sobota, 30 marca 2013

Hercule Poirot, Adolf Hitler i... pisanki.

Na Wielkanoc musiałam, wręcz musiałam przynajmniej jedno jajko ozdobić wąsami. Dlaczego? Z uwagi na uwielbianego przeze mnie Hercule Poirota, oczywiście! Jeśli miałabym wymienić swoich ulubionych bohaterów z książek, ten znalazłby się chyba na pierwszym miejscu. Także jajo powstało, na cześć pewnego Belga z niezwykłymi wąsami. (Poduszki, cieszące oko przy poprzednich świętach doskonale sprawdziły się i teraz. Ach, pogodo! ;))


Myślałam o świątecznych fragmentach przeczytanych książek, najbardziej w pamięć zapadł mi... Bobcio z ukochanej przez moją mamę Jeżycjady. Pamiętam, jak leżałyśmy z siostrą w swoich łóżkach, a mama czytała nam do snu przygody poszczególnych bohaterów. Czasem tęsknię za tymi momentami beztroski. Z drugiej strony... mogę teraz sama czytać synkowi, co w jakiś sposób przybliża mi dzieciństwo.
Poniżej wspomniany, uroczy fragment:

Przez całe dwie godziny Bobcio malował pisanki. Pozostawiony sam na sam ze swoją muzą, w skupieniu, z namaszczeniem i bardzo pedantycznie smarował jajka plakatówkami Julii i kiedy przyszła pora podwieczorku, mina chłopczyka wskazywała, że jest bardzo zadowolony ze swojego dzieła.
 - No, jak tam, Bobek? – spytała mam Żakowa wchodząc do pokoju z tacą w rękach. – Jak twórczość dziecięca? Pomyślnie?
 - Sama zobacz – zachęcił ją Bobcio.
 - Już, już – powiedziała mama Żakowa, rozstawiając szklanki z herbatą. Do pokoju weszła mama Bobcia.
 - No, jak tam, Bobek? – spytała mało oryginalnie. – Jak twoje pisanki?
 - Sama zobacz – powtórzył Bobcio, wyczuwając niejasno, że żadnej z nich nie interesuje jego praca. Czuł się nieco dotknięty.
Ciocia Wiesia podeszła do swojego syna.
 - O, Jezus! – rozległ się nagle jej krzyk.
Mama Żakowa wypuściła z reki wszystkie łyżeczki.
 - Co się stało? – krzyknęła.
 - Sama zobacz – jęknęła ciocia Wiesia.
Mama Żakowa podeszła bliżej i zesztywniała. Pisanki Bobcia, utrzymane w pięknych, czystych kolorach, na pierwszy rzut oka wyglądały uroczo. Na drugi rzut oka budziły nieokreśloną grozę. A kiedy się człowiek dobrzy przyjrzał, ujawniały swą złowrogą treść.
 - Co to jest – krzyknęła mam Żakowa, wskazując jajko upstrzone przeraźliwymi, powykręcanymi paluszkami.
 - To? – upewnił się Bobcio. – To bakterie.
 - A to? – wypytywała Wiesia.
 - To? To Somosierra. Bitwa na czołgi.
 - A to? – spytała bezsilnie Wiesia, wiedząc, niestety, jaka będzie odpowiedź.
 - To? – powiedział Bobcio. – A, to. To jest Hitler.
Kolejne egzemplarze – bo Bobcio sumiennie zapełnił malunkami wszystkie dziesięć jaj, wykazały cioci Wiesi, że jej dziecko ma zainteresowania monotematyczne. Odstępstwo od militariów stanowiły dwie wizje bakterii i witamin, obie nadzwyczaj przygnębiające, oraz wizerunek myszy – tylko jeden, ale za to jak żywy.


(M. Musierowicz, Szósta klepka, Wydawnictwo Akapit Press, Poznań 2004, s. 178-179.)



piątek, 29 marca 2013

Stanisław Czycz "Arw"

Razu pewnego Andrzej Wajda zażyczył sobie scenariusz. Chciał nakręcić film o Andrzeju Wróblewskim - "oryginalnym polskim malarzu, który namalował coś, co było innego od wszystkiego, co powstało w Polsce na temat wojny i tego, co widzieliśmy na własne oczy." (A. Wajda, Być głosem naszych zamordowanych, [w:] S. Czycz, Arw, Korporacja ha!art, Kraków 2007, s. 5.) Padło na Stanisława Czycza, którego sposób konceptualizacji wydawał się Wajdzie najbliższy temu, co chciałby wyrazić w filmie. "Liczyłem na to, że Stanisław Czycz jako poeta, wolny i swobodny umysł, zaproponuje coś, co mnie zdziwi i pchnie na właściwą drogę," (Tamże.) zwierzył się reżyser. I Czycz - wolny i swobodny umysł - zaproponował rzeczywiście coś zadziwiającego. Coś, przez co Wajda do dziś nie nakręcił filmu o Andrzeju Wróblewskim.


"Arw" można zaliczyć do liberatury - literatury, której nierozerwalną część stanowi forma. "Czycz to słowotwórca i tłumaczenie go na język innej sztuki zawsze będzie chybione," (Tamże, s. 6.) tłumaczył Wajda, wyjaśniając niemożność wykorzystania "poematu" Czycza. Teoretyczny scenariusz stał się "samoistnym dziełem sztuki" (Tamże, s. 5.). Reżyser podsumował: "Jestem szczęśliwy, że Czycz rozwinął scenariusz w coś własnego. W jakiś sposób przyczyniłem się więc do powstania rzeczy niezwykłej, utworu poetyckiego. Czy to nie coś więcej niż jeszcze jeden film?" (Tamże, s. 6.)
Trudno o lepszą charakterystykę książki: to w istocie jeszcze jeden film, zapisany na kartkach papieru.




Poszczególne strony podzielono wedle aktualnego "dziania się": i tak obok postaci wypowiadającej się, jednocześnie słychać inny głos, muzykę, jakiś hałas w tle. Jak w filmie, prawda? Zapisane obok siebie tworzą siatkę bieżących wydarzeń, otoczkę wokół opisywanej akurat sceny. Ludzka percepcja jest w tym momencie zawodna: nie da się ogarnąć wszystkich elementów naraz, zagubieni w chaosie możemy albo skupić się na jednym fragmencie (np. jednej kolumnie), albo próbować ogarnąć całość, brnąc jednak w niezrozumienie. Być może gdyby przeczytać książkę na głosy, zostałby osiągnięty zamierzony efekt. Cóż, pozostaje sprawdzić. Pomocna w wędrówce/lekturze jest swoista legenda umieszczona na początku:


Teoretycznie pomoc, w trakcie lektury niekoniecznie. Dowód na pewną ułomność ludzkiego umysłu (niemożność odczytania "właściwego") i jednocześnie na jego niezwykłość (wymyślić coś takiego!). Ukłony, panie Stanisławie, ukłony.





Sam "Arw" zajmuje stron niewiele: od 7 do 53 ze 160. Resztę stanowią omówienia pozycji, przyglądające się dziełu Czycza z różnych perspektyw. Kolejny dowód na to, że o literaturze można pisać i pisać...

Nachylająca się nad książką mam ochotę wydać z siebie krótki, stylizowany na piracki okrzyk dźwięk: Arw! ;)

Stanisław Czycz, Arw, Korporacja ha!art, Kraków 2007, 160 s.

wtorek, 26 marca 2013

Martin B. Gryszkiewicz "Instynkt ojcowski u mężczyzn homo- i biseksualnych"

recenzja dla Stowarzyszenia Piórem Feniksa, opublikowana TUTAJ
________________________________________________________


Problem instynktu rodzicielskiego u ojców rzadko jest poruszany. Utarło się przerzucanie odpowiedzialności za opiekę nad dzieckiem na matkę, Matkę-Polkę, warto dodać. Ten silnie zakorzeniony w polskiej mentalności (osadzonej w tradycyjnym rozumieniu modelu rodziny, dookreślonym przez wiarę katolicką) model rzutuje na obraz ról pełnionych w społeczeństwie. Na szczęście, powoli zmienia się podejście do wychowania dziecka przez ojców. O ile jednak dotyczy to głównie par heteroseksualnych, o tyle temat homoseksualizmu – w tym instynktu ojcowskiego gejów i biseksualistów – wciąż pozostaje tematem tabu. Martin B. Gryszkiewicz, doktor psychologii i profesor The International Personnel Academy, podejmuje się próby zanalizowania problemu. Książka jego autorstwa jest w istocie pracą naukową i taką też przyjęła formę. Paradoksalnie, najciekawszymi jej fragmentami są wstęp i wnioski końcowe – ujęte w płynną narrację wprowadzają najwięcej do podejmowanego przez badacza dyskursu. „Wkład”, „wypełnienie” to, de facto, krótkie omówienie wybranej metodologii i przedstawienie przeprowadzonej ankiety. Do żadnych konkretnych wniosków autor w tym miejscu nie dochodzi, zauważając, że jego praca – choć pionierska – stanowi jedynie wprowadzenie do zagadnienia, które należy pogłębić. Pod tym względem książka mnie rozczarowała. Spodziewałam się bardziej dogłębnego ujęcia tematu. Przeprowadzona ankieta (czyli badania, na których zasadza się całość), według mnie, nie wniosła do tematu niczego nowego, czy zaskakującego. Oczywiście, tym, którzy w stereotypowy sposób postrzegali homoseksualizm, mogła rozjaśnić nieco niejasności i wyprostować „problematyczne” elementy. Ciekawiej czynią to jednak wspomniane wstęp i podsumowanie.

Najobszerniejszą część stanowi wprowadzenie do zagadnienia. Z uwagi na fakt, iż homoseksualizm wciąż stanowi temat tabu, niezwykle istotne stało się umieszczenie terminu na mapie pojęciowej, z odwołaniem do historii, socjologii i psychologii. Autor przypomina, że geje występowali już w starożytności. Nie deprecjonowano ich ze względu na seksualną „inność”. Co więcej, ta mogła być w pewnych sytuacjach wartościowa. Przykładowo, militarny oddział Tebańczyków, w którego skład wchodziło 150 par homoseksualistów, nosił miano niezwyciężonego: zaciekłość w walce motywowana była chęcią obrony kochanka i pragnieniem „pokazania się”, udowodnieniem własnej wielkości. Badacz tłumaczy również, że – jeśli już mowa o płciach i ich ewentualnych modyfikacjach – należałoby wyróżnić cztery płcie w miejsce powszechnie uznawanych dwóch: syn ojca i syn matki oraz córka ojca i córka matki. W każdym bowiem tkwi pierwiastek męski i żeński, od różnych czynników zależy jego stopień nasilenia. Niczym szczególnym nie powinna być więc wrażliwość mężczyzn, czy hardość kobiet. Społeczne niedopuszczenie takich zachowań jest wyłącznie wynikiem socjalizacji – narzucanych przez większość wzorców, często stereotypów. Co ciekawe, homofobami mogą być i homoseksualiści. Strach przed „innością”, uprzedzenia i awersja do osób zorientowanych homo- i biseksualnie wynika z wychowania. Autor zauważa, że: „Dziecko, by mogło rozwijać się zdrowo, potrzebuje komfortu psychicznego bez względu na orientację seksualną, przekonania, wyznawaną religię, płeć czy wykształcenie opiekuna.” Istotne są czułość, miłość, szacunek i zrozumienie rodzica – tylko albo aż tyle. Jednym z częstych argumentów przeciwko wychowywaniu dziecka przez pary homoseksualne jest tłumaczenie, że dziecko dla prawidłowego rozwoju potrzebuje wzorca męskiego i żeńskiego. Badacz pyta: co w takim razie z osobami samotnie wychowującymi potomka?

Martin B. Gryszkiewicz przywołuje oficjalne stanowisko Kościoła Katolickiego, które nie degraduje osób homoseksualnych, sprzeciwia się jedynie homoseksualnym praktykom. Niestety, w wielu przypadkach (jeśli nie w większości) brak jest rozdziału obu postaw, jedna równa się drugiej. Autor przytacza cytat z „Seksuologii kulturowej”: „Przeciwko praktykom homoseksualnym wytycza się zarzuty, że prowadzą do denatalizacji, do zahamowania procesów prokreacyjnych, że w najlepszym razie degradują rolę kobiety do jej funkcji czysto prokreacyjnej.” Własnymi słowami tłumaczy: „Innego zdania są homoseksualiści, którzy twierdzą, że to nie oni zepchnęli kobiety do roli tak zwanej gospodyni domowej i rodzicielki, lecz ich mężowie, partnerzy, czy nawet politycy – głównie reprezentujący prawicową opinię publiczną.” Myślę, że warto przystanąć czasem i przyjrzeć się światu dookoła – na ile kultura (wedle słów Freuda) jest dla mnie „źródłem cierpień”? Homoseksualiści, z uwagi na bogactwo przeżyć (alienacja, trudność w budowaniu własnej tożsamości, uczenie się siebie i swojej seksualności na nowo, zainteresowanie psychologią i otwartość), starają się być rodzicami świadomymi, którzy nauczą dziecko empatii i tolerancji. Czy nie takie społeczeństwo chętnie byśmy widzieli w naszych projekcjach przyszłości?


Obracam w rękach okładkę i zastygam nad zdjęciem trzymających się pod ramię staruszek. Widzę tylko ich plecy, obie panie zdają się nie zwracać uwagi na obserwatora, krocząc bez pośpiechu chodnikiem, na którym grafik wytyczył tęczową ścieżkę. To dla mnie najlepsza metafora tematyki poruszanej w omawianej pracy. Wydaje się, że za często przyjmujemy rzeczywistość oświetloną białym światłem, zapominając, jak wiele kryje ono w sobie różnorodności. Może warto czasem dostrzec kolory tęczy?

Martin B. Gryszkiewicz, Instynkt ojcowski u mężczyzn homo- i biseksualnych, Warszawska Firma Wydawnicza 2012, 126 s.

Dorota Gąsiorek-Drzymała "Myśli i lęki małego człowieka"

recenzja dla Stowarzyszenia Piórem Feniksa, opublikowana TUTAJ
________________________________________________________

„Myśli i lęki małego człowieka” to książeczka niepozorna: cienka na wzór broszurki, wydrukowana na papierze, który daje wrażenie surowości. Trudno nie odnieść wrażenia, że to właśnie broszurka. Krótkie rozdziały zapisane są dużą czcionką, ich tytuły stanowią wiele mówiące rzeczowniki: sumienie, miłość, szacunek, zaufanie, przyjaźń, szczęście… Jakbyśmy trzymali w rękach ulotkę edukacyjną, która wyjaśnia, jak poradzić sobie z dziećmi, trudną sytuacją, wychowaniem. Książeczce nie brak bowiem swoistego wymiaru pedagogicznego. Przez autorkę jednak tak ubranego w słowa, że stanowiącego dobrą i pouczającą literaturę.

Narratorem spisanej w formie pamiętnika opowieści jest jedenastoletni chłopiec, który od roku mieszka w domu dziecka. Na książeczkę składają się przemyślenia chłopca dotyczące jego nowej sytuacji życiowej. Uczucia porzucenia i niezrozumienia mieszają się z niechęcią do rodziców i poczuciem zakłamania dorosłych. Gorzkie słowa pokroju: „Nie kocham rodziców, bo mnie oddali. Nie wiem, czy ich szanuję. Nie chcę mieć dzieci, nie chcę być rodzicem.” w toku dziecięcych rozważań powoli się zmieniają. Poczucie beznadziejności przełamuje pobyt w domu dziecka i obserwacja innych dzieci: wyrzuconego w niemowlęctwie do śmietnika kolegi i bitej przez rodziców koleżanki. Jedenastolatek ze zdziwieniem odkrywa, że jego doświadczenia – trudne i nie do pozazdroszczenia – nie są jeszcze najgorsze. Powoli zaczyna uświadamiać sobie, że może jego życie aż tak beznadziejne nie jest. Wciąż ma żal do rodziców, w jego postawie więcej jest jednak dojrzałych przemyśleń i prób zrozumienia. Kolejne rozdziały – poświęcone, jak wspominałam, „wielkim” słowom-pojęciom – są niejako próbą uporządkowania sobie przez chłopca rozważań, zwerbalizowaną formą tłumaczenia sobie sytuacji, wyjaśniania dziecięcego stanowiska innym. Bohater zdradza: „Piszę tę książkę dla siebie i dla innych dzieci. Piszę ją także dla wszystkich dorosłych. (…) Chciałbym zadać wiele pytań”, dodaje.

Książka napisana jest językiem prostym, ale nie prostackim. Oddaje pewną stylistykę myślenia dziecka, potwierdzają to chociażby brak akapitów i nieskomplikowane konstrukcje zdaniowe. Podjęcie jednak takiej a nie innej tematyki wynosi utwór na wyższy poziom. Sprawia, że krótkie i – zdawałoby się – proste zapiski jedenastolatka urastają do rangi traktatu filozoficznego. Po zaledwie kilkunastu stronach lektury odkładamy przeczytaną książkę z poczuciem swoistego oświecenia, w każdym razie na pewno uświadomienia kilku spraw ważnych (o ile nie najważniejszych). „Myśli i lęki małego człowieka” to lektura dla wszystkich: dotrze do dzieci za pośrednictwem języka i zgrabnie nakreślonych sytuacji, dorosłych przekona przesłaniem ukrywającym się między słowami. Dorota Gąsiorek-Drzymała posiadła zaskakującą umiejętność łączenia w niepozornej prozie prostoty formalnej z wewnętrznym skomplikowaniem. O rzeczach trudnych da się, jak widać, mówić, unikając utartych frazesów i słów górnolotnych. Bez obudowywania zbędnym słownikiem, bez ściemy. Autorka uczy nas oglądu rzeczywistości dziecka, z którym można rozmawiać szczerze, od którego można się wreszcie wiele nauczyć. „Myśli i lęki małego człowieka” są w każdym, nawet tym większym, na pozór już dorosłym. Pozwólmy im przemówić.

Dorota Gąsiorek-Drzymała, Myśli i lęki małego człowieka, Warszawska Firma Wydawnicza 2012, 22 s.

Bernard Cornwell "Excalibur"

recenzja dla Stowarzyszenia Piórem Feniksa, opublikowana TUTAJ
_______________________________________________________

Istnieją postaci, które żyją w zbiorowej świadomości i na stałe wpisały się w panteon nieśmiertelnych bohaterów. Król Artur zajmuje w nim wysokie miejsce, dzierżąc Excalibura – sławnego nie mniej od niego. Wydawałoby się, że o tym władcy Brytanii nie można powiedzieć już niczego więcej, że kolejne filmy, powieści, czasem opracowania naukowe wyczerpały temat lub przynajmniej pozostawiły znikome pole do popisu swym następcom. Bernard Cornwell, wyśmienity autor powieści historycznych (w dowód uznania oznaczony przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego), udowodnił, jak mylne są te założenia. Stworzona przez niego Trylogia Arturiańska rzuca nowe światło na dyskurs poświęcony najsławniejszemu z władców. Obdziera go ze swoistej mitologizacji, zrywa zasłonę, która mimo swej przezroczystości zniekształcała obraz, rozmywała go, nadając opowieści atmosferę zamglonej legendy. Artur Bernarda Cornwella to mężczyzna z krwi i kości, popełniający błędy, nieszczęśliwie zakochany, zagubiony. Człowiek żyjący ideami, którego podejście do świata brutalnie prostuje (czy może raczej gmatwa) wojna. Wojna, która na dobrą sprawę jest domowa, w której nie walczy się o pokój, ale o władzę i wpływy. Słabi królowie są przekleństwem tej ziemi, lecz przysięgi składamy królom, a bez przysiąg nie byłoby prawa, a bez prawa zapanowałby chaos, tak więc musimy narzucać sobie prawo i składać przysięgi. Jeśli zmienialibyśmy sobie królów wedle naszego widzimisię, wtedy odrzucalibyśmy przysięgi wraz z niewygodnym królem. Tak więc potrzebujemy królów, gdyż musimy mieć niezmienne prawo, wyjaśni Derfel, główny bohater trylogii, który spisuje historię swego pana. W jego słowach pobrzmiewa stary kodeks, wartości, które w legendach przypisuje się rycerzom Okrągłego Stołu. Jednak w powieści Bernarda Cornwella ideały zderzają się z rzeczywistością. Miejsce z gruntu szlachetnych i wybielonych postaci zajmują ludzie i ich słabości: Artur objawia się jako wieczny marzyciel, którego pragnieniem jest prowadzenie sielankowego życia na wsi, spokojne uprawianie swojego kawałka ziemi, Ginewra to kobieta władcza, ambitna i wpływowa, Lancelot okazuje się być zdrajcą niegodnym swego pana, a Merlin szalonym dziadkiem chcącym spełnić marzenie z dzieciństwa – sprowadzić na świat doczesny bogów. Kreacje bohaterów uderzają swoją niezgodnością z obowiązującym schematem, jednak dzięki temu zyskują na autentyczności. Bernard Cornwell właściwie utożsamia się ze swoim bohaterem: jak Derfel pragnie oddać wydarzenia możliwie najwierniej. 

 – Ale bardowie mówią… – uparła się moja królowa, na co pojękuję, za każdym bowiem razem, kiedy zaczyna swą śpiewkę z bardami, wiem, że zaraz usłyszę ich wersję historii, którą Igraine oczywiście woli, chociaż to ja byłem obecny tam, gdzie historia się tworzyła, a tych bardów nie było jeszcze na świecie. (…) Nie wątpię, że gdy Daffyd, pisarz sądowy, który spisuje przekład moich pergaminów w języku Brytów, dojdzie do fragmentu ze śmiercią Cuneglasa, zamieni go tak, by odpowiadał gustom mojej pani.

Wydawałoby się, że pisarz sądowy winien zwrócić uwagę na prawdę. Czym jednak jest czyjś sąd, jak nie opinią subiektywną? W ludziach drzemie potrzeba narracji, głód opowieści, który zaspokajamy wysłuchiwaniem wciąż od nowa tych samych historii. Przykład legendy arturiańskiej jest wymowny, natomiast nowe spojrzenie Cornwella wynosi gawędę na nowy poziom, wprowadza powiew świeżości. Wszyscy uwielbiamy słuchać o niezwykłych przygodach walecznych bohaterów. Oddajemy się fantazji, w miejsce suchego przytoczenia faktów żądamy porywającej narracji, która pobudzi wyobraźnię i zmysły. Fragmenty powieści poświęcone spisywaniu przez Derfla historii Artura emanują metaliterackością:

 – Nieważne, co widziałeś – powiedziała surowo. – Musimy to tutaj mieć. – Trąca stopką wypełnione literami pergaminy. – Powinieneś opisać ich spotkanie, Derflu.
- Mówię ci, pani, nie widziałem go.
- Jakie to ma znaczenie? To byłoby prześliczne zakończenie tej całej bitwy. Nie każdy uwielbia słuchać o włóczniach i zabijaniu, Derflu. Męskie opowiastki często szybko robią się strasznie nudne, a wątek miłosny jest wrogiem nudy. – Niewątpliwie rzecz o bitwie nasyci się miłosnymi bzdurami, gdy tylko królowa i Daffyd dobiorą się do moich pergaminów.

Rzeczywistość, nawet barwna, zawsze wyda się za mało kolorowa. Trawa u sąsiada zawsze będzie miała bardziej zielony odcień zieleni. Literatura otwiera furtkę do tegoż ogródka, pozwala rzucić się na intensywnie pachnącą ściółkę imaginacji, na moment chociaż oddalić szarość codzienności. Sam autor pozwala zaczarować się chwili. Oddający hołd legendzie finał prowokuje do uśmiechu pełnego rozrzewnienia. Cornwell wyjaśnia w posłowie: „Artur wylizał się z ran i dopłynął na czarodziejską wyspę Avalon, na której nadal śpi ze swoimi wojownikami. Nie ulega wątpliwości, że wykroczyłem daleko poza granice, za które wychyliłby nos każdy szanujący się historyk. Kierowała mną jedynie chęć wykazania, iż wiara w przeżycie Artura odzwierciedla głęboką i powszechną nostalgię za utraconym bohaterem, a na całej wyspie Brytanii żadna legenda nie jest tak trwała jak przekonanie, że Artur nadal żyje.”

„Excalibur” to przede wszystkim opowieść o wojnie, czego symbolem jest królujący w tytule miecz. Igraine nie byłaby w pełni usatysfakcjonowana, bowiem pomimo występujących w książce wzruszających scen opisujących chociażby oddanie Derfla jego żonie (i vice versa), królują opisy walk i przygotowywania się do bitew. Nie brak też narad dotyczących strategii czy fragmentów zabarwionych politycznymi przepychankami. Gawędziarski styl Cornwella sprawia, że całość czyta się szybko, poszczególne cząstki tekstu odżywają w czytelniczej wyobraźni, pobudzone wyśmienitym warsztatem pisarskim autora. W dobrze skrojonej fabule wyłowić można kulturoznawcze perełki: śledzimy trudne początki chrześcijaństwa (nie brak świetnie zbudowanych puent rodzaju: „Świat kieruje się, panie, ku nowym bogom i może to nie takie złe. Bóg to bóg i czemu miałoby dla nas być takie ważne, który z nich rządzi? Tylko duma i nawyk trzyma nas przy starych bogach.”), towarzyszymy śmierci oralności („Westchnąłem i podpisałem. Wyglądało na to, że chrześcijanie nie wierzą starszej postaci przysięgi. Im potrzeba pergaminu i atramentu.”). Cornwell, reprezentujący wynalazek Gutenberga, wpisuje się jednak w nurt snucia opowieści. Aż chce się usiąść i posłuchać legendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. To nic, że w nowej formie – system działa poprawnie. Historia ożywa w głowach i niesie dar eskapizmu.

Trylogię Arturiańską wieńczy swoiste rozpłynięcie się króla we mgle. „Tak przepadł mój pan”, napisze Derfel. Dla nas jednak Artur będzie żył wiecznie.

Bernard Cornwell, Excalibur, Instytut Wydawniczy Erica 2011, 580 s.

niedziela, 24 marca 2013

jestę literatę


Język polski jest "ą", "ę"? Owszem, ale bez przesady ;)
Powyższy podpis potraktujmy odpowiednio:


Pamiętajcie ludzie: co za dużo, to niezdrowo.

Do posłuchania w celach dydaktyczno-rozrywkowych: kliknij.

piątek, 22 marca 2013

poradniki dla pisarzy

Kiedyś widziałam w księgarni książkę "Jak napisać kryminał", która zawierała dość konkretne porady. Skwitowałam ją wówczas uśmiechem rozczulenia poniekąd, pracowałam wówczas nad kryminałem (do tej pory nieukończonym; właściwie określenie "pracowałam" pojawiło się tutaj lekko na wyrost ;)). Miałam lat naście i wielkie plany odnośnie swojej tfu!-rczości*. Po jakimś czasie żałowałam, że nie kupiłam pozycji, ciekawa proponowanych tam rozwiązań. Może by pomogły, pozwoliły w jakiś sposób przebrnąć przez okres niemocy? Nie czarujmy się jednak, żadna z książek nie uczyni z czyjegoś pisarstwa materiału-cud, ewentualnie wskaże, jak się sprzedać, spodobać, co w danej chwili lub dla danego autora uważane jest za najważniejsze.
Booklips opublikowało porady dla pisarzy autorstwa dwóch znanych autorów: Henry'ego Millera i Johna Steinbecka. Na szczęście dla twórców współczesnych, zabieganych i zagonionych, przyjęły formę kilku punktów. Zobaczmy, jak pisać, żeby było dobrze.

Henry Miller, pisząc "Zwrotnik raka", swoją pierwszą powieść, stosował się do kilku zasad, które polecił innym autorom:
  1. Pracuj nad jedną rzeczą na raz, dopóki jej nie skończysz.
  2. Nie zaczynaj żadnych nowych książek, nie dodawaj żadnego nowego materiału aż do „Czarnej Wiosny” (kolejna powieść autora).
  3. Nie denerwuj się. Pisz spokojnie, z radością, brawurowo, tym, co masz pod ręką.
  4. Pisz zgodnie z planem a nie wedle nastroju. Przerywaj tylko w wyznaczonym wcześniej czasie.
  5. Kiedy nie możesz wymyślać, możesz pracować nad już napisanym tekstem.
  6. Spajaj i łącz tekst po trochu każdego dnia, zamiast wciąż dodawać „nowych nawozów”.
  7. Bądź człowiekiem! Spotykaj się z ludźmi, odwiedzaj miejsca, pij, jeśli masz na to ochotę.
  8. Nie bądź koniem pociągowym! Pisz tylko z przyjemnością.
  9. Odrzuć swój plan, jeśli odczuwasz taką potrzebę – ale następnego dnia wróć do niego. Skoncentruj się, bądź skrupulatny, wyłącz się z otoczenia.
  10. Zapomnij o książkach, które chcesz napisać. Myśl tylko o tej, którą właśnie piszesz.
  11. Na pierwszym miejscu pisz. Malarstwo, muzyka, przyjaciele, kino, wszystkim tym zajmuj się później.

Od razu widać, że kilka z proponowanych punktów niejako się wyklucza. Punkt ósmy kłóci się z punktem czwartym: o ile bowiem można codziennie pisać, czasem z musu, by realizować z góry zamierzony plan, w pewnym momencie może zrodzić to frustrację, kiedy nic nowego do głowy nie przyjdzie. Oczywiście, wówczas można przejść do pozycji nr 5, niemniej kiedy ochoty na pisanie/przetwarzanie, jakiekolwiek próby pisarskie nie będzie? Bywają dni, kiedy niczego się nie chce... Wtedy miło zastosować się do punktu siódmego. Ale co z ostatnim? Jak pogodzić przyjemność pisania, spotkania z przyjaciółmi (bycie człowiekiem) i rezygnację z zabawy w konia pociągowego z upartym tworzeniem dzień w dzień, twórczością postawioną na pierwszym miejscu, której podporządkowuje się życie? Wielu autorów zaznaczało, że pisanie nie jest łatwym kawałkiem chleba, że nie przychodzi samo, że czasem siedzi się nad pustką kartką i nagina materię, by ta zechciała wydusić z siebie chociaż jedno słowo. Oczywiście, zapewne da się znaleźć złoty środek. Miller jednak w tym nie pomaga.

O wiele bardziej przydatne wydają mi się porady Johna Steinbecka, noblisty, autora książek "Grona gniewu", "Na wschód od Edenu", "Myszy i ludzie" i "Tortilla Flat":
  1. Porzuć pomysł, że kiedykolwiek skończysz pisać książkę. Zapomnij o idei czterystu stron i pisz tylko jedną stronę każdego dnia, to pomaga. Wówczas, gdy skończysz, będziesz zawsze pozytywnie zaskoczony.
  2. Pisz swobodnie i tak szybko, jak to możliwe. Przelewaj wszystko na papier. Nigdy nie poprawiaj ani nie przerabiaj tekstu, zanim nie skończysz wszystkiego. Przerabianie w trakcie często okazuje się wymówką, aby nie pisać dalej. Zakłóca to również płynność i rytm, które mogą wynikać jedynie z pewnego rodzaju nieświadomego obcowania z materiałem.
  3. Zapomnij o uogólnionej publiczności. Po pierwsze, bezimienna i bezosobowa publiczność wystraszy cię na śmierć, a po drugie – w literaturze, w przeciwieństwie do teatru, ona nie istnieje. Gdy piszesz, twoją publicznością jest jeden pojedynczy czytelnik. Przekonałem się, że czasami pomaga wybranie jednej osoby – prawdziwej, którą znasz, lub wymyślonej – i pisanie dla niej.
  4. Jeśli scena lub fragment przerasta ciebie, a nadal uważasz, że jest ci potrzebna, pomiń to i pisz dalej. Po skończeniu całości możesz wrócić do tego miejsca i dojść do wniosku, że sprawiało ci to kłopoty, ponieważ wcale tam nie pasowało.
  5. Uważaj na scenę, która staje się dla ciebie zbyt cenna, cenniejsza niż reszta. Zazwyczaj okazuje się, że nadaje się ona do wyeliminowania.
  6. Jeśli używasz dialogów, wypowiadaj je na głos, gdy piszesz. Tylko wtedy będą brzmieć jak język mówiony.

O skuteczności działania może zaświadczyć przykład Christophera Paolini, który w jednym z wywiadów sam przyznał, że jego książki powstawały tak szybko, bo przymusił się do pisania przynajmniej strony dziennie. Da się? Da się. Potrzeba wytrwałości i sumienności. Właściwie... jak we wszystkim.

To jak, piszemy? :)

________________
* skrzydlate słowo, które uciekło z gniazda Waldemara Łysiaka

Delphine Durand "Mój dom"



Delphine Durand jest czarodziejką. Jak przystało na takową: mieszka w niezwykłym domu. Jakim? Niepozornym z zewnątrz, ot, malutkim, kryjącym jednak bogactwo stworzeń, sprzętów, "różnych różności i klamotów, wihajstrów, dzyndzyków, pipsztyków-dynksów". Delphine Durand czaruje wyobraźnią i magicznymi ruchami rąk: "Mój dom" napisała i zilustrowała sama.

"Mój dom nie rzuca na kolana" - ot, malutki, wydaje się, że nic specjalnego, a tu niespodzianka.
Pełno tam "różnych różności i klamotów, wihajstrów, dzyndzyków, pipsztyków-dynksów".

Książka zachwyciła mnie ilością szczegółów, kolorów, humorem. Poszczególne stworki i postaci wprost stworzone są do rozśmieszania, rozczulania się. "Mój dom" zasiedlają istoty wymyślone przez autorkę, od przybierających ludzką postać, po potworki. Roi się od uroczych Gluciów, dziecko może spokojnie zrobić fryzurkę Potargańca:





 

Niemal każda strona zarzucona jest ilustracjami, detalami. Przeglądanie książki to jak przerzucanie bibelotów w skrzynce z pamiątkami, domowymi artefaktami: nagle natkniesz się na coś niespodziewanego, zabawnego... Za każdym razem odkrywa się coś nowego, na co innego zwraca uwagę. Poza tym: jakie to wspaniale kolorowe!


Aspektem, który przekonał mnie do książki ostatecznie były ostatnie strony, stawiające na kreatywność dziecka. O co chodzi? O puste pola, które maluch może zapełnić własnymi rysunkami, fantazyjnymi obrazkami:


"Mój dom" pobudza wyobraźnię, stanowi fantastyczny punkt odniesienia dla rozmowy o zasiedlających nasze mieszkania stworków z wyobraźni. Jeśli nawet, od czasu do czasu, pojawi się w domowych pieleszach jakiś potwór, można nauczyć dziecko przezwyciężać strach. Kilka stron w książce poświęcona jest strachom właśnie: ilustracje autorki są zabawne, potworki, mimo iż z zębiskami, wielkie i groźnie wyglądające, przestają przerażać. Na jeden z końcowych stron dziecko może stworzyć własnego stracha: może rysując go, dodając mu kolorów, targając fryzurę np., oswoi własne lęki?



"Mój dom" to naprawdę nic specjalnego? Akurat!

Delphine Durand, Mój dom, Wydawnictwo Entliczek 2012, 44 s.


środa, 20 marca 2013

Federico Moccia "Mężczyzna, którego nie chciała pokochać"

recenzja ukazała się na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
Rzeczą dodatkową, o której nie wspomniałam w tekście, jest słabej jakości papier, tzn. szorstki, niezbyt przyjemny w dotyku, pachnący drukiem (akurat ten ostatni aspekt dla mnie na plus, taki mój mały fetysz ;)).
_________________________________________________

Ona - obdarzona niezwykłym talentem, ale uwiązana przez przysięgę. On - bajecznie bogaty, ale nie dopuszczający nikogo do swojego serca. Oboje, na swój sposób, nieszczęśliwi. Oboje jak dryfujące dusze. Co wyniknie z ich spotkania?





Federico Moccia, jakiego nie znacie! - krzyczą słowa z tylnej okładki. Ponieważ obracana przeze mnie w rękach powieść była pierwszym spotkaniem z autorem, nie bardzo wiedziałam, co oznacza przytoczone zdanie. Na jednej ze stron internetowych znalazłam opinię mówiącą, że do tej pory Włoch pisał o miłostkach nastolatków. "Mężczyzna, którego nie chciała pokochać" miał być jego pierwszą "dojrzałą" książką.


Fabuła, wydaje się, jest stosunkowo prosta. Tancrediego bawi rozkochiwanie w sobie kobiet (najczęściej zamężnych), porzucanie ich i obserwacja rozbitych przez siebie małżeństw - jakby widok nieszczęśliwych par stanowił dla niego wyśmienitą pożywkę, kapitalną rozrywkę. Moccia umieszcza bohatera w sytuacjach, które pozwalają poznać go z różnych stron, wyciągnąć wnioski co do pewnego skomplikowania jego charakteru: z jednej strony egocentrycznego milionera, z drugiej człowieka skrywającego własną wrażliwość. Pozwólmy może jednak autorowi opowiedzieć o Tancredim: Przystojny mężczyzna, ale zimny, czasami cyniczny, zdystansowany. Mężczyzna fascynujący i tajemniczy, trudny do zdobycia.; Skrupulatny, dokładny, nieznoszący w rozkładzie dnia żadnych nieprzewidzianych sytuacji; był przystojny, ale zraniony, niejednowymiarowy, skomplikowany. Z jednej strony zabawny, z drugiej spowity smutkiem.; Oto kim był, mężczyzną, który nie chciał kochać. Aż do pewnego momentu, w którym poznał Ją...


Sofia - utalentowana pianistka, rozkochana w muzyce - zrezygnowała z daru w imię miłości. Ta "ostatnia romantyczka" "Wszystkiemu była oddana w całości, nie interesowały jej półśrodki". Ile jednak jesteśmy w stanie poświęcić, na ile zrezygnować z siebie dla drugiej osoby? Moccia rysuje gorzką poniekąd odpowiedź na to pytanie: nieszczęśliwy człowiek nie uszczęśliwia najbliższych.


Spotyka się dwoje, w pewien sposób zagubionych, bohaterów. Co wyniknie z ich spotkania? Jaką cenę mają ludzkie marzenia (czy mają jakąkolwiek)? "Mężczyzna, którego nie chciała pokochać" opowiada o poszukiwaniu celu w życiu, odwiecznym dążeniu do spełnienia, satysfakcji. Obierane ścieżki nie zawsze są proste, rozwiązania nie zawsze z początku dostrzegalne. Autor zderza ze sobą dwie postawy: walczącej o siebie Sofii i uwikłanego w rodzinną tajemnicę Tancrediego. Pokazuje tym samym, jak niejednorodna jest ścieżka życia, jak różne może przybierać formy. Właściwie, każdy sam decyduje, w którym kierunku będzie zmierzał, co jest dla niego najważniejsze. Z jednej strony czuje się powiew optymizmu: każdy jest kowalem własnego losu. Z drugiej jednak... czy wiemy, który drogowskaz doprowadzi nas do prywatnego raju? Moccia zauważa w tekście, że trzeba mieć odwagę, by żyć. Życie nie jest snem, kiedy pamiętasz, co ci się śniło, ale nie możesz mieć sobie nic do zarzucenia. Sny są proste. A życie? Life is music - zanuć ulubioną melodię i podążaj wytyczoną przez siebie ścieżką śpiewająco. Autor próbuje przekonać, że Życie jest pełne marzeń, które się nie spełniają.

Książka, szczególnie na początku, przypomina scenariusz filmowy: krótkie scenki, czasem bez dookreślenia, ale esencjonalne, jakby w obawie, by niepotrzebnie nie czernić papieru. Uważałam to za pewnego rodzaju wadę: nie mogłam z pożądanym natężeniem wniknąć w fabułę, wyrywana i przenoszona z miejsca na miejsce, z sytuacji w sytuację. Walorem tego zabiegu była na pewno niezwykła wizualność owych fragmentów, malowały się w mojej głowie w projekcję filmową. Dopiero później zrozumiałam: Federico Moccia jest również... scenarzystą. Oszczędność środków wyrazu wyniósł z planu filmowego, z kreślenia uwag dla ekipy, aktorów. Wraz z postępem fabuły odnosi się wrażenie, że Włoch przypomina sobie o literackiej materii tworzonego tekstu. Dzięki Bogu, książka zyskuje wówczas na głębi, staje się mniej scenopisowa.

Proces lektury hamowały w kilku miejscach zaburzenia kohezji: występujących obok siebie zdań wypowiadanych przez narratora wszechwiedzącego i poszczególnych bohaterów niczym nie rozdzielono, na czytelnika zrzucając odpowiedzialność za (nie)zrozumienie tekstu. Pojawiały się takie perełki: "Miała w niej partytury dla uczniów. Ciekawa jestem, co nowego dzieje się w jej życiu, ale jeśli znowu się przez nią pokłócę potem z Andreą...", "Westchnął. A najbardziej mnie wkurza, że przegrałem zakład. Powiedział, że ona dzisiaj przyjdzie, i tak się stało. Nie ma rady. Jest wybitnym psychologiem, dobrze zna kobiecą psychikę. Zamknął za sobą drzwi i ruszył do sali konferencyjnej (...)" lub "Z książką łatwiej upłynie jej podróż, czymś zajmie swoje myśli. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? W domu mam pełno książek, które chciałabym kiedyś przeczytać. Przeszła się między półkami (...)."

Pierwsza książka autora dla dorosłych? Być może, z uwagi chociażby na tzw. "momenty", sceny erotyczne rodem z Harlequinów (na szczęście niejako pod koniec, nie zaburzały więc lektury niezdrową częstotliwością występowania). Nawiązanie do korzeni (literatury młodzieżowej) przemycono jednak w kilku słowach (wrzuconych jak mucha w zupę): określenia "wkurzony" lub "fart" nie pasowały do tekstu, obniżały jego status. Na szczęście, takowych było niewiele.

Moccia bywał krytykowany za nieautentyczność postaw kreowanych bohaterów. W "Mężczyźnie, którego nie chciała pokochać" motywy tłumaczone są (lub w jakiś sposób sugerowane) jedynie do pewnego momentu. Sama końcówka wydaje się jakby ucięta, brakuje dookreślenia, stosownego wyjaśnienia dla czytelnika, dlaczego Sofia postąpiła tak, a nie inaczej. Można silić się na próbę racjonalizacji, ta jednak przyniesie niewiele. Być może pozostaje nam składanie puzzli, porównanie z bohaterami, którzy budując portret Mony Lisy zgubili najważniejszy element: jej tajemniczy uśmiech. Znaleźli go, ale, jak zaznacza autor w tekście: są takie kawałki, które nie wiadomo gdzie się podziały i nigdy nie zostaną odnalezione.

Federico Moccia, Mężczyzna, którego nie chciała pokochać, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2012, 352 s.



niedziela, 17 marca 2013

niedźwiadek Paddington


Macierzyństwo sympatyczne jest chociażby z tego powodu, że można - będąc rodzicem - sięgnąć po lektury, po które zawsze chciało się wyciągnąć rękę, ale albo nie było okazji, albo zabrakło odpowiedniej motywacji. W moim przypadku chodziło o Misia Paddingtona.
Teraz, gdy synek dostał nieco drobnych na chrzciny chociażby, matka zainwestowała i kupiła mu cztery książki o miśku z mrocznych zakątków Peru (obecnie Paddington wychowuje się w Anglii, w przemiłej rodzinie państwa Brown przy ulicy Windsor Gardens, numer 32). Czytając mu, czytam i sobie. I, wraz z czasem słuchającym mnie mężem, śmieję się pod nosem.



znalazłam swojego misia, który - po uszyciu odpowiedniego ubranka - stanie się Paddingtonem



Styl pisania autora, Michaela Bonda, został jakby stworzony dla literatury dziecięcej: prosty, ale z użyciem słów, które rozwijają słownik malucha, opatrzone wyśmienitym humorem (wynikającym czasem z uroczej naiwności niedźwiadkowego bohatera, czasem z zabawnych sytuacji). Niemniej, historyjki - bo tym są poszczególne rozdziały: swoistymi historyjkami, epizodami z życia Paddingtona - urzekają.
Dzisiaj, np., czytałam synkowi o wizycie misia u dentysty. Wypadł mu ząb, który został potraktowany (przez przypadek, oczywiście) rozdrabniaczem do odpadków. Dowiedziawszy się o tym, Paddington nie mógł odżałować. I jak teraz przyjdzie do niego Zębowa Wróżka? Fragment:

 - No cóż - powiedział pan Brown, wracając do kwestii zęba Paddingtona - przynajmniej nie zepsuł maszyny. Mamy ją zaledwie od dwóch tygodni.
(...)
 - Ja miałem ten ząb od urodzenia - powiedział [Paddington]. - I to był mój ulubiony ząb.

(M. Bond, Paddington na wycieczce, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 6.)

 lub kolejny cytat, kiedy to niczego nie świadom stomatolog zobaczył, na kim ma wykonać pracę:

 - Obawiam się, że to będzie musiało nieco drożej kosztować - powiedział, gdy wyjaśniono mu, w czym rzecz. - Niedźwiedzie mają czterdzieści dwa zęby.
 - Ja mam tylko czterdzieści jeden - powiedział Paddington. - Jednego mi rozdrobniono.

(M. Bond, Paddington na wycieczce, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 12.)


Zabawne, błyskotliwe puenty? Oo tak, to jest to, co tygryski... eeee... misie, uwielbiają najbardziej (no, może poza kanapkami z marmoladą ;)).

Paddington obserwuje tekst pana Bonda
szata graficzna jest urocza, podobają mi się ryciny i wewnętrzna strona okładki
Paddington również lubi czytać :)
Odkleić synka od książki? Nie da się, to misja dla prawdziwego Bonda...
Synek w wersji brytyjskiej: z miśkiem przysposabianym na Paddingtona i w odpowiedniej koszulce.

Pozostaje teraz polować na resztę książek z kolekcji. (A tomów jest kilka, oj jest! I dobrze: będzie co czytać :))

piątek, 15 marca 2013

"Mały książę" - kłopotliwe nowe tłumaczenie i edycja


Szwagierka zaskoczyła mnie niedawno informacją, że - chcąc kupić "Małego Księcia" - natknęła się na "nowy przekład", który zmienił zapamiętane, kultowe już cytaty. I tak, przez wszystkich kojarzone chyba: "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu" w nowym przekładzie brzmi: "To co najważniejsze skrywa się przed wzrokiem". Teoretycznie sens pozostał ten sam, niemniej przyzwyczajenie, sentyment, wreszcie funkcjonowanie w czytelniczej świadomości... Trudno mi przyjąć nowe tłumaczenie, tak mocno stare zakodowało się w mojej pamięci.


O swoim niezadowoleniu rozmawiałyśmy ze szwagierką z teściami, moim mężem. Wszyscy wyraziliśmy rozczarowanie wprowadzaniem zmian w coś, co zaczęło już niejako żyć własnym życiem. "Nie powinno się zmieniać czegoś, co jest doskonałe" - mniej więcej w takich duchu wypowiadał się teść.

Życie po raz kolejny postanowiło jednak roześmiać mi się w twarz i, pod choinkę, od teściów właśnie, dostałam wydanie "Małego księcia" z... nowym tłumaczeniem. Najpierw ucieszyłam się: chciałam mieć książkę w domu, żeby czytać synkowi i przy okazji samej ją sobie przypomnieć. Potem zobaczyłam dopisek o tłumaczeniu i jęknęłam w duchu. "A mówiłam, że wolę nie kupować, niż mieć wydanie poprawione..." Trudno. Podobno darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ja nie wytrzymałam: kiedy zaczęłam czytać synkowi książkę i odkrywałam coraz to nowe "cuda" (nie tylko dzieła tłumaczenia, ale i edytora), zamknęłam pozycję z trzaskiem.

Prócz nowości przekładu, który wprowadził np. słowo "indagować" w miejsce "pytać" (a podobno miał być bardziej zrozumiały dla dzieci), co rusz pojawiały się w książce "samotne literki" na końcach wersów:


Z miejsca zrobiło mi się ich szkoda, powinny przecież towarzyszyć następującemu po nich słowu... Kombinacja klawiszy Backspace, potem Shift+Ctrl+Spacja jest nieznana korektorowi/edytorowi.

Następnie rzuciła mi się w oczy, nagminna np. na blogach, maniera zapisywania określeń rodzaju "Ci", "Tobie" z dużej litery. Ok, tak się pisze, ale w... listach. Duża litera traktowana jest w takich przypadkach jako forma grzecznościowa. Jak pojawienie się jej uargumentować można w powieściowych dialogach? Czy mam rozumieć, że bezpośrednim odbiorcą tekstu jest... Mały Książę? (Słowa narratora: "Dałem Ci całkiem maluśkiego baranka.") Chyba nie tędy droga, zwłaszcza, że na kolejnej stronie pojawia się pytanie o pochodzenie naszego małego bohatera już bez formy grzecznościowej: "Gdzie jest to »u ciebie«?" Oj, ktoś się chyba pogubił...


Powyższe zdjęcie ilustruje również rzecz dodatkową, która mnie ubodła: ilustracje. Oczywiście, do akwareli autora nic nie mam, wręcz przeciwnie: uwielbiam je i uważam, że fantastyczną sprawą jest łączenie treści z obrazem, ich wspólne pochodzenie, np. w postaci ręki jednego człowieka ;). W omawianej pozycji zirytowało mnie umieszczenie ilustracji, momentami, zdawałoby się, zupełnie przypadkowe. 
Ze zdjęcia powyżej: ilustracje baranków powklejano "gdzie bądź". Czytamy w tekście o różnych wersjach zwierzątka, rysowanych przez narratora w podarunku dla Małego Księcia. Miło byłoby (tak sobie wymyśliłam i tego się będę trzymać), gdyby konkretny obrazek widniał obok pojawiającego się w tekście do niego odwołania. Gdy czytałam ten fragment synkowi, łapałam się na tym, że - zatrzymana w połowie zdania - kombinowałam, który baranek jest właściwym. Parodia!
W innym miejscu np. Antoine de Saint-Exupéry robi w tekście miejsce na ilustrację Małego Księcia, zaznacza to bezczelnie w zdaniu: "Oto najlepszy z jego portretów, jaki udało mi się później narysować:", gdzie kończący zdanie dwukropek wyraźnie wskazuje miejsce na ilustrację. A w omawianej książce?


I kicha. Dopiero kiedy przewróci się stronę, portret Małego Księga ujawnia się w całej okazałości, zajmując stronę. Cóż, miło, że chciano ilustrację powiększyć i, w ten sposób zapewne, wyróżnić. Niemniej należało to według mnie zrobić w miejscu dla niej przeznaczonym, przewidzianym przecież przez samego autora!

Jak wspomniałam, zamknęłam książkę z trzaskiem. Tego było dla mnie za wiele. Zaczęłam szukać przekładu, z którym zetknęłam się sama w trakcie lektury. Zaczęłam zwracać większą uwagę na szczegóły. Synkowi przeczytam "Małego Księcia" takiego, jakim ma być, jakim zaplanował go Antoine de Saint-Exupéry, jakim zapamiętałam go ja. 
Nie lubię być niezadowolona z książek, narzekać na ludzi personalnie, ale odniosłam wrażenie, że nie uszanowano mnie jako czytelnika, jako osoby w jakiś sposób obytej z literaturą, znającej zasady (nie zostawiania "pustych liter" na końcu wersu np.) Być może są ludzie, dla których forma nie ma znaczenia, bo już samą czynność czytania traktują jako "wysoką", więc nie zagłębiają się w szczegóły, pilnowanie logiki, czy zwyczajnego porządku. Autorzy wydania z 2005 roku (wydawnictwo Algo) mieli pecha: jestem pedantem i nie dam się tak łatwo.


Odnośnie przekładów jeszcze: wspomniany nowy jest autorstwa Ewy Łozińskiej-Małkiewicz. Ten, który ja pamiętam, i który zapisał się chyba najmocniej w świadomości czytelniczej, należy do Jana Szwykowskiego. Więcej na ten temat poczytać możecie między innymi TUTAJ.