niedziela, 9 lutego 2014

Grzegorz Kasdepke "Zając"

Skusiła mnie promocja 50%. Zaczarowały mnie ilustracje Oli Cieślak. Przekonała inspiracja Albrechtem Dürerem. Kupiłam "Zająca" tak trochę w worku, zupełnie niezaznajomiona z treścią. I zrobiłam sobie niespodziankę, zafundowałam przygodę intelektualną z cyklu "rozterki Matki Polki". (Z perspektywy czasu: cieszę się, że tak się stało. Macierzyństwo rozwija, sprzyja interpretowaniu świata na nowo. Bo niby dlaczego nasze - dorosłych - rozumienie rzeczywistości ma być jedyne właściwe?)

 
Ta książka nie należy do wygodnych. Mam na myśli fakt, że dotyka tematyki, która pewnych rodziców może zniesmaczyć. Sama miałam mieszane uczucia po jej przeczytaniu i dopiero głębsza analiza moich emocji i przemyśleń (dotyczących i samej książki, i tego, jaki świat chcę pokazać dziecku i w jaki sposób chcę to zrobić) sprawiła, że właściwie usunęłam książkę z pozycji "przegranych".
Jaka to ta niewygodna tematyka? Polowanie, zabijanie, krew sącząca się z ciała martwego królika, jego martwy wzrok wpatrzony w chłopca (czyli naszego małego bohatera, z którego perspektywy obserwujemy sytuację), wódeczka na stole, załatwianie spraw po znajomości (to dopiero niewygodne), podrywanie cudzych żon... Oj, jest tego trochę... Przez swoistą kumulację na kilku stronach tej, w gruncie rzeczy, krótkiej opowieści wydaje się, że w "Zającu" nie ma miejsca na treści typowo "dziecięce". Ale czy musi być?
Pamiętam siebie z dzieciństwa. Żywe zainteresowanie zwłokami ptaka znalezionymi na łące (połączone z próbą zrobienia sekcji; już wtedy miałam aspiracje zostać kimś pokroju Temperance Brennan, najwyraźniej)... Noszenie króliczej łapki "na szczęście" (chyba sztucznej, niemniej wierzyłam wtedy, że jest prawdziwa)... Rumieńce przy czytaniu "Sinobrodego" (Bruno Bettelheim miałby o czym opowiadać, robiąc mi psychoanalizę)... Dzieci lubią makabrę. I nawet jeśli zdarzy im się zareagować "Bleeee!", czasem otoczone chmurką chichotu, obrzydliwe fascynuje, ciekawi...

Pamiętam, jak teściowa zabiła latającą w pokoju muchę. Metoda prosta, standardowa, uniwersalna: pacnięcie "laćkiem" (kapciem, mówiąc bardziej "literacko"). Podniosła ją z podłogi i, niosąc na dłoni, pokazała mojemu synkowi. Zabita mucha jaka jest każdy widzi: czarne to, włochate i niemrawe, z flakami na wierzchu... W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować (młodzian siedział mi na kolanach, więc siłą rzeczy zostałam włączona w oględziny zwłok): jak to tak - dziecku takie okropności pokazywać? Przecież to ohydne! No tak, ohydne. Ale dla ciebie, Marto. Może Janko wcale nie uznałby zabitej muchy za ohydną? Zresztą skąd miałby wiedzieć, że ona jest ohydna? Wielu tego rodzaju epitetów dzieci uczą się od dorosłych... Na początku są zwyczajnie ciekawe świata. Całego świata... Bez szufladkowania, etykietkowania, określania z całą pewnością tego, co jest dobre, a co złe... Także ociekające krwią ciało wiszącego w łazience zająca nie powinno brzydzić. Lub inaczej: brzydzić może, ale nie powinno istnieć jako temat "tabu" skłaniający mnie np. do usunięcia z tego powodu "Zająca" z lektur mego synka.*

* Tutaj można zboczyć ze ścieżki w tematykę wegetarianizmu. Jestem wegetarianką, która karmi swoje dziecko mięsem: wychodzę z założenia, że każdy człowiek ma prawo wyboru. Ja wybrałam dietę bezmięsną, do której nie mam zamiaru przymuszać innych członków swojej rodziny, w tym syna. Jeśli on zdecyduje w przyszłości, że też chce przejść na wegetarianizm, będę go wspierać. Ale musi to być jego dojrzała i umotywowana decyzja. Dążąc do konkluzji: irytuje mnie podejście niektórych mięsożerców z mojego otoczenia, którzy swego czasu próbowali za wszelką cenę wybić mi tę "fanaberię" z głowy. Wówczas często zastanawiałam się (nie bez uśmiechu smakującego goryczą), czy te same osoby byłyby równie ortodoksyjne, gdyby poszły do rzeźni i zobaczyły na własne oczy ubój. Mój tata powiedział mi kiedyś jasno, bez owijania w bawełnę, tudzież w sreberka: Gdybym miał sam zabijać, wolałbym nie jeść mięsa. Puenta:

Przyzwyczajeni jesteśmy, że wszystko jest proste, ładne, estetyczne, schludne. Mięso w równych porcjach trafia do kolorowych opakowań, agonalne krzyki zwierząt są wymazywane ze świadomości, z wyobraźni. Od zabitej muchy odwraca się wzrok, książeczka z gadającym, martwym zającem, który pozostawia na stronie kredkowe ślady swojej krwi, odrzuca (a przynajmniej wywołuje konsternację). C'est la vie, przecież...

Książeczka jest pięknie wydana. Gładki kredowy papier, piękne ilustracje dopracowane w każdym szczególe, klimatyczna czcionka... Tej książki nie trzeba nawet czytać, wystarczy ją oglądać...
To pozycja z cyklu "mały koneser" - nazwa nie dziwi. Atutem serii jest inspiracja dziełami znanych twórców - na początku znaleźć można informacje o autorze dzieła-inspiracji. Przystępnie, bez napuszonego edukowania młodocianych. Ot, by zainteresować. To też natchnienie dla nas: może warto zabawić się z dzieckiem w wymyślanie historii na podstawie obrazów? Na mnie padł kiedyś "Promień słońca" Tadeusza Makowskiego (link do tekstu TUTAJ). Często wcale nie trzeba szukać daleko - inspiracja może być wszędzie... Historia tylko czeka na opowiedzenie.














Grzegorz Kasdepke (ilustracje i opracowanie graficzne: Ola Cieślak), Zając, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2011, 30 s.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz