poniedziałek, 10 listopada 2014

Sophie Hannah ("nowa" Agatha Christie) "Inicjały zbrodni" (powrót Herculesa Poirot)

Zazwyczaj staram się ukryć. Schować, pozostać względnie niewidoczna lub tak formułować wypowiedź, by nie była ona skrajnie subiektywna. Mam na myśli własne oceny zawierane w recenzji, prywatne sądy na temat opisywanej książki. Staram się argumentować swoje miłości i nienawiści, nie polegać wyłącznie na przeczuciu, emocje poddawać próbie oceny sytuacji. Lubię zadawać pytania, dźgać małe szare komórki koniuszkiem palca wskazującego, szukać powiązań (chociażby z kulturą) czy odpowiedzi tam, gdzie pojawiły się jakieś wątpliwości. Bawię się w detektywa, detektywa-krytyka-literackiego.* Zazwyczaj. 
Tym razem będzie nieco inaczej. O tej książce nie potrafię myśleć/mówić/pisać bez wikłania w wywód własnej osoby; zbyt blisko serca osadziłam Hercule'a Poirot (czy twórczość Agathy Christie w ogóle), by teraz udawać, że jeśli nie jest mi obojętny, to przynajmniej traktuję go jak każdego innego bohatera z książki. Nie, nie traktuję go w ten sposób. (Podobno nie powinno się analizować twórczości tych autorów, których się podziwia, których dzieła czyta się z prawdziwą, czasem niemal fizyczną przyjemnością. Idole są do wielbienia, nie do pochylania się nad nimi ze szkłem powiększającym.)
Podsumowując ten nieco przydługi wstęp: do książki podeszłam bardzo osobiście i tak będę o niej pisać (choć, oczywiście, nie zabraknie argumentowania moich miłości i nienawiści i dźgania palcem szarych komórek - zwłaszcza tego, jeśli już o Herkulesie Poirot mowa).

Herkules Poirot powraca. Czy może raczej: powraca na karty książek, powraca jego postać wraz z wydaniem nowej powieści z jego udziałem. Nie jest to jego powrót w sensie dosłownym, gdyż - na dobrą sprawę - Belg nigdzie nie zniknął (książki Agathy Christie wciąż są wydawane, a detektyw żyje w umysłach i sercach wielu czytelników), nie wrócił też z zaświatów, by ukrócać zło, które żyje pod słońcem. Można powiedzieć, że po prostu pojawiła się na rynku nowa książka z jego udziałem (zupełnie nowa, nie alternatywne rozwiązanie fabuł już wydanych opowiadań, co reklamowano jako "nieznane dotychczas czytelnikom dwa opowiadania z Herkulesem Poirotem" na tylnej stronie okładki "Sekretnych zapisków Agaty Christie" Johna Currana). Świeża, pachnąca tajemnicą, aktywizująca szare komórki i Poirota, i czytelnika... Ten "powrót" cieszyłby mnie niezrównanie, gdyby nie małe ziarenko drążące tunel w mojej głowie (aktywność drażniąca, uczucie nieprzyjemnego swędzenia wewnątrz czaszki): autorką nie jest Agatha Christie...

Nie zamierzam atakować Sophie Hannah; właściwie trochę jej nawet zazdroszczę. Obie jesteśmy fankami twórczości Agathy Christie (nawet zaczęłyśmy swoją przygodę z powieściami Królowej Kryminału, będąc w podobnym wieku), obie poczułyśmy się zainspirowane... Jednak podczas gdy ja wciąż mam nadzieję napisać do końca jakąś powieść i ją wreszcie wydać, Sophie Hannah przekuła marzenia w rzeczywistość: stała się autorką kryminałów - jak jej ukochana pisarka. (Co zresztą dobrze jej wychodzi: jest laureatką kilku prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a jej kryminały psychologiczne cieszą się popularnością.) Zamierzam atakować sam pomysł "wskrzeszania" Herkulesa Poirot.

Bo właściwie: po co to wszystko? "For a money", ciśnie mi się na usta, innego rozwiązania nie widzę. Owszem, wnuk Agathy Christie - Mathew Prichard - wspominał co prawda o "głównej" motywacji: by ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników, twórczością babki. Ja jednak prycham pod nosem, tłumię ironiczny uśmiech ni to rozbawienia, ni to irytacji. Pamiętam poprzedni "świetny pomysł" wnuka Królowej Kryminału: zmianę tytułu "Dziesięciu Murzynków" na "I nie było już nikogo" (w oryginale brzmiące jeszcze lepiej: "And Then There Were None"), by uszanować poprawność polityczną. Wierszyk z powieści też zmieniono - odtąd nie dotyczył już Murzyniątek, ale żołnierzyków. (A jeśli weterani poczują się dotknięci? Wtedy nastąpi kolejna zmiana, by poprawności politycznej stało się zadość?) Śmieszą mnie takie zagrywki "pod publiczkę". Żartowałam sobie ostatnio w rozmowie z mężem: czy powinniśmy w takim razie znaleźć nowego, na przykład, Williama Sheakespeare'a, by "ożywić zainteresowanie, szczególnie młodych czytelników" jego twórczością? Bo, szanujmy się, książki Agathy Christie wciąż są wydawane. Ich popularność nie słabnie. Kogo interesuje akurat ten gatunek prozy, sięga po powieści Królowej Kryminału, - ten tytuł mówi sam za siebie, sam w sobie jest reklamą. Rozumiem argument, że młody czytelnik może nie znać Herkulesa Poirot. Ale (rozczaruję zapewne Mathew Pricharda) w ten sposób go nie pozna. Jeśli nie sięgnął po stojące na półkach księgarskich pozycje samej Agathy Christie, po książkę reklamowaną jako powrót wielkiego detektywa pewnie też nie sięgnie. Bo żeby było inaczej - o czym wspominałam - musiałby interesować się tym gatunkiem. Wówczas jednak - o czym też pisałam - prawdopodobnie sięgnąłby po "oryginał". Jak więc wzbudzić zainteresowanie wśród młodego pokolenia, przyjmując, że o to pierwotnie chodziło? Steven Moffat i Mark Gatiss mieli kapitalny pomysł: przenieśli genialnego detektywa do współczesności i kazali mu działać w naszych realiach, z naszymi, często bardzo nowoczesnymi, "zabawkami". Tak powstał "Sherlock" - jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, wielokrotnie nagradzany i pokochany przez widownię (i mnie także). Może to jest jakaś wskazówka dla spadkobierców Agathy Christie?

Nie podoba mi się bazowanie na popularności (czy to Herkulesa Poirot, czy Królowej Kryminału). Połowę okładki zajmuje złoty napis "Agatha Christie", jak gdyby chciano zatuszować czy zagłuszyć (bo żółtawe litery wręcz krzyczą) nazwisko właściwej autorki, które wydrukowano najniżej (przez co - mimo iż widoczne - jest średnio zauważalne). Jak gdyby chciano podsunąć potencjalnemu czytelnikowi myśl, że to dotąd niepublikowana (a więc w istocie nowa) książka nieżyjącej pisarki. Sytuacji nie ratuje nawet połyskująca i gładka pseudo naklejka informująca o "nowej autorce, wybranej przez spadkobierców Agathy Christie" (nieco irytująca, bo nachodząca na tytuł, przez co człowiek ma ochotę ją odkleić i doznaje rozczarowania).

Wszystko powyższe nie zmienia jednak faktu, że "Inicjały zbrodni" to świetny kryminał. "Połknęłam go" w dwa dni, co przy rozentuzjazmowanym dwulatku biegającym obok kanapy graniczy niemal z cudem. Dawno nie czułam takiego pociągu do lektury, tak silnego przymusu korzystania z każdej chwili wolnej, by siąść i czytać dalej. Pod tym względem Sophie Hannah blisko jest do mistrzostwa Agathy Christie; fabuła wciąga, a finał - do czego przyzwyczaiła nas Królowa Kryminału - zaskakuje. I tutaj mogłabym zakończyć swoją recenzję, cmokając uroczyście, gdyby nie pewne elementy mącące moje ogólne wrażenie.

Po pierwsze, postać małego Belga. Sophie Hannah oddała świetnie wszystkie znane nam przywary Herkulesa Poirot: od nienormalnego pedantyzmu i umiłowania porządku, po samouwielbienie i przeświadczenie o własnej genialności. Na tym jednak niejako poprzestała, zawężając charakterystykę postaci do jej cech najbardziej charakterystycznych, najlepiej ją wyróżniających. I nie byłoby w tym nic złego, wszak sama twórczyni Poirota wspomniała w "Autobiografii": "Po cóż, ach, po cóż wymyśliłam tę paskudną, napuszoną i nieznośną kreaturę?" I faktycznie, momentami można odnieść wrażenie, że Herkulesa Poirot trudno jest polubić, ba! - trudno jest tolerować! Zadufany w sobie, ciągle podkreślający wyższość swojego umysłu... Pedantyczny, chorobliwie wręcz skupiony na tym, by sztućce były równo ułożone, a buty czyste, błyszczące. Nie mówiąc o uwielbieniu dla swoich wąsów, które posiadały nawet własny pokrowiec-ochraniacz na czas nocnego snu (a gdy nadeszła starość - były przez Poirota farbowane)! Herkules Poirot - postać jednocześnie śmieszna i denerwująca. Niemniej pierwsze z określeń, którymi zostaje obdarowany Belg (z ust Cyntii Murdoch z "Tajemniczej historii w Styles", pierwszej powieści, w której się pojawił i - można powiedzieć - zadebiutował), brzmi: "kochany mały cudak". Według mnie ta krótka charakterystyka bardzo trafnie (choć z pewną poufałością właściwą dla niektórych kobiet) oddaje istotę bohatera: kochany mały cudak. Agatha Christie stworzyła postać irytującą, denerwującą, miejscami śmieszną, ale w tym wszystkim uroczą, sympatyczną, kochaną. To z uwagi na jej (może momentami niedostrzegalne lub sławo widoczne) ciepłe słowa, nierzadko płynące z ust Hastingsa, czasem zauważalne w gestach czy wypowiedziach samego małego Belga, Poirot - przy wszystkich swoich wadach - nie jest skrajnie irytujący albo śmieszny w znaczeniu "żałosny". Jak pisała Anne Hart w przedmowie do książki "Herkules Poirot. Życie i czasy": "(...) ryzykując, że wyjdę na idiotkę, pragnę podziękować samemu Herkulesowi Poirotowi. Chociaż w czasie niemal dwuletniej pracy nad biografią tego uroczego i wytwornego małego detektywa zdarzały mi się chwile zwątpienia i irytacji, Poirot zajmuje w moim sercu równie trwałe miejsce, jak w sercach milionów czytelników". "Uroczy" mały detektyw! Kreacja Poirota stworzona przez Sophie Hannah przypomina mi innego detektywa: wspomnianego już Sherlocka Holmesa. On także był ekscentryczny i miał genialny umysł. On także był świadom własnej wartości, momentami wręcz od niej puchł. Panów tych różni jednak jedno: o ile o Holmesie nigdy nie powie się "uroczy" czy "kochany" (nie wspominam o roli Benedicta - to inna, całkiem - ekhm! - sympatyczna bajka), o tyle w odniesieniu do Poirota słowa te same przychodzą na myśl. W "Inicjałach zbrodni" tego mi właśnie zabrakło - swoistego ciepła, które otaczałoby małego Belga, sprawiało, że jego dziwactwa stają się całkiem zabawne, a samozachwyt nieszkodliwy. Nie chciało mi się wierzyć, że na 101 stronie detektyw mówi do swojego przyjaciela: "w twoim malutkim móżdżku", co (przynajmniej takie odniosłam wrażenie) nijak zostało złagodzone. Co za arogancki, zapatrzony w siebie cudzoziemiec! - można by krzyknąć w duchu. Gdybym nie znała Poirota wcześniej, miałabym na to ochotę. Prócz tego mierziły mnie nazbyt liczne momenty, w których Herkules mówił o sobie w trzeciej osobie; zdarzało mu się to wcześniej, nie przeczę, nigdy jednak w takiej ilości, w takiej kumulacji! Całościowo brzmiało to śmieszne, komicznie, ale bardziej w kierunku "żałośnie" niż "uroczo".

Po drugie, narrator. Został nim Edward Catchpool - detektyw Scotland Yardu. Wydaje się, że jest on połączeniem inspektora Jimmy'ego Jappa z Arthurem Hastingsem: teoretycznie prowadzi śledztwo (a przy okazji - jak Hastings - narrację), ale pozostaje dzieckiem zagubionym w mroku, który potrzebuje prowadzącego go ku światłu Poirota. Wybieg całkiem sprytny, zważywszy, że dzięki niemu Sophie Hannah nie musiała wikłać się w powoływanie na nowo do życia innych bohaterów książek Agathy Christie; w miejsce tego uzyskała swoistą postać 2in1. Połączenie to, jak sądzę, nie było jednak do końca szczęśliwe - wyszedł bowiem drugi inspektor Greg Lestrade (książkowy), choć zdecydowanie mniej zadufany w sobie (całe szczęście! Inaczej trudno byłoby go lubić...): naiwny, niedopełniający pewnych obowiązków (przełożyć oględziny zwłok na drugi dzień z uwagi na złe wspomnienia? Dlaczego więc wybrał taki zawód?).

Cytowana na tylnej stronie okładki Gillian Flynn stwierdziła: "Czytając »Inicjały zbrodni« czułam się tak, jakbym na powrót znalazła się w swoim ulubionym pokoju, w domu, z którego wyprowadziłam się dawno temu." W istocie, jeśli idzie o miejsce akcji - wrażenie podróży w czasie i przestrzeni zdumiewa. Ale jak to bywa z powrotami do swojego ulubionego pokoju, do domu, który opuściło się dawno temu: przestrzeń może i nie uległa zmianie, ale ludzie (tu: bohaterowie) tak.

Abstrahując od wszystkiego, co napisałam wyżej, wszystkich moich bolączek i zastrzeżeń, zmuszona jestem (szczerze, przez wszystkie komórki mojego ciała) uznać "Inicjały zbrodni" za powieść godną zawartej w niej dedykacji  ("Dla Agathy Christie"). Dlaczego? Posłużę się słowami Gillian Flynn (cytowanymi na tylnej stronie okładki i odnoszącymi się do powieści Królowej Kryminału) - to utwór "wciągający jak diabli".


Sophie Hannah, Inicjały zbrodni, Wydawnictwo Literackie, 2014, 360 s.


PS. Trudno też przecenić słowa Herkulesa Poirot padające w "Inicjałach zbrodni": "Mocna kawa niezrównanie działa na umysł." (s. 319) Jako kawoszka z wyboru i zamiłowania, uśmiechnęłam się szeroko!

* Jest jeszcze jeden moment (momenty?), gdy pozwalam - choć nie bez argumentacji i próby zdroworozsądkowego podejścia - ponieść się emocjom: gdy coś mnie zirytuje (jak np. głupawa okładka zdradzająca fabułę kryminału czy nieposzanowanie dla autora i/lub czytelnika w przypadku źle [jeśli nie fatalnie albo bezczelnie] dobranych ilustracji). Tego rodzaju posty umieszczam w kategorii "ze sznura".










Za egzemplarz recenzencki gorąco dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz