czwartek, 27 listopada 2014

kochamy muminki - Katowice Prezentacje Biblioteczne 2014

W czwartek 20 listopada 2014 roku w Bibliotece Śląskiej miały miejsce Śląskie Prezentacje Biblioteczne, w tym roku obchodzone pod hasłem: "Kochamy muminki". (Trudno zresztą o inny Leitmotiv: na całym świecie 2014 rok niemal w całości wypełniony jest wydarzeniami nawiązującymi do setnej rocznicy urodzin Tove Jansson.) Jako że i ja miłości swojej do tych muminkowych trolli się nie powstydzę, przybyłam, zobaczyłam i uśmiechy zaliczyłam. Bo jak tu nie wygiąć w górę ust, gdy przez tobą przebiega dziewczynka przebrana za Małą Mi, a prawdziwie mrowie spiczastych kapelusików i czapek przyozdobionych piórami i jesiennymi liśćmi koloruje rzeczywistość na zielono?




Choć prezentacje są otwarte dla wszystkich, czułam się nieco wyobcowana; ludzi z "ulicy" (przynajmniej w moim odczuciu) było jak na lekarstwo, prym wiedli bibliotekarze oraz dzieci ze szkoły podstawowej. Grupa tych ostatnich zaskoczyła mnie bodaj najbardziej, ale zdziwienie szybko ustąpiło miejsca radości; jak dobrze, że szkoły wychodzą z najmłodszymi na tego typu "imprezy", jak dobrze, że promuje się czytanie, że się do niego zachęca! Dzieci - prócz przeróżnych atrakcji (konkurs na najlepsze przebranie związane z serią o muminkach, przemarsz włóczykijów, warsztaty) - ściskały bowiem w dłoniach własnoręcznie (tak sądzę) wyrysowane "grosiki Włóczykija": monety wielkości spodeczka do filiżanki, które można było wymienić w specjalnej, jednodniowej księgarni na... książkę, oczywiście. I tak te wszystkie Włóczykije stały w grupkach, kartkując otrzymane egzemplarze, zaczytując się w pierwszych stronach, wymieniając się z koleżankami i kolegami... Kto nie posiadał specjalnych grosików, mógł - jak ja - nabyć książki na stoiskach wydawnictw i księgarni Zła Buka (Ha! Jej wszak nie mogło zabraknąć - powstała, jak napomykają założyciele, dzięki Buce właśnie!). W skrytości ducha liczyłam na nowe, rocznicowe wydanie serii o muminkach Naszej Księgarni, ale widząc je na żywo - rozczarowałam się. Liczyłam na grubą, szorstką, surową tekturę w miejsce okładki i czerwono-bordowy płócienny grzbiet... Obietnica płynąca z internetowej grafiki okazała się złudzeniem: ani tektury, ani płótna - w ich miejsce standardowa, gruba oprawa (zupełnie ten sam zabieg, co w przypadku książki "Crictor i inne niesamowite stwory" Tomi Ungerera - wcześniej wydana pozycja tego autora, "Przygody rodziny Mellopsów", miała piękny, płócienny grzbiet). Nie kupiłam, szkoda mi było pieniędzy, zwłaszcza że wszystkie 9 tomów od dawna pomieszkuje na półce mojej domowej biblioteczki. (Może w ramach wewnętrznego buntu, sama wydam sobie "Dolinę Muminków w listopadzie" właśnie w ten sposób: z płóciennym grzbietem i z twardą tekturą, której surowość zaskakuje opuszki palców? W ten sposób wydaliśmy kiedyś z tatą zbiór moich mikroopowiastek o Pannach Słodkich [zobacz TUTAJ].)






Wyobraziłam sobie, jak za kilka lat mój synek bierze udział w czymś takim. Mam nadzieję, że nie zabraknie nauczycielek, którym się chce, bibliotekarek i bibliotekarzy mających odwagę (i czerpiących z tego frajdę!) przebrać się za postaci z powieści... I autorów, którzy wciąż noszą w sobie dziecko i dzielą się swoją wyobraźnią z innymi...





Co do autorów: w trakcie Katowickich Prezentacji Bibliotecznych zostały wręczone nagrody "Guliwera" - Guliwer w Krainie Liliputów (czyli uhonorowanie twórcy już istniejącego na rynku literatury dla dzieci, takie docenienie przez najmłodszych - wspomniane liliputki ;) - dorobku) powędrował na ręce Macieja Wojtyszko, a Guliwera w Krainie Olbrzymów (dla autora debiutującego czy początkującego [choć w tym roku było nieco inaczej]; wówczas olbrzymami jawią mu się dzieci - widmo surowego odbiorcy i niełatwego czytelnika ;)) otrzymał Marcin Szczygielski. Po wręczeniu statuetek odbył się wywiad, właściwie przepytywanie autorów przez dzieci; rozmowa dotyczyła także muminków, a zdominowało ją właściwie jedno zasadnicze pytanie: czy muminki jedzą szpinak? Rozpoczęła się dysputa poświęcona zwyczajom żywieniowym małych trolli, skropiona malinowym sokiem, odwołująca się do szwedzkich potraw... Uhm... Smakowicie! (Może poza igliwiem, którym należało zapychać sobie brzuchy na czas zimowego snu...)






Najciekawszym punktem programu (dla mnie, ale zapewne i dla innych dorosłych ;)) był wykład prof. Hanny Dymel-Trzebiatowskiej z Katedry Skandynawistyki Uniwersytetu Gdańskiego. "Muminki, Włóczykij i Buka po szwedzku. O przekładzie antroponimów w serii książek o Muminkach Tove Jansson" - tytuł brzmiący może średnio zachęcająco (szczególnie jego druga część), traktujący jednak o aspekcie nader interesującym: nazwach własnych...
W 9 badanych tomach (czyli klasyce, kanonie opowieści o muminkach) nie ma może przykładów wielkich, spektakularnych zmian nazw po ich przetłumaczeniu, nie znaczy to jednak, że istniejące nie zaliczają się do interesujących...
Tove Jansson tworzyła nazwy własne na kilka sposobów:
 - nadawała nowe znaczenia nazwom czy słowom już istniejącym,
 - wykorzystywała te odnoszące się do jej otoczenia,
 - czasem zapożyczała wyrazy z domowego słownika (stąd pochodzi określenie "muminki"; słowa "mumin" używał wujek Tove, opisując małe stworki o zimnych noskach, którymi trą łydki podjadających w nocy małych dziewczynek ;)),
 - wykorzystywała już istniejące imiona (np. szczur teatralny Emma - ulubienica Macieja Wojtyszko ;)),
czy najciekawszy:
 - wymyślała je od podstaw.
Nie będę relacjonowała szczegółów wykładu, podawała wielu przykładów, które zapewne ubarwiły wywód, ale wykład był tak pasjonujący i obfitujący w egzempla, że spisanie wszystkich byłoby na dobrą sprawę niemożliwe (a przynajmniej trudne), po drugie szkoda było na to czasu: człowiek siedział na sali wpatrzony w slajdy i chłonący każde słowo.
Wyjaśnię tylko, że polskie tłumaczenia imion postaci wielokrotnie odwoływały się do cech wyglądu zewnętrznego (Paszczak, Ryjek) czy jakiś cech charakterystycznych (Migotka - od migotania pięknych przedmiotów, Buka - od buczenia) postaci, co wielokrotnie spłycało bogactwo imion oryginalnych, choć nie zawsze stanowiło zupełnie przekłamanie czy świadczyło o dowolności tłumaczki. Jedną z największych wpadek translacyjnych jest przemianowanie piżmaka w piżmowca - w książce wyraźnie jest mowa o zwierzęciu istniejącym realnie (jest nawet potwierdzająca to ilustracja), dziwi więc, że tłumaczka wybrała akurat takie określenie, zważywszy, że piżmowiec także istnieje realnie - ale należy do zupełnie innego gatunku... ;) Zupełnie inaczej rzecz się miała z mrówkolwem: istniejącym realnie owadem, którego nazwa zainspirowała Tove do dosłownego zrozumienia - tak otrzymaliśmy lwa, który zachowuje się jak mrówka i zakopuje w piasku ;). Intryguje również wątek Topika i Topci - w oryginale dwóch dziewczynek, co miało być jednym z pierwszych sygnałów homoseksualnych zainteresowań Tove. W naszym kraju wolano najwyraźniej dmuchać na zimne i - na wszelki wypadek - jednej z panienek zmieniono płeć.
Jeśli chodzi o tytuły poszczególnych tomów: jedynie w przypadku dwóch ("Tatuś Muminka i morze" oraz "Pamiętniki Tatusia Muminka") można mówić o dosłownym przekładzie. We wszystkich pozostałych spolszczone wydania dodawały "Dolinę Muminków" jako swoisty spójnik, wskazanie przynależności do jednej serii. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej...
Na koniec pozostaje pytanie: dlaczego o tłumaczeniu książek fińskiej autorki opowiadała tłumaczka języka szwedzkiego? Odpowiedź na to pytanie padła na początku wykładu: Tove Jansson należała do mniejszości Finów szwedzkojęzycznych, poza tym jej matka - pierwowzór Mamy Muminka - była stuprocentową Szwedką. Poznali się z ojcem Tove w Paryżu... Romantycznie, prawda? :)



Dlaczego pisałam w tekście "muminki" z małej litery? Oto kolejna z ciekawostek wyniesionych z wykładu: oryginalnie słowo pisano z małej litery właśnie, dla zaznaczenia nie konkretnego Muminka (czyli odpowiednika imienia), ale gatunku; jak z przyjętymi u nas trollami, elfami, krasnoludkami czy krasnoludami... Podobnie było z paszczakami, filifionkami i homkami.


(Momentami dobija mnie jakość zdjęć. Jednak aparat w telefonie nie zawsze zdaje egzamin; dodatkowo brak odpowiedniego statywu - ludzki jest zdecydowanie za mało profesjonalny ;))

niedziela, 16 listopada 2014

Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle "W śnieżną noc"

Trójka autorów - Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle - usiadła przy jednym stole (czy to realnie, czy w przenośni), by połączyć siły i stworzyć bożonarodzeniową opowieść o miłości. Trzy nazwiska, trzy opowieści, trzech bohaterów (narratorów w pierwszej osobie), trzy historie splecione ze sobą, powiązane (jakby uboższa wersja fabularnego węzła w filmie "To właśnie miłość", gdzie także można by pokusić się o rozrysowanie zależności między poszczególnymi postaciami). Lekka, młodzieżowa, skropiona kawą ze Starbucksa.

W śnieżną noc, gdy na zewnątrz trwa zawierucha, a Matka Natura przyodziewa świat w gruby kożuch mroźnego puchu ("w biel tak czystą, że aż niepokojąco groźną." [s. 173]), wiele może się wydarzyć. Zwłaszcza jeśli ta noc poprzedza  Boże Narodzenie...
Zmianie ulega wiele planów, lśniące w słońcu śnieżne zaspy przesłaniają otoczenie, kontynuują to, co zaczęła zamieć. Człowiek ma szansę inaczej spojrzeć na swoje życie - odseparowany od rzeczywistości, zagląda do wewnątrz, otrzymuje czas; potrzebny, by pewne sprawy uległy przewartościowaniu.
Człowiek odkrywa, że szkoda zajmować się złudzeniami, gdy tuż obok czai się prawdziwa Miłość. Że czasem to, co szalone, nie musi oznaczać końca pewnej przygody - że gwarantuje inną, równie (o ile nie bardziej) szczęśliwą. Że świat nie kończy się na nim samym, że problemy może rozwiązać "zwykłe" otwarcie się na innych... Lekcja potrzebna, ożywcza - jak śnieg, który z początku przesłania horyzont po to, by orzeźwić powietrze.

W oryginale tytuł tomu brzmi "Let it snow", co nasuwa skojarzenia z utworem muzycznym o tym samym tytule (na Wikipedii jeszcze bardziej dosłownie: przez podlinkowanie tytułu książki z odniesieniem do informacji o piosence). Cytując zawsze służącą pomocą Ciocię Wikipedię: "Utwór jest zaliczany do piosenek świątecznych pomimo, że w jej tekście nie ma żadnej wzmianki o świętach, dlatego piosenka ta może być śpiewana także przez osoby niewierzące". Pod tym względem oba utwory (i książka, i piosenka) doskonale się ze sobą komponują: oba są zlaicyzowanymi opowiastkami do poczytania czy zanucenia w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
W omawianym tomie sacrum miesza się z profanum. W miejsce cudu narodzin Syna Bożego mamy do czynienia z Bożonarodzeniowym Cudem Pomponowym (czyt. czternaście cheerleaderek wyginających ciało w noc wigilijną w Waffle House), miejscem pielgrzymek czy spotkań nie jest stajenka, ale przyciągający tłumy Starbucks (czynny nawet w święta; nazwany zresztą Centrum Bożonarodzeniowych Cudów), a nad wszystkim czuwa święta patronka świnek (takich prawdziwych, ale miniaturowych - co by można było łatwiej hodować je w domu). Jeśli dodamy do tego nazwy markowych sprzętów elektronicznych, które rozsiane zostały po tekście Lauren Myracle (jak bakalie w świątecznym pierniku) oraz szaleństwo przedświątecznych zakupów rodziców bohaterki opowiadania Maureen Johnson - odnosi się wrażenie, że konsumpcjonizm na dobre zagarnął dla siebie święta i poprzewracał ludziom w głowach. Gdzie tu głębia, gdzie tu większy sens? - można zadać sobie pytanie, przystając w miejscu, stopując film o Jamesie Bondzie (a cudne ciało Daniela Craiga zastyga na ekranie). W tym miejscu warto przypomnieć sobie, kto jest bohaterem opowiadań, do kogo są one kierowane.

Gdy miałam naście lat i swoje "sprawy sercowe", okres świąteczny obfitował w pełne niepokoju oczekiwanie: na spotkanie z Nim, na prezent od Niego, na pełne egzaltacji wyznania miłosne, na ciepło wspólnego uścisku, gdy wreszcie się zobaczymy... W wieczór wigilijny zostawiało się rodzinę w pokoju i uciekało do innego: by szeptem wyznać swojej Miłości, jak się za nią tęskni...
Bohaterowie opowiadań "W śnieżną noc" to nastolatkowie, których zajmują podobne problemy. Gdy z głośników płyną ckliwe melodie wspomagane brzękiem dzwoneczków (za każdym razem, gdy się je słyszy, jakiś anioł dostaje skrzydła) przypominające, że święta to czas dla najbliższych, człowiek w pierwszej kolejności myśli o swojej "drugiej połówce"; jeśli nie ma jej obok - gdzie jest? jak się czuje? co porabia? czy myśli o mnie? Oglądamy świąteczne filmy o miłości, a cała ta bożonarodzeniowa otoczka tylko sprzyja wielkim, może czasem patetycznym porywom serca. (Mistrzynią cytowania filmów w odwołaniu do sytuacji rzeczywistych jest Addie - bohaterka ostatniego z opowiadań; kolor jej włosów niemal współgra z różowymi scenariuszami proponowanymi przez filmowców.)

Jednak święta - ten wyjątkowy czas (niezależnie od tego, czy przeżywany w religijnym uniesieniu, czy skomercjalizowany - i tu, i tu szczególny, jedyny w swoim rodzaju) - za każdym razem zdają się powtarzać swoistą lekcję. "Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz" - powiedziała anielica, zdająca swój egzamin na skrzydła. "Święta to czas umysłu."
Obyśmy potrafili świętować w swoim sercu. Zawsze.


Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle, W śnieżną noc, Wydawnictwo Bukowy Las 2014, 336 s.


PS. Zasiadając do pisania recenzji, stwierdziłam, że przypominam Alufoliowego: teoretycznie należę do tego samego gatunku co młodzi bohaterowie, ale wiek, teoretycznoliteracka otoczka niczym zbroja z folii aluminiowej oraz teksty rzucane, jakby zbliżał się koniec świata, czynią ze mnie swego rodzaju kosmitę, w każdym razie jednostkę niekoniecznie normalną (w ujęciu młodych, ma się rozumieć). Pozostaje mi wierzyć, że moje wypowiedzi są przebłyskami geniuszu - jak i zagadkowe uwagi książkowego bohatera.


Książka będzie miała swoją premierę w najbliższą środę - 19 listopada.


Przedpremierowy egzemplarz książki wygrałam w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Bukowy Las. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Sophie Hannah ("nowa" Agatha Christie) "Inicjały zbrodni" (powrót Herculesa Poirot)

Zazwyczaj staram się ukryć. Schować, pozostać względnie niewidoczna lub tak formułować wypowiedź, by nie była ona skrajnie subiektywna. Mam na myśli własne oceny zawierane w recenzji, prywatne sądy na temat opisywanej książki. Staram się argumentować swoje miłości i nienawiści, nie polegać wyłącznie na przeczuciu, emocje poddawać próbie oceny sytuacji. Lubię zadawać pytania, dźgać małe szare komórki koniuszkiem palca wskazującego, szukać powiązań (chociażby z kulturą) czy odpowiedzi tam, gdzie pojawiły się jakieś wątpliwości. Bawię się w detektywa, detektywa-krytyka-literackiego.* Zazwyczaj. 
Tym razem będzie nieco inaczej. O tej książce nie potrafię myśleć/mówić/pisać bez wikłania w wywód własnej osoby; zbyt blisko serca osadziłam Hercule'a Poirot (czy twórczość Agathy Christie w ogóle), by teraz udawać, że jeśli nie jest mi obojętny, to przynajmniej traktuję go jak każdego innego bohatera z książki. Nie, nie traktuję go w ten sposób. (Podobno nie powinno się analizować twórczości tych autorów, których się podziwia, których dzieła czyta się z prawdziwą, czasem niemal fizyczną przyjemnością. Idole są do wielbienia, nie do pochylania się nad nimi ze szkłem powiększającym.)
Podsumowując ten nieco przydługi wstęp: do książki podeszłam bardzo osobiście i tak będę o niej pisać (choć, oczywiście, nie zabraknie argumentowania moich miłości i nienawiści i dźgania palcem szarych komórek - zwłaszcza tego, jeśli już o Herkulesie Poirot mowa).

Herkules Poirot powraca. Czy może raczej: powraca na karty książek, powraca jego postać wraz z wydaniem nowej powieści z jego udziałem. Nie jest to jego powrót w sensie dosłownym, gdyż - na dobrą sprawę - Belg nigdzie nie zniknął (książki Agathy Christie wciąż są wydawane, a detektyw żyje w umysłach i sercach wielu czytelników), nie wrócił też z zaświatów, by ukrócać zło, które żyje pod słońcem. Można powiedzieć, że po prostu pojawiła się na rynku nowa książka z jego udziałem (zupełnie nowa, nie alternatywne rozwiązanie fabuł już wydanych opowiadań, co reklamowano jako "nieznane dotychczas czytelnikom dwa opowiadania z Herkulesem Poirotem" na tylnej stronie okładki "Sekretnych zapisków Agaty Christie" Johna Currana). Świeża, pachnąca tajemnicą, aktywizująca szare komórki i Poirota, i czytelnika... Ten "powrót" cieszyłby mnie niezrównanie, gdyby nie małe ziarenko drążące tunel w mojej głowie (aktywność drażniąca, uczucie nieprzyjemnego swędzenia wewnątrz czaszki): autorką nie jest Agatha Christie...

Nie zamierzam atakować Sophie Hannah; właściwie trochę jej nawet zazdroszczę. Obie jesteśmy fankami twórczości Agathy Christie (nawet zaczęłyśmy swoją przygodę z powieściami Królowej Kryminału, będąc w podobnym wieku), obie poczułyśmy się zainspirowane... Jednak podczas gdy ja wciąż mam nadzieję napisać do końca jakąś powieść i ją wreszcie wydać, Sophie Hannah przekuła marzenia w rzeczywistość: stała się autorką kryminałów - jak jej ukochana pisarka. (Co zresztą dobrze jej wychodzi: jest laureatką kilku prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a jej kryminały psychologiczne cieszą się popularnością.) Zamierzam atakować sam pomysł "wskrzeszania" Herkulesa Poirot.

Bo właściwie: po co to wszystko? "For a money", ciśnie mi się na usta, innego rozwiązania nie widzę. Owszem, wnuk Agathy Christie - Mathew Prichard - wspominał co prawda o "głównej" motywacji: by ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników, twórczością babki. Ja jednak prycham pod nosem, tłumię ironiczny uśmiech ni to rozbawienia, ni to irytacji. Pamiętam poprzedni "świetny pomysł" wnuka Królowej Kryminału: zmianę tytułu "Dziesięciu Murzynków" na "I nie było już nikogo" (w oryginale brzmiące jeszcze lepiej: "And Then There Were None"), by uszanować poprawność polityczną. Wierszyk z powieści też zmieniono - odtąd nie dotyczył już Murzyniątek, ale żołnierzyków. (A jeśli weterani poczują się dotknięci? Wtedy nastąpi kolejna zmiana, by poprawności politycznej stało się zadość?) Śmieszą mnie takie zagrywki "pod publiczkę". Żartowałam sobie ostatnio w rozmowie z mężem: czy powinniśmy w takim razie znaleźć nowego, na przykład, Williama Sheakespeare'a, by "ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników" jego twórczością? Bo, szanujmy się, książki Agathy Christie wciąż są wydawane. Ich popularność nie słabnie. Kogo interesuje akurat ten gatunek prozy, sięga po powieści Królowej Kryminału, - ten tytuł mówi sam za siebie, sam w sobie jest reklamą. Rozumiem argument, że młody czytelnik może nie znać Herkulesa Poirot. Ale (rozczaruję zapewne Mathew Pricharda) w ten sposób go nie pozna. Jeśli nie sięgnął po stojące na półkach księgarskich pozycje samej Agathy Christie, po książkę reklamowaną jako powrót wielkiego detektywa pewnie też nie sięgnie. Bo żeby było inaczej - o czym wspominałam - musiałby interesować się tym gatunkiem. Wówczas jednak - o czym też pisałam - prawdopodobnie sięgnąłby po "oryginał". Jak więc wzbudzić zainteresowanie wśród młodego pokolenia, przyjmując, że o to pierwotnie chodziło? Steven Moffat i Mark Gatiss mieli kapitalny pomysł: przenieśli genialnego detektywa do współczesności i kazali mu działać w naszych realiach, z naszymi, często bardzo nowoczesnymi, "zabawkami". Tak powstał "Sherlock" - jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, wielokrotnie nagradzany i pokochany przez widownię (i mnie także). Może to jest jakaś wskazówka dla spadkobierców Agathy Christie?

Nie podoba mi się bazowanie na popularności (czy to Herkulesa Poirot, czy Królowej Kryminału). Połowę okładki zajmuje złoty napis "Agatha Christie", jak gdyby chciano zatuszować czy zagłuszyć (bo żółtawe litery wręcz krzyczą) nazwisko właściwej autorki, które wydrukowano najniżej (przez co - mimo iż widoczne - jest średnio zauważalne). Jak gdyby chciano podsunąć potencjalnemu czytelnikowi myśl, że to dotąd niepublikowana (a więc w istocie nowa) książka nieżyjącej pisarki. Sytuacji nie ratuje nawet połyskująca i gładka pseudo naklejka informująca o "nowej autorce, wybranej przez spadkobierców Agathy Christie" (nieco irytująca, bo nachodząca na tytuł, przez co człowiek ma ochotę ją odkleić i doznaje rozczarowania).

Wszystko powyższe nie zmienia jednak faktu, że "Inicjały zbrodni" to świetny kryminał. "Połknęłam go" w dwa dni, co przy rozentuzjazmowanym dwulatku biegającym obok kanapy graniczy niemal z cudem. Dawno nie czułam takiego pociągu do lektury, tak silnego przymusu korzystania z każdej chwili wolnej, by siąść i czytać dalej. Pod tym względem Sophie Hannah blisko jest do mistrzostwa Agathy Christie; fabuła wciąga, a finał - do czego przyzwyczaiła nas Królowa Kryminału - zaskakuje. I tutaj mogłabym zakończyć swoją recenzję, cmokając uroczyście, gdyby nie pewne elementy mącące moje ogólne wrażenie.

Po pierwsze, postać małego Belga. Sophie Hannah oddała świetnie wszystkie znane nam przywary Herkulesa Poirot: od nienormalnego pedantyzmu i umiłowania porządku, po samouwielbienie i przeświadczenie o własnej genialności. Na tym jednak niejako poprzestała, zawężając charakterystykę postaci do jej cech najbardziej charakterystycznych, najlepiej ją wyróżniających. I nie byłoby w tym nic złego, wszak sama twórczyni Poirota wspomniała w "Autobiografii": "Po cóż, ach, po cóż wymyśliłam tę paskudną, napuszoną i nieznośną kreaturę?" I faktycznie, momentami można odnieść wrażenie, że Herkulesa Poirot trudno jest polubić, ba! - trudno jest tolerować! Zadufany w sobie, ciągle podkreślający wyższość swojego umysłu... Pedantyczny, chorobliwie wręcz skupiony na tym, by sztućce były równo ułożone, a buty czyste, błyszczące. Nie mówiąc o uwielbieniu dla swoich wąsów, które posiadały nawet własny pokrowiec-ochraniacz na czas nocnego snu (a gdy nadeszła starość - były przez Poirota farbowane)! Herkules Poirot - postać jednocześnie śmieszna i denerwująca. Niemniej pierwsze z określeń, którymi zostaje obdarowany Belg (z ust Cyntii Murdoch z "Tajemniczej historii w Styles", pierwszej powieści, w której się pojawił i - można powiedzieć - zadebiutował), brzmi: "kochany mały cudak". Według mnie ta krótka charakterystyka bardzo trafnie (choć z pewną poufałością właściwą dla niektórych kobiet) oddaje istotę bohatera: kochany mały cudak. Agatha Christie stworzyła postać irytującą, denerwującą, miejscami śmieszną, ale w tym wszystkim uroczą, sympatyczną, kochaną. To z uwagi na jej (może momentami niedostrzegalne lub sławo widoczne) ciepłe słowa, nierzadko płynące z ust Hastingsa, czasem zauważalne w gestach czy wypowiedziach samego małego Belga, Poirot - przy wszystkich swoich wadach - nie jest skrajnie irytujący albo śmieszny w znaczeniu "żałosny". Jak pisała Anne Hart w przedmowie do książki "Herkules Poirot. Życie i czasy": "(...) ryzykując, że wyjdę na idiotkę, pragnę podziękować samemu Herkulesowi Poirotowi. Chociaż w czasie niemal dwuletniej pracy nad biografią tego uroczego i wytwornego małego detektywa zdarzały mi się chwile zwątpienia i irytacji, Poirot zajmuje w moim sercu równie trwałe miejsce, jak w sercach milionów czytelników". "Uroczy" mały detektyw! Kreacja Poirota stworzona przez Sophie Hannah przypomina mi innego detektywa: wspomnianego już Sherlocka Holmesa. On także był ekscentryczny i miał genialny umysł. On także był świadom własnej wartości, momentami wręcz od niej puchł. Panów tych różni jednak jedno: o ile o Holmesie nigdy nie powie się "uroczy" czy "kochany" (nie wspominam o roli Benedicta - to inna, całkiem - ekhm! - sympatyczna bajka), o tyle w odniesieniu do Poirota słowa te same przychodzą na myśl. W "Inicjałach zbrodni" tego mi właśnie zabrakło - swoistego ciepła, które otaczałoby małego Belga, sprawiało, że jego dziwactwa stają się całkiem zabawne, a samozachwyt nieszkodliwy. Nie chciało mi się wierzyć, że na 101 stronie detektyw mówi do swojego przyjaciela: "w twoim malutkim móżdżku", co (przynajmniej takie odniosłam wrażenie) nijak zostało złagodzone. Co za arogancki, zapatrzony w siebie cudzoziemiec! - można by krzyknąć w duchu. Gdybym nie znała Poirota wcześniej, miałabym na to ochotę. Prócz tego mierziły mnie nazbyt liczne momenty, w których Herkules mówił o sobie w trzeciej osobie; zdarzało mu się to wcześniej, nie przeczę, nigdy jednak w takiej ilości, w takiej kumulacji! Całościowo brzmiało to śmieszne, komicznie, ale bardziej w kierunku "żałośnie" niż "uroczo".

Po drugie, narrator. Został nim Edward Catchpool - detektyw Scotland Yardu. Wydaje się, że jest on połączeniem inspektora Jimmy'ego Jappa z Arthurem Hastingsem: teoretycznie prowadzi śledztwo (a przy okazji - jak Hastings - narrację), ale pozostaje dzieckiem zagubionym w mroku, który potrzebuje prowadzącego go ku światłu Poirota. Wybieg całkiem sprytny, zważywszy, że dzięki niemu Sophie Hannah nie musiała wikłać się w powoływanie na nowo do życia innych bohaterów książek Agathy Christie; w miejsce tego uzyskała swoistą postać 2in1. Połączenie to, jak sądzę, nie było jednak do końca szczęśliwe - wyszedł bowiem drugi inspektor Greg Lestrade (książkowy), choć zdecydowanie mniej zadufany w sobie (całe szczęście! Inaczej trudno byłoby go lubić...): naiwny, niedopełniający pewnych obowiązków (przełożyć oględziny zwłok na drugi dzień z uwagi na złe wspomnienia? Dlaczego więc wybrał taki zawód?).

Cytowana na tylnej stronie okładki Gillian Flynn stwierdziła: "Czytając »Inicjały zbrodni« czułam się tak, jakbym na powrót znalazła się w swoim ulubionym pokoju, w domu, z którego wyprowadziłam się dawno temu." W istocie, jeśli idzie o miejsce akcji - wrażenie podróży w czasie i przestrzeni zdumiewa. Ale jak to bywa z powrotami do swojego ulubionego pokoju, do domu, który opuściło się dawno temu: przestrzeń może i nie uległa zmianie, ale ludzie (tu: bohaterowie) tak.

Abstrahując od wszystkiego, co napisałam wyżej, wszystkich moich bolączek i zastrzeżeń, zmuszona jestem (szczerze, przez wszystkie komórki mojego ciała) uznać "Inicjały zbrodni" za powieść godną zawartej w niej dedykacji  ("Dla Agathy Christie"). Dlaczego? Posłużę się słowami Gillian Flynn (cytowanymi na tylnej stronie okładki i odnoszącymi się do powieści Królowej Kryminału) - to utwór "wciągający jak diabli".


Sophie Hannah, Inicjały zbrodni, Wydawnictwo Literackie, 2014, 360 s.


PS. Trudno też przecenić słowa Herkulesa Poirot padające w "Inicjałach zbrodni": "Mocna kawa niezrównanie działa na umysł." (s. 319) Jako kawoszka z wyboru i zamiłowania, uśmiechnęłam się szeroko!

* Jest jeszcze jeden moment (momenty?), gdy pozwalam - choć nie bez argumentacji i próby zdroworozsądkowego podejścia - ponieść się emocjom: gdy coś mnie zirytuje (jak np. głupawa okładka zdradzająca fabułę kryminału czy nieposzanowanie dla autora i/lub czytelnika w przypadku źle [jeśli nie fatalnie albo bezczelnie] dobranych ilustracji). Tego rodzaju posty umieszczam w kategorii "ze sznura".










Za egzemplarz recenzencki gorąco dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!