Piórem Feniksa

fot. Dagmara Bator, © Stowarzyszenie Piórem Feniksa

wtorek, 13 sierpnia 2013

z górnej półki (spadło i leży)

Zapowiadało się całkiem dobrze, zacierałam ręce, zaintrygowana tym, gdzie mnie poniosą. U kogo tym razem będziemy wąchać papier stary i nowy, czyj kurz będziemy zdmuchiwać z papierowego ekranu, kto wpuści nas następnym razem w swoje pilnowane, z pietyzmem budowane miejsce odpoczynku, wehikuł czasu, międzygalaktyczny statek obiecujący niezapomniane podróże.

O czym mowa? O cyklu "Z wyższej półki" Dzień Dobry TVN. Anna Dziewit-Meller miała co piątek odwiedzać sławy w ich domach i podziwiać ich biblioteczki. Dla mnie bomba. Niektórzy mogą brzydzić się wchodzeniem w prywatne kąty ustawionych na świeczniku, wolą np. szanować cudzą przestrzeń i gardzić "rozrywkami mas", czyli wszędobylskim efektem Wielkiego Brata. Cóż, ja święta nie jestem. Nie lubię wywlekania brudów przez media, wdzierania się z buciorami w życie prywatne, ale takie oglądanie biblioteczki? Bycie oprowadzanym przy tym przez samego gospodarza... 

No dobra, jestem po części głodna ploteczek, zainteresowana blichtrem postaci - jak księżyc - odbijających prawdziwe, może cudze światło. Lubię czasem dla "odmóżdżenia" śledzić "kto z kim, po co i dlaczego". To mnie odpręża.

Dlaczego w tytule pojawił się dopisek "spadło i leży"?

Biblioteczek właściwych, prawdziwych, pachnących indywidualnością, mówiących coś o ich właścicielach, widzieliśmy chyba... dwie. Potem tydzień przerwy (nie bez propozycji lektur na weekend) i cykl powrócił, ale w okrojonej formie, której daleko do pierwotnego pomysłu.

Gościem była bodajże Ola Kwaśniewska. Tak, tak, ona była gościem, nie my jej. Ciekawa biblioteczki jednej z, swego czasu, bardziej kontrowersyjnych celebrytek, musiałam obejść się smakiem. Córka byłego prezydenta przyniosła ze sobą swoje ulubione pozycje, by zaprezentować je w... trudno określić, gdzie dokładnie, na pewno jednak nie w swoim domu/mieszkaniu. Tym samym przestano pokazywać nam "domy książek", regały pokryte wolumenami, ułożone w takim a nie innym porządku przez właściciela. Miejsce biblioteczek gwiazd zajęły... ulubione książki gwiazd. Wszystko fajnie, ale nie o to chodziło...

Dobra, dobra, znów marudzę. Ale to, co z początku tak mnie zaintrygowało i zachęciło do śledzenia z zapartym tchem piątkowego DDVTN (!) zostało brutalnie ukrócone, bestialsko okrojone. Listę ulubionych lektur danej gwiazdy można zapisać, umieścić w wywiadzie, ogólnie: nie fascynuje to tak bardzo, nie jest wyjątkowe. Dla mnie możliwość oglądania czyjeś biblioteczki mówi wiele o człowieku, jego sposobie bycia... Zawsze też, kiedy kogoś odwiedzam, lubię podchodzić do regałów, nawiązywać bardzo intymną więź z książkami, konkretnymi egzemplarzami, które czasem mają pożółkłe strony, plamy po kawie, notatki na marginesach... Te książki żyją.

Poniżej zdjęcie pierwszej z prezentowanych biblioteczek. Osobiście uwielbiam oglądać takie miejsca, od razu wyczuwa się energię osoby, która tam pracuje/czyta/pisze. Takie miejsce naznaczone jest bardzo czyjąś osobowością. Widoku czegoś takiego nie zastąpi lista najważniejszych książek życia.

biblioteczka Magdaleny Środy - poupychane książki, herbata na biurku, kwiaty, uporządkowany rozgardiasz, bałagan pozorny, ale nie ten w głowie (ktoś kiedyś powiedział, że zarzucone papierami biurko świadczy o zapracowanym umyśle); fot. DDTVN

poniedziałek, 1 lipca 2013

kot w pustym mieszkaniu na 90. urodziny Wisławy Szymborskiej

Google.pl na dziś:


Zrobiło mi się smutno. Uśmiech - na widok kota machającego ogonem - spełzł, kiedy zobaczyłam, jaką to okazję Google świętuje. Urodziny Szymborskiej. Zmarłej Szymborskiej. Przypomniałam sobie jej wiersz i machający ogon kota przestał kojarzyć się z wesołością. Umrzeć - tego nie robi się kotu.


Kot w pustym mieszkaniu (Wisława Szymborska)

Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać się między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.


doskonałe prezenty na Dzień Dziecka według księgarni internetowej

Trochę po niewczasie, bo Dzień Dziecka świętowaliśmy miesiąc temu. Niemniej, w ramach ciekawostki, pochwalę się, jakiego maila reklamowego otrzymałam.

Treść prezentowała dokładnie tak:

 
Nadawcą wiadomości, jak widać, jest inbook.pl. Jakie, według księgarni internetowej (sic!) są "Doskonałe prezenty na Dzień Dziecka"? Czytamy kolejno: tablety multimedialne, zabawki... A gdzie książki? - zapytałam. Dla porównania, otrzymałam kilka maili od innych stron handlujących książkami, które wybrały propozycje lektur dla najmłodszych. Można? Można.

(Teraz przyszło mi do głowy, że taką swoistą antyreklamę sobie zrobili. Tzn. jesteśmy księgarnią i super, ale książki wcale nie są dobrym prezentem. Za nudne dla dziecka, prawda? Lepiej podarować mu coś "na czasie" albo milutkiego, pluszowego. Po co czytać, skoro można mieć tablet multimedialny? Tja.)

sobota, 29 czerwca 2013

kobieta-torba

O "Różnimisiach" pisałam TUTAJ. Niedawno ukazała się druga książeczka z (można tak już powiedzieć?) serii - tym razem o zawodach. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedna karta, która sprawiła, że jęknęłam w duchu.
"Robimisie" podzielono w ten sposób, że po lewej występują pracujący misie-panowie, po prawej natomiast misie-panie. Nazwy zawodów dostosowano odpowiednio do płci. I tak, wśród określeń ogólnie przyjętych, pojawił się "smaczek":

zdjęcie autorstwa (i udostępnione dzięki uprzejmości) Sweet Mileou - http://sweetmilieu.pl/2013/06/27/part-dos.html

Nie muszę chyba przypominać, że określenie "listonoszka" już w naszym języku funkcjonuje i oznacza... torbę listonosza (tudzież każdą podobną, popularne zresztą). Tworzenie na siłę żeńskich wersji przeróżnych nazw (że wspomnę, chociażby, panią "ministrę") uważam za (naiwną? głupawą?) bezsensowną próbę sztucznego podporządkowania rzeczywistości czyjemuś "widzimisię". Cieszę się, że kobiety rosną w siłę, że się usamodzielniają, zadając pewien kłam patriarchalizmowi, niemniej ogólnie pojęta walka (ach, brzmi poważnie) - głównie z językiem polskim - jest zwyczajnie śmieszna. Na zmianę tego rodzaju potrzeba czasu, nie pomogą sztuczne twory, które raczej wywołują uśmiech (jak na mojej twarzy). Oczywiście, bywa, że język jest opresyjny, że słowa wciąż wprowadzają pewien podział, ale nie próbujmy iść w drugą stronę. We Francji podobno chciano wycofać określenia "madame" i "mademoiselle", żeby kobieta/dziewczyna nie musiała być określana przez pryzmat swego ewentualnego małżeństwa (lub jego braku). Podobnie ze słowami "mama" i "tata" - miano je wyeliminować, żeby homoseksualiści nie czuli się niekomfortowo. Podobnie z polskim określeniem "urlop tacierzyński" - tutaj chciano zapewne stworzyć określenie, które oddawałoby czułość i słodycz opiekującego się malcem rodzica-mężczyzny. Takie Gombrowiczowskie "upupienie". Mógłby być przecież "urlop ojcowski". Brzmi gorzej, mniej sympatycznie, mniej słodko? Jest ojciec i matka, jest wreszcie urlop "macierzyński" - od macierzy, matki. Nie mamy, mamusi.
Oczywiście rozumiem: co się tyczy dziecka musi być słodkie i kolorowe. Co dotyka homoseksualistów musi być ogólne, żeby nie szufladkowało na żadnym poziomie. Podobnie z feministkami - kobieta górą, również w języku. Nawet, jeśli zrównuje się przez to z torbą.


DOPISEK (13.08.13) odnośnie urlopu ojcowskiego: Okazało się, że takowy (pod tą nazwą właśnie) istnieje i nie ma niczego wspólnego z urlopem tacierzyńskim. Są to dwa różne urlopy, które może wziąć sobie męski rodzic. Więcej szczegółów znajdziecie TUTAJ.

niedziela, 2 czerwca 2013

rozmowy książek na półkach

Pokój syna powoli nabiera charakteru. Jeden z ważniejszych elementów wyposażenia - półki na książki - już zrealizowano. Pojawiły się dwie, cieszące się sławą na blogach wnętrzarskich dla dzieci, świetnie bowiem prezentują co ciekawsze/bardziej kolorowe pozycje.
Kiedy potem przyglądałam się ułożonym na półkach książkom, szeroki uśmiech zagościł na mojej twarzy. Okładki zabawiły się ze mną, razem z koleżankami układając się w wierszyki lub dialog nawet.

1. Wierszyk: 

Przygody Koziołka 
Matołka: 
Pan Pierdziołka 
spadł ze stołka!


2. Dialog:

 - Gdzie jest moja siostra?
 - Tu jesteśmy!


Co opowiadają książki  na Waszych półkach? :)

poniedziałek, 20 maja 2013

Juliet Grey "Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu"

recenzja ukazała się na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_____________________________________________________
 
Szum tafty, atłasu, dziewczęcy chichot tłumiony machnięciem wachlarza, stukot zdobionych obcasów, pisk rozpieszczonego mopsa... Maria Antonina wkracza na salony.
 



Oczyma wyobraźni widziałam upudrowaną Kirsten Dunst, z misterną fryzurą, pozującą wśród kolorowych babeczek, zachwycających pantofelków, bogactwa Wersalu. Potem przypomniałam sobie zdjęcia, na których jej uśmiech nieco bladł. Sceny z filmu, na których odgrywana przez aktorkę młodziutka dziewczyna zaczyna płakać, żegnając się z mopsem, w tym konkretnym momencie symbolizującym jej dotychczasowe życie, cały znany jej wszechświat. Obraz Coppoli utkwił w mojej pamięci i pojawił się przy lekturze tak naturalnie, z uwagi na wcześniejsze pomijanie postaci Marii Antoniny w kulturze. Do tej pory można ją było utożsamiać z nieco naiwną odpowiedzią na brak chleba poddanych: Niech jedzą ciastka!, ewentualnie z tragicznym końcem. Funkcjonowała w świadomości jako rozkapryszona, rozpieszczona delfina, której życie było równie obsypane brokatem, co drogie suknie.

kadr z filmu "Maria Antonina" Sofii Coppoli
kadr z filmu "Maria Antonina" Sofii Coppoli


Sofia Coppola zaczęła demitologizować ten "czarny PR" Austriaczki. Miejsca niedopowiedzenia, białe plamy powstałe na skutek ograniczenia filmowej czasoprzestrzeni, zapełniła Juliet Grey, tworząc niezwykłą trylogię poświęconą tej niesprawiedliwie osądzonej przez Historię postaci. Powieść, poprzedzona latami badań, troską o jak najlepsze odwzorowanie zarówno opisywanych czasów, jak i samego życiorysu bohaterki, trafiła niedawno w ręce polskiego czytelnika, w tym moje. Efekt? Blada twarzyczka Kirsten Dunst bladła coraz bardziej, ustępując miejsca literackiej Postaci. Tam, gdzie nie dotarło czujne reżyserskie oko Coppoli, zajrzała Grey, pieczołowicie spisując fascynującą opowieść o życiu księżniczki. Opowieść, w której nie ma miejsca na bajkowy "happy end". Opowieść ilustrującą przecież życie: prawdziwe, w którym nawet przedrostek arcy- nie gwarantuje księżniczce idylli.

Tom pierwszy opisuje okres ujęty w podtytule: "Z Wiednia do Wersalu". Pierwszych 150 stron ukazuje życie Marii Antoniny na rodzinnym dworze austriackim, pełne wyrzeczeń, pracy nad sobą, ciągłego przypominania o roli, jaką powinna - wraz z siostrami - odegrać w Historii. Słyszymy głos bohaterki: Dlaczego padło akurat na mnie? - zastanawiałam się w duchu. Przecież ja ani trochę nie pasuję do roli, jaką szykuje mi los. [...] Jednocześnie z tą myślą przyszła świadomość, że skoro takie jest moje przeznaczenie, moim obowiązkiem jest dorosnąć do nadarzającej się okazji i nie dać wyrwać jej sobie z rąk. Zawarcie sojuszu albo pokoju poprzez odpowiednio zawarte małżeństwo zdawała się być standardową procedurą na dworach europejskich. Matka bohaterki, Maria Teresa Habsburg, kierowała ruchami dzieci, jakby były one w jej rękach pionkami szachowymi. Wzruszały subtelnie zaznaczone momenty, kiedy władczyni pozwalała sobie na odrobinę "słabości": czułość kierowaną w stronę pociech wrzuconych na głęboką wodę. Szybko okazało się, że lekcja pływania będzie bolesna i obfita w chwile bezdechu.

150 stron o przygotowaniach dziewczynki do zamążpójścia. Opisy bolesnego nakładania aparatu ortodontycznego, monotonnych lekcji historii, francuskiego, nauki akcentu, przeplatają się z chwilami beztroski, na których coraz mniej miejsca w życiu Marii Antoniny. Wydarta ze znanego sobie środowiska, Marie Antoinette nie mogła zachować nawet własnego, austriacko brzmiącego imienia. Kolejne strony - ok. 250 - opowiadają o życiu po ślubie, w miejscu, w którym baśnie zwykły stawiać ostatnią kropkę. Jak spełnić surowe wymagania matki, wkupić się w łaski obcego dworu, stać się ukochaną delfiną Francji, która z jednej strony postępuje praworządnie i pobożnie, z drugiej doskonale orientuje się w zmiennych nastrojach nierzadko skandalizujących mieszkańców Wersalu? Życie nastoletniej bohaterki bynajmniej nie było usłane różami lub słodkie jak kolorowe makaroniki. Zza barwnych tkanin wychyla się dorastająca dziewczynka, którą pcha do działania ogromne poczucie obowiązku i chęć, by nie zawieść najbliższych. Maria Antonina dojrzewa, pozuje Juliet Grey. Autorka przekreśla niezbyt wierny portret przedstawiający naiwną trzpiotkę, której w głowie jedynie zabawy i blichtr. Z pomocą słów rysuje opowieść szczerą aż do bólu, historię postaci z krwi i kości. Postaci realnej nie tyle dzięki historycznemu udokumentowaniu jej istnienia; raczej z uwagi na odmalowany w powieści autentyzm bohaterki. Narracja pierwszoosobowa pozwala zajrzeć w myśli Marii Antoniny, komplikuje jej życie wewnętrzne i nie pozwala na proste oceny.

W literackiej materii nie zabrakło pięknych metafor, zgrabnie oddających sedno niemal tanecznych ruchów wysoko postawionych. Przykładowo, bohaterka opowiada, jak: (...) mój wzrok błądził po ścianach. Salon Pietra-dura, w którym się znajdowaliśmy, wziął swoją nazwę od zdobiących go mozaik, wielkich alegorycznych obrazków ułożonych z tysięcy drobnych kolorowych kamyków. Mozaiki przedstawiały nas - Habsburgów. Bo jesteśmy takimi właśnie mozaikami, pomyślałam nagle. Krew Habsburgów płynie niemal we wszystkich panujących rodach europejskich, cóż z tego jednak, skoro liczne polityczne mariaże rozdzielały rodziny, związane z sobą duchowo rodzeństwo, matki z dziećmi? Wydaje się, że pozdrawianie tłumów ze szczytu drabiny społecznej okupione było nierzadko za dużym poświęceniem. Juliet Grey przypomina o pewnej sztuczności świata wysoko postawionych, zauważa - wkładając słowa w usta swojej bohaterki - że: rodzina królewska - niczym aktorzy na scenie - codziennie odgrywała dla wybranej publiczności ten sam wystawny spektakl złożony ze scen z codziennego życia rodziny monarszej. Wnikliwie studiowany przez Marię Antoninę ślizg - sposób poruszania się, który sprawiał wrażenie płynnego sunięcia sylwetki - symbolizować może lawirowanie na dworze: okupione bólem i godzinami ćwiczeń wrażenie wdzięcznej naturalności.

Tom kończy pełne nadziei spoglądanie przez bohaterkę w przyszłość. Król umarł, niech żyje król. Delfina Francji towarzyszy małżonkowi we wstępowaniu na tron. Są młodzi, przed nimi całe życie, wielkie możliwości. Francuzi ich kochają, świat stoi otworem. Tylko, z perspektywy lat, czytelnicze usta pozostają zaciśnięte, podobnie jak gardła.

 
 









Juliet Grey, Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu, t. 1, Wydawnictwo Bukowy Las 2013, 392 s.
 

wtorek, 14 maja 2013

Agata Królak "Różnimisie"

"Różnimisie" brzmi prawie jak "Różnimy się", zwłaszcza, kiedy wypowiada się na głos i szybko. To dobry sposób na opowieść o różnicach, inności, które składają się na bogactwo naszego kolorowego świata.



Książeczka (albo raczej: książka, zważywszy na jej rozmiary, wygodne w użytkowaniu z małymi, wiercącymi się łapkami) funkcjonuje na zasadzie kontrastowych obrazków: raz w tonacji jasnej, raz ciemnej (pobudzając widzenie niemowląt) oraz pod względem tematyki: przymiotników-przeciwieństw.
Podobizny misiów są przeurocze, niby jak dziecięce rysunki, jednocześnie świetnie pomyślane i z ciekawymi rozwiązaniami kolorystycznymi (barw się tak naprawdę tylko kilka, nie "zaśmiecają" obrazków, dopełniają je, stanowiąc doskonałe tło).
Czytanie książeczki z dzieckiem może być przyjemnością dla obu stron. Udało mi się raz podsłuchać Męża, który opowiadał Synkowi o różnych misiach:
 - No ja się nie dziwię, że temu nic się nie chce, skoro ma jedną rękę a tamten pięć! To on może pracować, jak ma tyle łap! (stwierdzenie dotyczy obrazka poniżej:)













Agata Królak, Różnimisie, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2012, 24 s.