wtorek, 26 lutego 2013

Joanna Woźniczko-Czeczott "Macierzyństwo non-fiction"

recenzja ukazała się 10 sierpnia 2012 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)

Na zajęciach z krytyki artystycznej koleżanki ze studiów stwierdziły, że stworzyłam raczej manifest-felieton, książkę traktując bardziej jako pretekst dla snucia własnych wywodów. Cóż. Byłam wówczas ciężarną, która mocno sprzeciwiała się stereotypom i czuła wewnętrzną potrzebę buntu. Być może dzisiaj napisałabym recenzję bardziej skupioną na recenzowanej książce, mniej subiektywną, a bardziej obiektywną. Tak to bowiem jest: Ciebie i Twoje postrzeganie determinuje sytuacja.
____________________________________________________________ 


Zdrowe podejście do macierzyństwa: bez cukru, lukru i szkodliwych słodzików. "Macierzyństwo to w końcu nie pączek", przekonuje autorka.



Pod  koniec miesiąca przywitam na świecie swojego syna. Okres ciąży, w większości przekazów reklamowany jako wspaniały czas dla kobiety, wspominam (czy może raczej wspomnę, ponieważ ten wciąż trwa i męczy) jako najgorszy w swoim życiu. Ilość różnorakich dolegliwości, które mnie dopadły, pogorszenie stanu zdrowia i samopoczucia na różnych poziomach i w coraz to nowszych kombinacjach ujęte w opowieściach mogłyby nawet wytrwałych słuchaczy zanudzić i zadręczyć. Wierzę, że istnieją przyszłe mamy, które z rosnącym brzuchem czują się świetnie i nie narzekają na większe problemy zdrowotne (od czasu do czasu czując się nieco gorzej, ale przecież "normalnie", "poradnikowo").

Wierzę, że są panie, które - na wzór mamy mojej przyjaciółki - promieniały do rozwiązania i, wróciwszy z pracy, były w stanie urodzić bez większych przeszkód zdrowe i szczęśliwe dziecko. Mój własny przypadek kazał mi jednak poddać weryfikacji swoiste mity dotyczące ciąży. Mówi się, że to nie choroba. Błąd. Jak inaczej określić odmienny od normalnego stan organizmu? Jak wytłumaczyć konieczność (nawet profilaktycznych) wizyt lekarskich? Przyjmowanie leków? Wykonywanie co miesiąc badań? Kiedy byłam przeziębiona i odmówiono mi w aptece sprzedaży nawet ziołowych tabletek do ssania (niewskazanych kobietom w ciąży), stwierdziłam z goryczą, że rozumiem już, dlaczego mój wyjątkowy stan określa się mianem błogosławionego: bo jedynie Bóg jest w stanie pomóc.



Sama słodycz?
Zdenerwowałam się postawą znajomej mojej teściowej, położnej, która na moją historię o męczącej mnie przez miesiąc wysypce, uporczywym świądzie i maściach, które wyżerały skórę i doprowadzały do wycia z bólu, odpowiedziała tonem znawcy: "Ależ ty nie możesz płakać! Musisz być silna dla siebie i dziecka!" Nie, okres ciąży nie jest najwspanialszym w moim życiu. Wielu może mi zarzucić, że jak typowa Polka czerpię satysfakcję z marudzenia, że narzekanie to moje nieoficjalne hobby. Zmęczyło mnie jednak wysłuchiwanie, jak mi dobrze, jak wspaniale, że powinnam szczerze szczerzyć zęby i promienieć jak nigdy. Zmęczyło tłumaczenie i na siłę zlizywanie podstawianego mi lukru. Chciałam zobaczyć produkt właściwy: nawet cierpki kawałek ciasta, który pozbawiony kolorowych plam z płynnego cukru byłby przynajmniej autentyczny, pozbawiony koloryzujących rzeczywistość barwników.

"Masz złe nastawienie, córcia", powiedział mi kiedyś tata. Tuż po tym, jak starałam się realnie ocenić nadchodzącą w moim życiu zmianę, przewartościowanie całego życia, niemożność powrotu do tego, co przedtem. Brutalna prawda w miejsce utartych frazesów - oto, czego potrzebuję. Najgorsze przypadki z sal porodowych zamiast machnięcia ręką i uśmiechniętego "Zobaczysz, nie poczujesz!" Poklepanie po plecach i przyjacielskie "Moje biedactwo..." w zastępstwie "Bądź twarda, nie wolno ci okazywać słabości." Uwielbiam nosić w ciąży koszulkę z podobizną Wonder Woman: czuję się superbohaterką, która zaciska zęby i walczy z całym światem po to, by chociaż w swoim mikrośrodowisku zmienić podejście i zniwelować stereotypy. Joanna Woźniczko-Czeczott właściwie czyni dokładnie to samo - pokazuje, jak misternie budowany jest w naszym społeczeństwie sielankowy obraz macierzyństwa, jak wiele kobiet milczy, nie dzieląc się problemami, jakby w obawie, że chwila zawahania lub słabości przyklei etykietkę "złej, wyrodnej matki".

Narodziny dziecka to, ujęty w podtytule, przewrót domowy. Nic już nie będzie takie samo, rewolucja się dokonała, upadł stary system, przychodzi nowe. Książka powstała jako wypadkowa bloga prowadzonego przez autorkę. Stanowił on formę autoterapii, miejsce wyrzucenia z siebie gromadzącej się frustracji. Trochę jak w przypadku Bronisława Malinowskiego, naszego wybitnego antropologa, którego "Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu" - podobnie z "Macierzyństwem non-fiction" - wywołał burzę w środowisku. Badacz przybywa na tereny nieznane, przez kilkanaście miesięcy separuje się od "białych" i mieszka z tubylcami. Warunki są trudne, nowe. "Dzicy" wydają się momentami nieokrzesani, bo niepoznani. Trzeba się ich nauczyć. Jak dziecka. Nie jest łatwo, człowiek chce się momentami zbuntować, wrócić do cywilizacji, znanego życia "sprzed". Nie ma z kim otwarcie porozmawiać, towarzystwa dotrzymuje mu tylko papier i coś do pisania. Ze swoich złych emocji spowiada się zeszytowi, dla którego nie mogło zabraknąć miejsca w wyprawce antropologa. "Dziennik...", którego zadaniem nie jest przechowywanie faktów (te ujmowane były na bieżąco w postępującej dokumentacji naukowej), ale oczyszczanie badacza, równoważenie jego stanu emocjonalnego. Coś w rodzaju worka treningowego, który przyjmie ciosy i agresję w zastępstwie człowieka.

Atakowanie tekstów Joanny Woźniczko-Czeczott wynika z niezrozumienia motywów kierujących autorką. Ideą przyświecającą wydaniu "Macierzyństwa non-fiction" było obdarcie dyskursu z bibułowej otoczki (w którą pakuje się produkt, by był jak najbardziej estetyczny), zerwanie ze swoistą zmową milczenia. "O problemach się nie mówi", zwykło się powtarzać. O ile jednak narzekanie w rozmowie z najbliższymi w wielu przypadkach uchodzi na sucho, o tyle gdy sprawa dotyka matki i jej "problemów" z macierzyństwem aktywizuje się społeczna postawa zakazująca kobiecie "złego nastawienia". Powiedzmy sobie szczerze: każdy ma czasem dość, każdego może szlag trafić. Z różnych powodów, błahych również. Nie znaczy to, że człowiek jest wtedy nienormalny, zły. Jest zwyczajny, ludzki. Czy kobieta będąca matką (lub mająca nią zostać) przestaje być człowiekiem? Dlaczego zabrania się jej okazywania uczuć, wyrzucania z siebie negatywnych emocji? Oczywiście, można to robić na różne sposoby i nie wszystkie będą zawsze właściwe. Ale agresja gromadząca się w zmuszanych do milczenia matkach może skumulować się w postaci nagłego wybuchu: dziecko usłyszy kilka słów pełnych goryczy (często nieszczerych i wykrzyczanych jedynie dla rozładowania napięcia), dostanie klapsa. Matka - jak każdy - musi dać ujście negatywnym emocjom. Powinna mieć prawo szczerej opowieści o tym, co przeżywa. Powinna mieć wsparcie w najbliższych. Tego dotyczy książka "Macierzyństwo non-fiction", o to chodziło Joannie Woźniczko-Czeczott.

Książka ma formę swoistego słowniczka. W kolejnych rozdziałach (pogrupowanych czasem tematycznie, czasem chronologicznie) znajdujemy autorskie objaśnienia takich pojęć jak: płacz, czas, niedzieciaci, dobro społeczne, instynkt, wyścigi, iluzja, partnerstwo, czy Matka Polka bohaterka. Przytaczane są anegdotki z życia, prawdziwe dialogi i scenki ilustrują poszczególne wywody. Walka ze stereotypami i schematami nie przyjmuje jednak formy wściekle brutalnej, pozbawionej skrupułów. To raczej batalia wsparta mądrością psychologów i własnym doświadczeniem, bez obrzucania wrogów epitetami (czasem jedynie z wyczuwalnym w głosie rozczarowaniem lub zawodem).


forma minisłowniczka
 
W książce znalazło się też miejsce na wspomnienie chwil dobrych, kiedy "po skoku woda przestaje być wreszcie wściekle zimna, gdy miękko płyniesz pod niebem i nie żałujesz już, że skoczyłaś." Macierzyństwo przypomina jedzenie pomarańczy: można trafić na cierpki albo kwaśny owoc, od czasu do czasu wypluć z ust pestkę, czasem sok pryśnie do oczu, które będą szczypać i łzawić. Uparcie jednak będziemy brać do ust kolejne kawałki z nadzieją, że następny zachwyci słodyczą i odżywczym sokiem, który spływając do żołądka doda sił. Wszystko ma swoje plusy i minusy, każda róża ma kolce. Jednak przy podejmowaniu decyzji przy stoisku z owocami albo w kwieciarni lubimy być dobrze poinformowani, znać wartość danego produktu, rozstrzygnąć w sposób odpowiedzialny i świadomy: biorę albo nie. Mamy do tego prawo przy zawieraniu małżeństwa, snuciu planów zawodowych, wakacyjnych, w odniesieniu do spraw mniejszych i większych. Dlaczego odmawia nam się tego w przypadku macierzyństwa? Nie mam na myśli zniechęcania do rodzenia dzieci, nie walczę o niż demograficzny, nie leży mi na sercu wymarcie gatunku ludzkiego.  Chciałabym tylko, żeby kult Matki Polki był bardziej ludzki, by oferowano kobietom wsparcie, żeby wreszcie nie zadręczano ich baśniowymi wzorami cnotliwych niewiast nieznających bólu i poświęcających się dla innych.
 

W naszym społeczeństwie matki często pozostawione są same sobie. Owszem, mąż i rodzice, czasem przyjaciele, mogą pomóc. W większości przypadków jednak dochodzi do momentu, gdy zniechęceni oddają wrzeszczącego malca w ramiona zmęczonej kobiety. "Ty jesteś matką. To twoja działka", zdają się mówić ich spojrzenia. Macierzyństwo to ciężka praca, całodobowa, pełna wyrzeczeń. Kobiety powinny mieć prawo przygotować się do roli matki w pełni, to znaczy poznać zarówno wady, jak i zalety ciąży, porodu, wychowania dziecka. Zderzenie obrazu idealnego z rzeczywistością nigdy nie jest łatwe i rzadko kiedy dobrze rokuje. Przykładem są pełne troski nawoływania rodziców, psychologów, czy katechetów, by swojego partnera ocenić możliwie najbardziej obiektywnie i zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedynie wtedy wspólne życie po ślubie nie okaże się rozczarowaniem, które - coraz częściej dzisiaj - kończy się rozwodem.



Świadome kobiety nie równa się złe matki. Świadome kobiety lepiej przygotują się do macierzyństwa. Próbujące realizować się na różnych płaszczyznach życia dadzą dziecku godny wzór do naśladowania, nauczą samodzielności i otwartości. Wreszcie jest duże prawdopodobieństwo, że na starość nie będą niezadowolonymi z życia "zdziadziałymi babami", "gderającymi heterami", czy zakompleksionymi szarymi myszkami (chowającymi się za pokrytą kurzem miotłą). Uświadamianie istnienia chwil trudnych, kiedy chce się rzucić czymś o ścianę albo zakopać w kołdrze i przepłakać noc, kiedy ma się dosyć wszystkiego - z dzieckiem włącznie, jest li i wyłącznie wyłożeniem kart na stół, przejawem szczerości, który pozwala kobiecie w pełniejszy i zorganizowany sposób uporządkować życie. Nie bójmy się mówić otwarcie, jak jest. Nikt nie lubi drobnego druczku, gwiazdek i haczyków.

Najpiękniejsza jest matka, która się waha. Tak sobie tłumaczę słowa Donalda Woodsa Winnicotta, napisała Joanna Woźniczko-Czeczott. Ten brytyjski psychoanalityk i pediatra stworzył dobrze dziś znane pojęcie, które zdejmuje z matek ciężar presji bycia matką idealną: matka wystarczająco dobra. Taka, która wystarczająco dobrze odgrywa swoją rolę. Tyle tyle i aż tyle. Po prostu.
 

urocza zakładka mojej siostry ;-)

  
Joanna Woźniczko-Czeczott, Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego, Wydawnictwo Czarne 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz