recenzja ukazała się 7 czerwca 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_________________________________________________________________
Do przeczytania książki zachęcił mnie cytat z tylnej okładki - metafora prosta a przez to genialna, w zwyczajnym dostrzeżenie materiału na niebanalne porównanie...
"Mężczyźni uwielbiają poręczne kobiety. Poręczne i wygodne jak neseserki - można się z nimi gładko wcisnąć do zapchanego wagonu metra, można pomajtać nimi od niechcenia, pogładzić ich lśniącą skórę i otworzyć je jednym ruchem ręki. Jest oczywiste, że nikt nie chciałby pchać się przez życie z wielką, pękatą walizką." Ach, magia słowa! Opis wydawniczy sucho przedstawił fakty: puszysta Magda postanawia schudnąć, wyjeżdża więc uzbrojona w poradniki, by z pomocą diety i ćwiczeń pozbyć się zbędnych kilogramów. Cóż. Materiał to na fabułę nijaki, powiedziałabym. Równie dobrze można z niego wybrnąć, jak i się pogrążyć. Na całe szczęście pod okiem Błotnickiej temat nie tyle ewoluował, co dojrzewał swoim tempem, troskliwie pielęgnowany. Główna bohaterka budzi czytelniczą sympatię: inteligentna, ale nie wywyższająca się, oczytana, wesoła, szczera... Kilka dodatkowych kilogramów, jak mniemam, tym bardziej czyni ją postacią do lubienia: jest bowiem jak każda, można się z nią utożsamić, znajdując w jej rozterkach własne problemy i wątpliwości. Uosabia wiele kobiecych dążeń: pragnienie czułości, mężczyzny, zrozumienia, docenienia (również pod względem fizycznym). Błotnicka kładzie jednak nacisk na aspekt, który - jeśli już jest w literaturze kobiecej poruszany - zazwyczaj prowadzi ku afirmacji skrajnego feminizmu. Mam na myśli motyw, niejako, zerwania z dotychczasowym życiem, jego zawieszenia, dla poprawy stosunków z... samą sobą. Egoizm, ale w czystszej, bardziej pozytywnej postaci. Chcę coś od życia? Tak! Nie będę czekała, sięgnę po to! W przypadku niektórych pozycji zmierzanie bohaterki do osiągnięcia stanu samoświadomości i satysfakcji przekształca się w odmianę marysuizmu lub inną, nie bardzo do rzeczywistości przystającą parodię. "Koniec wiosny w Lanckoronie" pozbawiony jest niepotrzebnych ubarwień, które zniekształcałyby fabułę. (Może poza wyjątkiem rozerwanego w trakcie przymiarki w sklepie kostiumu kąpielowego, który powracał do bohaterki niczym widmo, przynaglając do zrzucenia nadmiaru wagi. Ale czy w istocie taka sytuacja jest niemożliwa?) Nawet końcówka nie przypomina klasycznego happy-endu. Można spodziewać się, że wszystko jest na najlepszej drodze do zejścia się kobiety z ukochanym mężczyzną. Końcówka? De facto otwarta. Oczyszczająca rozmowa odbyła się, ale bez fajerwerków. Nie było rzucania się w ramiona, rozdmuchiwanych przez wiatr pocałunków i niezwykle słonych, ale w gruncie rzeczy szczęśliwych łez. Ot, rozmowa bliskich sobie osób, które rozstały się w dziwnych okolicznościach, ale wciąż pozostały przyjaciółmi. Wyjaśnienia, uśmiech, błogosławieństwo na przyszłość. Która z nas przełknęłaby bowiem kolejną bajkę o zawsze wracającym pod koniec księciu, którego pocałunek wybawia od zła świata? Niczyj miłosny uścisk ze snu nie obudzi - często w baśniach to sen jest prawdziwym życiem a szczęśliwe zakończenia jedynie umacniają nasze poczucie nierzeczywistości.
Poznajemy Magdę w pewnym mało przychylnym dla niej momencie życia: oto rozstała się z ukochanym Filipem i, co gorsza, nie wie, dlaczego. Swoista niewiara w walory estetyczne własnego ciała wcale nie pomaga, choć jest dławiona błyskotliwymi uwagami, które mają na celu odwrócić uwagę, najczęściej własną. W rozdziale pierwszym tak naprawdę pojawiają się dwie najbardziej rozbudowane metafory: kobiety jako bagażu podręcznego (przytoczona wcześniej) i kobiety-budynku, właściwie kobiety-dzieła architektonicznego. Czytamy: "Miałam ochotę powiedzieć przyjaciółce, że kiedy patrzę na to jej wypielęgnowane jestestwo w rozmiarze trzydzieści pięć i pół, to umieram z nudów, bo nie ma w nim ani krzty zaskoczenia." I potem: "Szczupłe nogi, zgrabny tyłek i idealnie skrojone piersi. No po prostu monotonia nowojorskiego wieżowca! A ja? Ja byłam arkadowo sklepionymi podcieniami, najbardziej wymyślną kamienicą Antonia Gaudiego, bujnością toskańskiej willi. Wiele ryzykowała, przypuszczając atak na to moje architektoniczne piękno." W gruncie rzeczy elokwencja bohaterki ma na celu zagadanie samej siebie, niepokój związany bowiem z własną figurą (czy może raczej jej brakiem) wyznacza działania kobiety. W tych właśnie aspektach Magda mnie denerwowała: teoretycznie zadowolona ze swoich krągłości, przy znajomych czy Filipie na nie narzekała. Przy sobie samej również, co zawierało jednak zabawne i autouszczypliwe komentarze, które świadczyły raczej o pewnym dystansie do siebie samej, który jak najbardziej jest zdrowy i sprzyja akceptacji własnej osoby. Magda czuła bowiem, jakby jej ciało "stało się frontem zmagań liberalno-lewicowej skłonności do nieokrzesanego korzystania z uciech życia i konserwatywno-prawicowej powagi składania majtek w kostkę". Cóż, na polu bitwy ofiary są rzeczą normalną. Katowanie się przez bohaterkę opisami niecodziennych potraw (zapewne zwyczajnych, których podanie - i literackie i w rozumieniu standardowym - natychmiast pobudzało wyobraźnię) sprawiło, że w pewnym momencie poczułam się, jak wówczas, gdy czytałam książkę Bahdaja "Wakacje z duchami" - nie wiem, czy to z racji bliskości zamku, czy łaskoczących język opisów domowej kuchni, przywodzących wspomnienia beztroskiego dzieciństwa pełnego smaku nie tylko przygody, ale i maminych potraw (gdy każdy łyk zupy był jak ciepły uśmiech).
Książka podzielona została na dwie części: część właściwą (czyli akcję "tu i teraz") oraz retrospekcje (czyli wycieczkę do Konstancina w poszukiwaniu utraconego kontaktu z Filipem). Bodajże raz jedynie w ciągu całej lektury zwiodło mnie przeskakiwanie w czasie - być może niezbyt uważnie rozpoczęłam czytanie akurat tego fragmentu. Raczej nie powinno być problemów ze zrozumieniem aktualnie postępującej akcji - poszczególne części są wyraźnie rozdzielone, Błotnicka dba zresztą o to, by wprowadzić nas do miejsca zdarzeń i rozwiać wątpliwości, dzięki czemu pozycję zgłębiało się płynnie i bardzo naturalnie.
Pierwsze wrażenie - to po lekturze cytatu zamieszczonego na tylnej okładce książki - nie uległo zatarciu. Autorka ma doskonały warsztat: sprawiła, że wraz z jej bohaterką spacerowałam po "krainie odchodzących domów" i tonęłam w "morelowej poświacie". Trudno się dziwić: pani Agnieszka ma za sobą prace nad scenariuszami do polskiej "Ulicy Sezamkowej", "Tata, a Marcin powiedział", "Na Wspólnej", "Rodziny zastępczej", czy ostatnio "Ojca Mateusza". Szczególnie ducha tego ostatniego odnaleźć można w "Koniec wiosny w Lanckoronie": miasteczko pełne ciepłych ludzi staje się miejscem wewnętrznego wzrostu bohaterki (bo zewnętrznego malenia). Retrospekcje przypomniały mi popołudnia spędzone z fikcjami Agathy Christie - zupełnie nie wiem, dlaczego, w każdym razie pozytywnie.
"Koniec wiosny w Lanckoronie" to wyważona, ciepła powieść, która rozśmiesza i skłania do namysłu. Nad kilkoma fragmentami przysiadłam na dłużej, wzrokiem błądząc po dopieszczonych słowach złączonych w aromatyczną całość, np.: "Najważniejsze, aby wszelkim działaniom, bez względu na to, czy dotyczyły pasji, idei, zawodowego spełnienia, seksu czy jedzenia, towarzyszyła namiętność. Namiętność, ta naturalna, wywodząca się z radości życia, była jak elektryzujące uderzenie energii, uruchamiające uśpione pokłady sił i możliwości. To ona sprawiała, że twórcze podniecenie nie rozpraszało się i nie rozmywało, to dzięki niej każdy dzień nabierał smaku i barw.", "Wystarczy wyobrazić sobie sąd nad myślami, a okazałoby się, że ziemię wypełniają sami mordercy, psychopaci, ludzie pozbawieni uczuć wyższych, honoru, dumy i umiaru. I chyba nie ma większego piekła na ziemi nad to, które człowiek potrafi sam sobie zgotować własnymi myślami.", "Niektórzy ludzie powinni stykać się z sobą jak wiatry w polu - przelotnie. A gdy cztery silne wiatry spotkają się na dłużej w jednym miejscu, tornado gwarantowane.", czy włożone w usta jednego z bohaterów (dosadne, acz prawdziwe): "Dążenie człowieka do centrum władzy jest lotem ptaszka, który zatacza wielkie, szerokie kręgi, potem mniejsze, coraz mniejsze, aż w końcu sam sobie wlatuje do dupy". Jeśli dostawimy do zestawu pełne humoru komentarze bohaterki... Przyjemność z lektury gwarantowana!
" - Uważa pan, że jestem gruba?
Zapadła chwila milczenia, a ja pomyślałam, że potrzebuje czasu, aby znaleźć dla mnie odpowiednią elegancką odpowiedź.
- No.
Zamarłam. "No"! Chryste Panie! Ale właściwie co miał powiedzieć? W końcu znosił mnie z Góry Zamkowej, to wie. Pewnie do dziś czuje to w kościach."
Koniec wiosny - finał uniesień pełnych polotu, zakończenie naiwnego, choć mile optymistycznego spoglądania w przyszłość. Początek nowego, ale czy koniecznie gorszego? Książka Błotnickiej - na wzór przytaczanych w niej smakowitości - to oprószona dowcipem, dosolona rozterkami i lekko posłodzona pozytywnym nastawieniem bohaterki opowieść o egoizmie. O jego pozytywnej odmianie, należy zaznaczyć. Skupienie się na sobie pozwoliło Magdzie przypomnieć sobie wydarzenia z Konstancina. Pełen emocji i błyskawic gwałtowny koniec jej związku z Filipem wypłynął tak naprawdę z... niezrozumienia. To kolejny, najznakomitszy chyba, dowód niezwykłej przyległości prozy Błotnickiej do prawdziwego życia: zła komunikacja między ludźmi oddalająca ich... Każde z nas przynajmniej raz doświadczyło podobnego rozczarowania: gdy to nie druga strona zawiodła (jak przypuszczaliśmy), ale ja - inaczej rozumiejąc jego/jej stanowisko. Autorka pozostawia na zakończenie uśmiech: każdą sytuację można zbyć ciepłym uniesieniem warg, swobodnym wzruszeniem ramion, w którym brak obojętności, a pełno jest szczerej otwartości. "Koniec wiosny w Lanckoronie" to bowiem żaden koniec - to zaledwie początek pełnych słońca wakacji.
Agnieszka Błotnicka, Koniec wiosny w Lanckoronie, Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2011, 272 s.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz