niedziela, 10 lutego 2013

Magdalena Kordel "Sezon na cuda"

recenzja ukazała się 8 listopada 2010 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_________________________________________________________________

Skończyłam właśnie lekturę "Sezonu na cuda". W moim przypadku tytuł jest adekwatny do sytuacji: to cud, że skończyłam czytać.

Zawsze staram się nie oceniać zbyt subiektywnie książek, w tym jednak przypadku trudno mi silić się na obiektywizm. Za dużo emocji towarzyszyło mi w trakcie, bym mogła przekreślić rozdrażnienie główną bohaterką. To tak, jakby zamknięto mnie w pokoju z kobietą w średnim wieku, rozwódką, matką nastoletniej córki, która cały czas biadoli mi w słowotoku a której sposób bycia jest dodatkowo tak irytujący, że jedynym, co mogę zrobić jest rwanie włosów z głowy. O ile bowiem początek książki i jej koniec - pisane z perspektywy narratora wszechwiedzącego - zauroczyły mnie i dały prawdziwą przyjemność z obcowania ze słowem, tak cała reszta - pisana już w formie bezpośredniego przekazu głównej bohaterki - wprowadziły w stan rozchwiania i zniechęcenia. Majka wydaje się być schizofreniczką, która nie potrafi się zdecydować na sposób bycia. Raz jest ustatkowaną matką, poważną nauczycielką i uważającą na ludzkie opinie kobietą sypiącą wszelką maścią powiedzonek pasujących raczej do starszych pań aniżeli kobiet wyzwolonych. Innym razem zgrywa natomiast nastolatkę, używając słownictwa potocznego. Ale może przejdźmy do konkretnych przykładów, bo źle czuję się w roli sypiącej zarzutami bez uzasadnienia.

Dychotomia szczególnie zaznacza się moim zdaniem w warstwie słownej. Świadczące o zawodzie polonistki słowa rodzaju "mitygował" czy "sumitowałam się" z - na mój gust - pasującymi do starszego pokolenia stwierdzeniami typu "Bałam się, że będą większe pierepałki."  czy "Wszelki duch Pana Boga chwali! A co ty tu robisz? - zdążyłam wykrzyknąć." oraz nieprzystającymi do tego młodzieżowymi frazami "spiekłam raka", "Czarek zrobił taką scenę zazdrości, że aż mną trzącha na samo wspomnienie.", "Zgodziłam się, przezornie nie wnikając w szczegóły, które, znając życie, i tak same wylezą w praniu.", "Mało brakowało, a sprawa z Mikołajem by się rypła." i "Walnięcie w plery [plecy] zawsze skutkuje." W połączeniu z innymi elementami odnosi się wrażenie obcowania z co najmniej dwiema różnymi bohaterkami. Jest to albo niekonsekwencja w prowadzeniu postaci, albo bolesne uświadomienie czytelnikowi, że Majka przechodzi klimakterium.

Relacje bohaterki z innymi są... interesujące. O ile rodzina, znajomi i współpracownicy wydają się zdawać sobie sprawę ze zwariowania Majki i akceptować ją taką, jaką jest (i słusznie, na tym bowiem polega moim zdaniem miłość i przyjaźń), tak jej komentarze odnośnie poszczególnych person budziły dość często mą konsternację. I tak czytamy o nieszczęsnych starszych paniach, które mają dziwny zwyczaj zapraszania do siebie młodszych osób na pogaduchy (czyt. Majkę), jak w trakcie jednego z takich posiedzeń przy kawce można jednak przyjemnie spędzić czas, po wyjściu jednak o nieprzewidywalności wieku starczego i obawach związanych z personami go reprezentującymi, wreszcie o zniechęceniu związanym ze spotkaniem z inną starszą panią. Ten akurat wątek porządnie mnie rozsierdził: przez dobrych kilka stron bohaterka przedstawiała wizje napastującej ją staruszki (która rozmachem czynów przywodziłaby na myśl raczej dobrze zakonserwowaną Babę Jagę), by potem kajać się gorąco za podobne myśli i - na widok rzeczonej kobiety grabiącej w ogródku liście - powrócić do krwawych urojeń z widłami w roli głównej. "Zdecyduj się na coś", rzucałam pod nosem, raz po raz zabarwiając wypowiedź przekleństwem. Odnosiłam wrażenie, że Majka sama nie wie, czego chce, że momentami jest ograniczoną schematami i stereotypami zołzą, która uświadomiwszy to sobie próbuje się wybielić, co wychodzi jej jak wychodzi, czyli nieszczególnie. Wspomniany na początku książki "konflikt pokoleń" daje się odczuć nie tylko w relacjach Majka-starsi. W stosunku do nastoletniej córki bohaterka zachowuje się jak typowa matka: miesza rodzicielskie komenderowanie z przyjacielskim partnerstwem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie komentarz po rozmowie z nastolatką: "Pomaszerowałam z powrotem w kierunku miasteczka, zastanawiając się, czy ja rzeczywiście nie powinnam urodzić się w czasach, kiedy biedne dzieci leczono, wkładając je do pieca. Wtedy mój pęd do ulepszania losów ludzkości  nie dość, że nikogo by nie dziwił, to jeszcze byłby jak najbardziej na miejscu." Wszystkie te sytuacje starałam się rozważyć w formie żartu czy silenia się bohaterki na dowcip, jednak wydało mi się to zwyczajnie wymuszone. Nie było ani śmieszne ani zabawne. Przy dodatkowym nagromadzeniu podobnych uwag budziło wręcz w człowieku irytację.

Szukając odpowiedniego określenia Mai, w którym zawierałaby się cała prawda o bohaterce, stwierdziłam, że jest polską mieszanką Ally McBeal i Bridget Jones: zwariowaną, nieco rozkojarzoną kobietą w wieku średnim, ale młodą duchem. I być może w przypadku serialu czy filmu komentarze postaci, nierzadko sarkastyczne czy ironiczne, byłby na miejscu i w ciekawy sposób budowały akcję, tak w książce... Odczuwałam ich nadmiar i nieprzyległość do sytuacji, wspomniane wcześniej wymuszenie właśnie. Możliwe jednak, że kreska, którą oddzieliłam telewizję od literatury jest za gruba i nie mieści niczego "pomiędzy" właściwego obecnej kulturze konwergencji.

Dawno nie obcowałam z personą tak roztrzepaną jak Maja. Prowadzenie pensjonatu wiele razy przerastało bohaterkę. O ile można zrozumieć zawirowanie związane z prowadzeniem tego typu działalności, tak moim zdaniem zupełnie nieodpowiedzialne jest narzekanie na brak gości w okresie świątecznym przy niesprawdzaniu skrzynki mailowej: "Bez kogoś, kto będzie trzymał rękę na pulsie, ty byś zginęła! Jak można nie sprawdzać poczty? To do czego ty używasz komputera? [zapytała bohaterkę Łucja, znajoma] - Właściwie do niczego - wyznałam. Czasami grywam w kierki. Komputer to złodziej czasu - dodałam obronnie." Ręce mi w tym momencie opadły. Zrozumieć bowiem mogę wiele, nawet roztrzepanie czy pogubienie się w nadmiarze obowiązków. Ale ich właściwie celowe zaniedbanie? To samo dotyczy pracy Mai w szkole. Już od niemalże pierwszych stron dowiadujemy się, że bohaterka notorycznie spóźnia się na lekcje. Przypomnę: jest polonistką. Ciągłe komentarze dyrektorki pod jej adresem (raz nawet nazwanej przez Majkę "dyrcią") irytują kobietę, która  - momentami wydaje mi się, że głupkowato w swej naiwności - nie wie, o co pracodawczyni chodzi. Moim zdaniem osiągnięciem szczytowym bohaterki było pożegnanie się z wcześniej wspominaną starszą panią ("wiedźmą" grabiącą liście, która w istocie okazała się być sympatyczną osobą) po to, by przynajmniej raz zdążyć na zajęcia, w drodze analiza z interpretacją baśni o Jasiu i Małgosi (która - nagle dotarło to do bohaterki - jest demoralizująca, bo przedstawia wredne rodzeństwo wpierw zżerające nieszczęsnej babince chatkę, później brutalnie wpychające ją do pieca i przejmujące majątek) i zagłuszająca wszelkie oznaki logicznego myślenia czy zwyczajnej racjonalności przemożna chęć podzielenia się wnioskami z kimś innym. Co więc robi Maja wiecznie narzekająca na swoje spóźnianie się do pracy w momencie, gdy pierwszy raz ma okazję przybyć na czas? Zbiega do szatni i szybko obdzwania znajomych, żeby podzielić się z nimi baśniowymi nowinami. Nie muszę chyba dodawać, że do klasy bohaterka przybyła po dzwonku.

Czarę goryczy przelała niekonsekwencja komentarzy bohaterki odnośnie poszczególnych sytuacji. Reprezentująca wpierw jedną, zdeklarowaną postawę, Maja przechodziła następnie do drugiej, skrajnie odmiennej (motywując to nierzadko czymś w rodzaju wyrzutów sumienia). Jej rozbudowane monologi strukturalnie przywodziły na myśl sinusoidę - raz tak, raz inaczej, a może jednak tak,  a nie, bo inaczej... Jakkolwiek szowinistycznie to nie zabrzmi, jedynie klimakterium mogło tłumaczyć to denerwujące, sprzeczne z jakąkolwiek logiką zachowanie.

Zadziwiające, jak do bohaterki lgną inni. W przypadku "Sezonu na cuda" zaryzykowałabym stwierdzenie, że to postaci drugoplanowe są bardziej "do lubienia". Odnosi się wrażenie, że bez nich Maja zginęłaby marnie albo z winy swojego roztrzepania albo z zatrucia własnym jadem (przy częstym wspominaniu o dobrym sercu bohaterki jej komentarze przesiąknięte sceptycyzmem i zniechęceniem wydają się być nie na miejscu). Uwaga Jagody pod adresem Mai: "Ty chyba przyjęłaś sobie za cel udowodnienie, że jesteś do niczego", matki narratorki: "Niby dorosła jesteś a masz fiu bździu w głowie." czy wreszcie Czarka: "Majka, muszę się z tobą zgodzić, rzeczywiście jesteś walnięta" przywracały mi wiarę w rozsądek postaci żyjących na kartach książki i nie pozwalały rzucić nią o ścianę.

Rudolf Engelhardt pisał w "Vergängliche Prüfungsbrevier", że: "Książki z niewielką liczbą rozdziałów są niczym źle przewietrzone pokoje. Powodują kłopoty z oddychaniem." W "Sezonie na cuda" rozdziałów nie ma wcale. Spotkałam się z tym w literaturze raz: w przypadku Joanny Chmielewskiej. Pamiętam swoje umęczenie lekturą jej książki. Bez możliwości luźnego rzucenia w eter: "Tylko dokończę ten rozdział..." czułam się jak uwięziona, przyklejona do kartek, nie bardzo wiedząc, kiedy byłby najwłaściwszy moment na przerwę. W przypadku książki Magdaleny Kordel nie czułam już takiego bezdechu, zapewne dzięki licznym przerwom długości jednego wersu oddzielającym od siebie poszczególne sceny. Niemniej wciąż tkwi we mnie swoiste przyzwyczajenie do bardziej zdecydowanego podziału fabuły przez samego autora.

Opisawszy wszystko to, co leżało mi na sercu, mogę przejść wreszcie do plusów, które książka niewątpliwie posiada. Po pierwsze, dzieje się wiele. Nie jest to lektura, przy której człowiek może usnąć, znużony oczekiwaniem na akcję. Wielowątkowość przeplata się tutaj z przeróżnymi charakterami ludzkimi. Postaci są kolorowe i różne od siebie, dzięki czemu możemy smakować w indywidualnościach. Nastrój zbliżających się świąt daje nam prawdziwie odczuć specyfikę tego okresu: zabieganie, załatwianie sprawunków, wreszcie radosny uśmiech i odczuwanie narodzin Pana w sercu. Magdalena Kordel wydaje się być niezwykle ciepłą osobą: już w liście do czytelników otwierającym książkę możemy poczuć się niemalże zaprzyjaźnieni z autorką, która składa nam najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. "Sezon na cuda" wpisuje się zresztą w "nurt opowieści wigilijnych": przy początkowej niepewności i poczuciu bezsensu daje nadzieję, która wyraża się głównie w pełnym miłości obcowaniu z drugim człowiekiem. To ciepła historia dojrzewania do zaufania, szukania uśmiechu na twarzach innych (i swojej również) i promieni słońca pomiędzy ośnieżonymi gałęziami drzew. Doskonała do czytania przed kominkiem przy kubku kawy lub kakao jako odpoczynek od przedświątecznej bieganiny. Kto wie, może i do nas przybędzie - jak w Malowniczem - Anioł w ludzkiej skórze?

Magdalena Kordel, Sezon na cuda, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2010, 320 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz