niedziela, 10 lutego 2013

Gabrielle Zevin "Gdzie indziej"

recenzja ukazała się 3 grudnia 2010 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ), lekko poszerzoną wersję opublikowałam na blogu literackim (TUTAJ) - wersja poniższa pochodzi właśnie z drugiego źródła
_________________________________________________________________


W przypadku książki „Gdzie indziej” powiedzenie „Śmierć jest tylko początkiem” ma swe bezsprzeczne uzasadnienie.

Gdy zasiadałam do lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ostatnimi czasy mamy do czynienia niejako z wysypem utworów, których akcja rozpoczyna się od śmierci głównej bohaterki, młodej dziewczyny, która nie zdążyła jeszcze zakosztować życia. Przykładem może być niedawno zekranizowana powieść „Nostalgia anioła”, gdzie wraz z główną bohaterką śledzimy ziemskie życie bliskich brutalnie zabitej czternastolatki (jednocześnie narratorki całej historii), jak i działania policji czy samego mordercy. Prolog „Gdzie indziej”, o wymownym tytule „Koniec”, rozpoczyna się, rzec można, podobnie: od wspomnienia wypadku, czyjejś pośredniej relacji, kiedy wnikamy w – zdawałoby się – dobrze znaną nam historię, pewni siebie oczekując rozwoju wypadków. Już na samym początku autorka zgrabnie i z urokiem udowadnia nam, że nie zamierza powielać schematów i korzystać z czyichś sprawdzonych pomysłów. Lucy, której towarzyszymy we wprowadzeniu do opowieści, okazuje się być… psem. Ukochanym mopsem zabitej Lizzie, piętnastolatki, która zginęła pod kołami taksówki. Zaskoczenie ustąpiło miejsca uśmiechowi: właściwie dlaczego nie? Ukazanie miłości do człowieka i tęsknoty do bliskiej osoby… Wprowadzenie postaci Lucy, nawet jeśli tylko na potrzeby prologu, zwielokrotniło moją ciekawość, spotęgowało szacunek do autorki, który rósł w miarę postępu akcji.

Historia opowiedziana jest językiem prostym, ale nie prostackim. Brak tu zdań wielokrotnie złożonych, których skomplikowanie budziłoby w nas podziw. W miejsce tego Gabrielle Zevin w niezwykły sposób pokazuje nam, jak za sprawą prostych narracji zachwycić i wywołać emocje. Momentami odnosiłam wrażenie, że język dostosowano do postaci Liz, zwykłej piętnastolatki, momentami nieco naiwnej i dziecinnej, stojącą jednak u progu dorosłości. „Gdzie indziej” jest bowiem tak napisane: raz dziecięco, raz dojrzale, ale bez skomplikowanej w słowach filozofii: przemyślenia bohaterów, niejako sentencje, zaznaczone zresztą w tekście kursywą, jakby dla zwrócenia na nie naszej uwagi, zachwycały prostotą brzmienia z jednoczesną głębią i poczuciem trafienia w sedno. Bo, jeśli się zastanowimy, czy potrzeba nam długich felietonów, dysput, rozpraw filozoficznych, by przybliżyć się do Prawdy? Autorka pokazuje, że nawet w niewyróżniającej się egzystencji, z pomocą banalnych słów, można przybliżyć się do istoty życia bardziej aniżeli studiując uczone księgi. Każdy z nas może osiągnąć radość i szczęście, być kochanym z wzajemnością, cieszyć się każdym dniem. „Gdzie indziej” to tak naprawdę apoteoza życia, wzruszająca historia budząca w nas głębokie emocje, pozytywna i pełna refleksji zachęta do realizowania sentencji „carpe diem”. A wszystko to za pośrednictwem przewspaniałej, mistrzowsko skonstruowanej ironii: umarły odnajdujący prawdziwą radość życia. Śmierć bohaterki jest bowiem zaledwie początkiem.

Elizabeth Hall poznajemy w rozdziale pierwszym. Gabrielle Zevin w pełni świadomie wprowadza nas do fabuły „właściwej”, poznając z główną bohaterką. „Liz (dla nauczycieli Elizabeth, dla rodziny Lizzie – chyba że coś przeskrobała – a dla reszty świata po prostu Liz)…” – w tym ujęciu jesteśmy, co zrozumiałe, „resztą świata”. Piętnastolatka mianowana jest w powieści imieniem Liz właśnie, bez zbytniej poufałości z naszej strony. Dziewczynka jest dla nas osobą obcą, którą dopiero poznajemy, brak więc wysiłku ze strony autorki, byśmy za wszelką cenę się z nią utożsamili jest – z punktu widzenia kontaktów międzyludzkich – ogiczny, choć tutaj może dziwić. Wydaje się, że autorce nie zależy na wymuszeniu na nas emocji, w – już na wstępie – postawieniu w sytuacji z góry dookreślonej, zaznaczeniu własnej wyższości i dyktowaniu naszych relacji z bohaterami. Wydaje się, że Gabrielle Zevin uśmiecha się lekko i machnąwszy ręką odpowiada: „Ach, dopiero się przecież poznaliście. To Elizabeth, dla bliskich Lizzie, dla nas po prostu Liz. Możecie się jej przyjrzeć, pobyć z nią i poznać się lepiej.” Sam sposób narracji zdaje się to potwierdzać: wykorzystanie czasowników w formie teraźniejszej („budzi się”, „dobiega ją zdenerwowany głos”, „ziewa i przeciera oczy z resztek snu”, „wygląda przez okno” i innych) wskazuje niejako na formę relacji. „Poznaliśmy Liz, przyjrzymy się więc teraz temu co robi, jak sobie radzi z nową sytuacją.”, zdaje się mówić autorka, w dalszym ciągu niewinnie uśmiechając. Całość jest jednak starannie skonstruowaną powieścią,  wszystkie elementy – z pozoru lekkie, wrzucone mimochodem, nieskomplikowane, wydaje się więc, że nie wymagające głębokiego namysłu – tworzą doskonale spójną całość. W miarę postępu akcji zauważamy, jak każda z tych cząstek zaczyna brzmieć na tle innych, tworzyć z nimi znaczenia, co przekłada się w efekcie na nasze emocje i odczucia. Wspomniany prosty język dookreśla postać Liz, dzięki niemu czujemy, jakbyśmy prawdziwie obcowali z piętnastolatką. Momentami nieco wyjaskrawione sceny (dziecinne bunty nastolatki czy wreszcie przerysowana scena pierwszego pocałunku) dopełniają to odczucie, jednak w miarę postępu akcji zauważyć można coraz bardziej dojrzałe przemyślenia bohaterki. Tak naprawdę dojrzewamy z Liz i uczymy się życia, które bohaterka prawdziwie odnajduje po śmierci: „Gdyby wróciła Gdzie Indziej, to wcale nie ze względu na Owena, czy którąś z bliskich jej osób, lecz na siebie. Z Owenem czy bez, prawie piętnaście lat to szmat czasu, prawdziwy dar od losu. Wszystko mogło się wydarzyć Gdzie Indziej, w miejscu, gdzie życie Liz podobno dobiegło końca. Jeśli je przerwę, nigdy się nie dowiem, co jeszcze mnie tu czekało. Życie jest z gruntu dobre – uświadamia sobie Liz – nawet tak szalone i biegnące na opak, jak moje.” Nawet Gdzie Indziej – opisane, chce się powiedzieć, nijak, bezkształtne, nudne, tak przypominjące życie ziemskie, że zupełnie nie wzbudzające zainteresowania. Brak szczegółowych opisów, wrzucenie niemalże w „pustą przestrzeń” pozwala tak naprawdę odczuć samotność i pustkę doświadczane przez bohaterkę. Ilekroć spoglądałam na nostalgiczną fotografię zdobiącą okładkę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie takie jest przez większość książki Gdzie Indziej – świat po śmierci. Poczucie wyobcowania i tęsknota… Z pomocą skromnych, ale z niezwykłą precyzją dopasowanych elementów autorka stworzyła wiarygodną i porusząją historię, ubrała ją w przestrzeń, do której wprowadziła umarłych, ale prawdziwszych od żywych bohaterów. Zdumiewające: nie potrzeba wywodów czy komplikacji, by z dokładnością oddać to, co chciałoby się przekazać. Gabrielle Zevin wzruszyła mnie do łez udowadniając, że jest prawdziwą Czarodziejką Słowa, że literatura ma prawdziwą moc oddziaływania.

Na początku dałam się oszukać i myślałam, że książka powieli schemat: bohaterka zza grobu szukająca swego mordercy i próbująca skomunikować się ze światem żywych. I do pewnego momentu można było oczekiwać podobnego biegu wydarzeń. Do pewnego momentu jednak. Nieumiejętność przystosowania się Liz do nowej sytuacji, bunt, niechęć bycia umarłą przed uzyskaniem prawa jazdy, szesnastymi urodzinami i smakiem pierwszej miłości dobija dziewczynę, popychając czasem do działań dziecinnych i głupich. Daleka byłam jednak od oceny postaci, którą  – na dobrą sprawę – świetnie rozumiałam. Wszelkie wątpliwości Liz, niechęć, smutek i poczucie niesprawiedliwości były tak naturalnymi emocjami, że przyjmowało się je jak własne, głęboko współczując dziewczynie tak skomplikowanej sytuacji. Życie Gdzie Indziej, dziwacznym świecie po śmierci, do złudzenia przypominałoby ziemskie, gdyby nie kilka szczegółów: brak lekarzy (każda rana leczona upływem czasu i cierpliwością), umiejętność rozmowy z ukochanymi pupilami po psiemu, w miejsce pracy wybór zajęcia, które sprawiałoby przyjemność, wreszcie upływ czasu w drugą stronę: młodnienie w miejsce starzenia się. Wrzucona do nowej rzeczywistości, która tak bardzo przypomina gwałtownie utracone życie, Liz nie jest pewna, czy chce doczekać stania się na powrót niemowlęciem i ponownych narodzin na Ziemi. Uzależniona od obserwacji bliskich przez magiczne lornetki na Tarasie Widokowym (kojarzący się z telewizją skrót TW) snuje się w starej piżamie, z brudnymi włosami, śledząc zbiegłego z miejsca wypadku mordercę, wreszcie planując nielegalny kontakt z żywymi. „Jak długo musi trwać sen, żeby stać się życiem?”, pyta siebie jeszcze w drodze Gdzie Indziej, nie potrafiąc pogodzić się z własną śmiercią, głęboko wierząc, że to imaginacja. Ożywczym było dla bohaterki poddanie się temu, co ją czeka. Doskonale obrazującą to metaforą było zagubienie dziewczyny w budynku Rejestracji, gdzie miała pojawić się na spotkaniu adaptacyjnym, wyjaśniającym jej specyfikę życia Gdzie Indziej. Gmach ogromny (opisem kojarzący mi się luźno z Harlaxton Manor dobudowywaniem skrzydeł, wieżyczek i nowych pomieszczeń) i piętnastolatka błąkająca się po korytarzach, szukająca wędrujących drzwi. Swego rodzaju rezygnacja i poddanie się losowi sprawiły, że Liz w momencie odnalazła właściwy pokój: może więc szukanie na siłę sensu, surowa logika i zaparcie tylko trzymają nas w miejscu, nie posuwając naprzód? Ile razy brakowało człowiekowi poddania się chwili, lekkiego bodźca, z pomocą którego mógłby zmienić swój na świat na lepsze… Wysłuchawszy filmu instruktażowego, na którym skrzekliwa papuga Polly powtarzała najważniejsze punkty jak dziecku, Liz nie czuła się potraktowana poważnie, jakby wszystko było farsą, cieniem prawdziwego życia, jego parodią. Dodatkowo jej ostatnie słowa na Ziemi brzmiące tajemniczo: „Hm.”. Czy to dobre podsumowanie życia?, zastanawiała się. Dlaczego nie powiedziała niczego więcej? Co może zawrzeć się w tak bezkształtnym, niemrawym „hm”? Dziewczyna uchwyciła się kurczowo starego życia, uważając je za te „właściwe”, do którego konieczny byłby powrót. Bawiła się szwami na głowie, jako jedynym elementem utraconej egzystencji. „Czasami podróż bywa ważniejsza od dotarcia do domu”, rzuciła potem mimochodem Betty, babcia Liz zmarła przed jej narodzinami, którą dziewczyna spotkała Gdzie Indziej i z którą zamieszkała. Wiele zresztą zdań wyjętych z kontekstu doskonale opisuje ludzkie wątpliwości, stanowi niejako uniwersalne recepty, wyjaśnienia, daje wyraz głębi przekazu, jest nadbudową treści. „Przykro mi, ale nie spotkało mnie nic szczególnego… Jestem tylko dziewczyną, która zapomniała spojrzeć w obie strony, zanim przeszła na drugą stronę ulicy.”, czytamy wyznanie Liz, zaakcentowane przez umieszczenie urywku na tylnej okładce książki. Bo czy Elizabeth jest kimś wyjątkowym? Nie, każdego czeka bowiem śmierć, wielu ludzi ginie codziennie w wypadkach samochodowych, to żadna nowość. Przejście na drugą stronę ulicy może oznaczać przejście na drugą stronę w ogóle, przekroczenie pewnej granicy, w tym przypadku granicy śmierci, przepłynięcie nienazwanego morza, o którym czytamy na początku powieści. Gabrielle Zevin, wykorzystując nieskomplikowany język, tworząc świat zmarłych, który również nie wydaje się być skomplikowanym, ot, przypominający życie ziemskie, tym dobitniej ukazuje nam głębię ludzkiego istnienia i jego wagę: „Będą kolejne istnienia. Będą kolejne istnienia dla nerwowych chłopców o spoconych dłoniach, słodko-gorzkich, niewprawnych pieszczot na tylnych siedzeniach samochodów, czapek i sukni barwy błękitu królewskiego i purpury, matek zakładających piękne perłowe naszyjniki na gładkie szyje swoich córek, twojego nazwiska odczytanego na głos w sali pełnej ludzi, nowiutkich walizek, z którymi odwiedzisz dziwnych, nieznanych ludzi, zamieszkujących dziwne, nieznane kraje.” Zaakcentowana w powieści reinkarnacja, wieczna cyrkulacja człowieka w świecie, który krąży po okręgu symbolizującym doskonałość, budzi w nas swoiste poczucie spokoju, nieskończonej ilości szans. Jednocześnie każe kochać życie i nie rozpaczać z powodu jego utraty: pogodzenie się z sytuacją daje bowiem oczyszczenie, pogodzenie się z samym sobą, a to z kolei poczucie spokoju i szczęścia. „Och, jest wiele istnień. Bardzo żałujemy, że nie możemy ich przeżyć jednocześnie, zamiast jedno po drugim. Wtedy moglibyśmy wybrać najlepsze fragmenty każdego z nich i nawlec na sznurek niczym perły. Nie na tym to jednak polega – ludzkie życie jest zachwycającym bałaganem.” „Szczęście to kwestia wyboru”, szepnie Liz kilka zdań później.

Złość piętnastolatki i pragnienie ukarania sprawcy ustępują w momencie uświadomienia sobie przez bohaterkę, że sama zawiniła lekkomyślnością i brakiem uwagi, doprowadzając do swej śmierci. Zajęta namysłem nad zepsutym zegarkiem nie rozejrzała się przez wejściem na jezdnię, światło dla pieszych zmieniło się zresztą ułamek sekundy wcześniej na czerwone… Zmiana perspektywy patrzenia zmienia Liz, która wydaje się być bardziej pogodzona z sytuacją. Swojej obecności Gdzie Indziej nie odbiera już jako wyszarpnięcia siłą z dawnego życia. Egocentryzm i skupienie na sobie przechodzą z wolna w zainteresowanie innymi. Otwarcie się na ludzi pozwala otworzyć się bohaterce na świat: znowu wybucha śmiechem, docenia codzienne radości. Nawet nie zauważa, kiedy szwy znikają. Ich brak z początku ją zasmuca i przeraża: to tak, jakby straciła jedyną pamiątkę dawnego życia. Po chwili jednak uświadamia sobie komizm takiego rozumienia: życia sprowadzonego do kłębka nici. Dawny niepokój przyjmuje ze śmiechem, jest to jakby przypieczętowanie jej przemiany.

Czas płynie, Liz kurczy się, z piętnastolatki powoli stając się ośmiolatką, potem niemowlęciem. Gdzie Indziej rozlicza się ze swoim dawnym życiem, z pomocą przyjaciela wręcza ukochanemu tacie kupiony przed śmiercią prezent, po raz ostatni rozmawia ze swoim młodszym bratem, kiedy pełni miłości żegnają się ze sobą, odprowadza wreszcie wzrokiem najserdeczniejszą przyjaciółkę, która wyszła na Ziemi za mąż. „Życia nie mierzy się w godzinach czy minutach. Liczy się nie ilość, lecz jakość. Wziąwszy wszystko pod uwagę, miałam więcej szczęścia niż wielu ludzi. Przeżyłam prawie szesnaście dobrych lat na Ziemi, osiem tutaj, a czeka mnie niemal osiem kolejnych, zanim mój czas Gdzie Indziej się skończy.” Rozliczenie z przeszłością oznacza również rozliczenie się ze swą nagłą śmiercią. Rozmowa Liz z taksówkarzem, który dziewczynę potrącił, pełna jest duchowej mądrości i delikatnego spokoju. Gdzie Indziej jako siedmiolatka (gdyby żyła na Ziemi – dwudziestoczterolatka), Liz zdaje się być niezwykle dojrzała, pełna pokory i wewnętrznego ciepła. „Liz dochodzi do wniosku, że jeśli już zamierzamy komuś wybaczyć, lepiej to zrobić wcześniej niż później. Doświadczenie podpowiada jej, że później może nadejść wcześniej, niż się tego spodziewamy.” Może mamy czerpać przykład z dzieci właśnie? Które kochają szczerym sercem i cieszą się nowo wyrosłą stokrotką pnącą się ku słońcu… Kurcząca się Liz niejako wraca do czasów dzieciństwa, biegając po ogrodzie babki i zasypiając w hamaku, przed snem wysłuchując ukochanej baśni. W ostatnim rozdziale staje się tygodniowym niemowlęciem, które wodami Rzeki wraca na Ziemię, by urodzić się na nowo. „Moje życie było całkiem przyjemne - myśli Liz. Chociaż nie pamięta szczegółów, czuje, że kiedyś przydarzyło jej się coś wspaniałego. Ma też dobre przeczucia co do przyszłości. Patrząc na otaczające ją ze wszystkich stron dzieci, zauważa, że większość z nich ma zamknięte oczy. Dlaczego? – zastanawia się. Czy nie wiedzą, że wokół jest tyle rzeczy godnych zauważenia?„

Z niecierpliwością oczekuję ekranizacji książki, która – jak sądzę – zauroczy wszystkich zakochanych w historii Benjami Buttona.

Gabrielle Zevin, Gdzie Indziej, Initium 2010, 248 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz