wtorek, 26 marca 2013

Bernard Cornwell "Excalibur"

recenzja dla Stowarzyszenia Piórem Feniksa, opublikowana TUTAJ
_______________________________________________________

Istnieją postaci, które żyją w zbiorowej świadomości i na stałe wpisały się w panteon nieśmiertelnych bohaterów. Król Artur zajmuje w nim wysokie miejsce, dzierżąc Excalibura – sławnego nie mniej od niego. Wydawałoby się, że o tym władcy Brytanii nie można powiedzieć już niczego więcej, że kolejne filmy, powieści, czasem opracowania naukowe wyczerpały temat lub przynajmniej pozostawiły znikome pole do popisu swym następcom. Bernard Cornwell, wyśmienity autor powieści historycznych (w dowód uznania oznaczony przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego), udowodnił, jak mylne są te założenia. Stworzona przez niego Trylogia Arturiańska rzuca nowe światło na dyskurs poświęcony najsławniejszemu z władców. Obdziera go ze swoistej mitologizacji, zrywa zasłonę, która mimo swej przezroczystości zniekształcała obraz, rozmywała go, nadając opowieści atmosferę zamglonej legendy. Artur Bernarda Cornwella to mężczyzna z krwi i kości, popełniający błędy, nieszczęśliwie zakochany, zagubiony. Człowiek żyjący ideami, którego podejście do świata brutalnie prostuje (czy może raczej gmatwa) wojna. Wojna, która na dobrą sprawę jest domowa, w której nie walczy się o pokój, ale o władzę i wpływy. Słabi królowie są przekleństwem tej ziemi, lecz przysięgi składamy królom, a bez przysiąg nie byłoby prawa, a bez prawa zapanowałby chaos, tak więc musimy narzucać sobie prawo i składać przysięgi. Jeśli zmienialibyśmy sobie królów wedle naszego widzimisię, wtedy odrzucalibyśmy przysięgi wraz z niewygodnym królem. Tak więc potrzebujemy królów, gdyż musimy mieć niezmienne prawo, wyjaśni Derfel, główny bohater trylogii, który spisuje historię swego pana. W jego słowach pobrzmiewa stary kodeks, wartości, które w legendach przypisuje się rycerzom Okrągłego Stołu. Jednak w powieści Bernarda Cornwella ideały zderzają się z rzeczywistością. Miejsce z gruntu szlachetnych i wybielonych postaci zajmują ludzie i ich słabości: Artur objawia się jako wieczny marzyciel, którego pragnieniem jest prowadzenie sielankowego życia na wsi, spokojne uprawianie swojego kawałka ziemi, Ginewra to kobieta władcza, ambitna i wpływowa, Lancelot okazuje się być zdrajcą niegodnym swego pana, a Merlin szalonym dziadkiem chcącym spełnić marzenie z dzieciństwa – sprowadzić na świat doczesny bogów. Kreacje bohaterów uderzają swoją niezgodnością z obowiązującym schematem, jednak dzięki temu zyskują na autentyczności. Bernard Cornwell właściwie utożsamia się ze swoim bohaterem: jak Derfel pragnie oddać wydarzenia możliwie najwierniej. 

 – Ale bardowie mówią… – uparła się moja królowa, na co pojękuję, za każdym bowiem razem, kiedy zaczyna swą śpiewkę z bardami, wiem, że zaraz usłyszę ich wersję historii, którą Igraine oczywiście woli, chociaż to ja byłem obecny tam, gdzie historia się tworzyła, a tych bardów nie było jeszcze na świecie. (…) Nie wątpię, że gdy Daffyd, pisarz sądowy, który spisuje przekład moich pergaminów w języku Brytów, dojdzie do fragmentu ze śmiercią Cuneglasa, zamieni go tak, by odpowiadał gustom mojej pani.

Wydawałoby się, że pisarz sądowy winien zwrócić uwagę na prawdę. Czym jednak jest czyjś sąd, jak nie opinią subiektywną? W ludziach drzemie potrzeba narracji, głód opowieści, który zaspokajamy wysłuchiwaniem wciąż od nowa tych samych historii. Przykład legendy arturiańskiej jest wymowny, natomiast nowe spojrzenie Cornwella wynosi gawędę na nowy poziom, wprowadza powiew świeżości. Wszyscy uwielbiamy słuchać o niezwykłych przygodach walecznych bohaterów. Oddajemy się fantazji, w miejsce suchego przytoczenia faktów żądamy porywającej narracji, która pobudzi wyobraźnię i zmysły. Fragmenty powieści poświęcone spisywaniu przez Derfla historii Artura emanują metaliterackością:

 – Nieważne, co widziałeś – powiedziała surowo. – Musimy to tutaj mieć. – Trąca stopką wypełnione literami pergaminy. – Powinieneś opisać ich spotkanie, Derflu.
- Mówię ci, pani, nie widziałem go.
- Jakie to ma znaczenie? To byłoby prześliczne zakończenie tej całej bitwy. Nie każdy uwielbia słuchać o włóczniach i zabijaniu, Derflu. Męskie opowiastki często szybko robią się strasznie nudne, a wątek miłosny jest wrogiem nudy. – Niewątpliwie rzecz o bitwie nasyci się miłosnymi bzdurami, gdy tylko królowa i Daffyd dobiorą się do moich pergaminów.

Rzeczywistość, nawet barwna, zawsze wyda się za mało kolorowa. Trawa u sąsiada zawsze będzie miała bardziej zielony odcień zieleni. Literatura otwiera furtkę do tegoż ogródka, pozwala rzucić się na intensywnie pachnącą ściółkę imaginacji, na moment chociaż oddalić szarość codzienności. Sam autor pozwala zaczarować się chwili. Oddający hołd legendzie finał prowokuje do uśmiechu pełnego rozrzewnienia. Cornwell wyjaśnia w posłowie: „Artur wylizał się z ran i dopłynął na czarodziejską wyspę Avalon, na której nadal śpi ze swoimi wojownikami. Nie ulega wątpliwości, że wykroczyłem daleko poza granice, za które wychyliłby nos każdy szanujący się historyk. Kierowała mną jedynie chęć wykazania, iż wiara w przeżycie Artura odzwierciedla głęboką i powszechną nostalgię za utraconym bohaterem, a na całej wyspie Brytanii żadna legenda nie jest tak trwała jak przekonanie, że Artur nadal żyje.”

„Excalibur” to przede wszystkim opowieść o wojnie, czego symbolem jest królujący w tytule miecz. Igraine nie byłaby w pełni usatysfakcjonowana, bowiem pomimo występujących w książce wzruszających scen opisujących chociażby oddanie Derfla jego żonie (i vice versa), królują opisy walk i przygotowywania się do bitew. Nie brak też narad dotyczących strategii czy fragmentów zabarwionych politycznymi przepychankami. Gawędziarski styl Cornwella sprawia, że całość czyta się szybko, poszczególne cząstki tekstu odżywają w czytelniczej wyobraźni, pobudzone wyśmienitym warsztatem pisarskim autora. W dobrze skrojonej fabule wyłowić można kulturoznawcze perełki: śledzimy trudne początki chrześcijaństwa (nie brak świetnie zbudowanych puent rodzaju: „Świat kieruje się, panie, ku nowym bogom i może to nie takie złe. Bóg to bóg i czemu miałoby dla nas być takie ważne, który z nich rządzi? Tylko duma i nawyk trzyma nas przy starych bogach.”), towarzyszymy śmierci oralności („Westchnąłem i podpisałem. Wyglądało na to, że chrześcijanie nie wierzą starszej postaci przysięgi. Im potrzeba pergaminu i atramentu.”). Cornwell, reprezentujący wynalazek Gutenberga, wpisuje się jednak w nurt snucia opowieści. Aż chce się usiąść i posłuchać legendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. To nic, że w nowej formie – system działa poprawnie. Historia ożywa w głowach i niesie dar eskapizmu.

Trylogię Arturiańską wieńczy swoiste rozpłynięcie się króla we mgle. „Tak przepadł mój pan”, napisze Derfel. Dla nas jednak Artur będzie żył wiecznie.

Bernard Cornwell, Excalibur, Instytut Wydawniczy Erica 2011, 580 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz