poniedziałek, 13 stycznia 2014

James F. Twyman "Miłość, Bóg i kuchnia francuska"

recenzja ukazała się 8 października 2013 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
____________________________________________________________________

Kiedy mężczyzna zabiera się za pisanie o miłości, dodatkowo okraszone nutą rozważań filozoficznych, można spodziewać się wszystkiego. (Zwłaszcza, jeśli jest się kobietą.)

Tytuł powieści nawiązuje do książki Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się i kochaj"; różni je brak imperatywu w omawianej pozycji - jakby dla dodatkowego podkreślenia, że każdy sam podejmuje decyzje dotyczące własnego losu, obiera taką a nie inną ścieżkę.

W trakcie porównania (którego, jak sądzę, nie sposób przy tak wyraźnym nawiązaniu uniknąć) uwagę zwraca dodatkowy aspekt: wymiar głębi. Książka Amerykanki liczy niemal 500 stron, podczas gdy powieść Jamesa F. Twymana zamknęła się w około dwustu. Podróż Elizabeth Gilbert (głównie do wnętrza siebie) trwała rok, naszego bohatera... kilka dni. Dodatkowo uporządkowanie opowieści autorki w formę dźapamali - modlitewnego sznura ze 108 koralikami, które przyjęły w książce postać 108 historii, okrasiło "Jedz, módl się i kochaj" wymiarem niemalże duchowym, uporządkowaniem naddanym prawie równym zbliżeniu do boskiego ideału trójcy (książkę podzielono także na trzy części). W odwołaniu do "Miłość, Bóg i kuchnia francuska" czytelnik może doświadczyć pewnego "męskiego minimalizmu" (choć, jak na ironię, powieść bywa momentami "przegadana"), który sprawia, że poddajemy tego typu prozę sprawdzianowi wiarygodności.

Mottem powieści Elizabeth Gilbert stały się słowa Sheryl Louise Moller: Mów prawdę, mów prawdę, mów prawdę. W jakim stopniu zawarty przez nas z twórcą pakt autobiograficzny rzeczywiście gwarantuje prawdziwość opisywanych zdarzeń? Na ile jest to kreacja autorska? Byliśmy już przecież niejednokrotnie wodzeni za nos, chociażby przez Witolda Gombrowicza, który w "Dziennikach" sam nakładał sobie różnego rodzaju "gęby". Postępująca współcześnie, jak sądzę, podejrzliwość w stosunku do historii typu "zmień życie w jeden weekend" sprawiła, że powieść Jamesa F. Twymana czytało się z lekkim uśmiechem niedowierzania. Jednocześnie tęsknota za "magicznym" (nieomal baśniowym) przypadkiem zmieniającym życie o 180 stopni wymuszała lekturę do końca.

Wydaje się, że autor użył niewłaściwej formy dla zaprezentowania zamieszczonych w książce treści. W miejsce powieści obyczajowej, czytelnik powinien trzymać w rękach... poradnik. Nagromadzenie duchowych porad, przepisów, w jaki sposób uleczyć swoją duszę i zacząć żyć prawdziwie, jak otworzyć się na miłość i Boga, wręcz domagały się odpowiedniej oprawy - czasem wyszczególnienia co ważniejszych zdań, może propozycji ćwiczeń duchowych? Ubranie całości w akcję z dialogami i fabułą nieco zakłóciło rytm odbioru. Momenty intrygujących przemów Roberta Dufau zderzały się z nieco dłużącymi się refleksjami autora. On sam przyznał zresztą, że nagrywał wypowiedzi francuskiego kucharza, dzięki czemu mógł względnie dosłownie przedstawić je w książce. Sprawiło to jednak, że rozmowy bohaterów, teoretycznie prowadzone na gorąco, przybrały kształt nieco usztywnionego wywiadu, z Jamesem F. Twymanem błądzącym w ciemności, który pyta mistrza o to, jak żyć. Momentami wyczuwalna sztuczność skojarzyła mi się ze stylem Paulo Coelho - co zdanie, to cytat godny oprawienia, banał, który urasta do rangi życiowego motta. Taki jest jednak wydźwięk książki, płynąca z niej mądrość: najprostsze rozwiązania są najlepsze. Jakkolwiek by nie brzmiały, "nauki" Roberta Dufau pozwalają w jakiś sposób uporządkować życie, zwracają uwagę na ważne aspekty naszego codziennego zmagania się ze światem i samym sobą. Co ciekawe, nie tylko kucharz przemawiał à la kaznodzieja. Tym swoistym "stylem terapeutycznym" posługiwały się również partnerki narratora; aż trudno uwierzyć, że James tak długo borykał się z własnymi demonami, mając u boku takie kobiety!

"Miłość, Bóg i kuchnia francuska" nie jest produktem lekkostrawnym. Wprowadza czytelnika w atmosferę rozpadającego się związku, z której każe mu - po metaforycznych trupach (głównego bohatera, ale i obecnych w jego życiu kobiet) - przedzierać się przez wyparte wspomnienia. Ostateczne rozwiązanie może nie satysfakcjonować: należy bowiem zmierzyć się z demonem miesz(k)ającym w naszej duszy i... zaprzyjaźnić się z nim; zgodnie z zasadą: "Przyjaciół trzymaj blisko a wrogów jeszcze bliżej". Akceptacja bólu i przejście nad nim do porządku dziennego mają - w połączeniu z prostotą życia afirmowaną przez Roberta Dufau - zagwarantować poczucie spełnienia.

Prawdziwy dostatek polega na tym, jak się czujemy, a nie, co mamy. Prosta recepta, takie powiedzenie-banał, ale to w niej, jak udowadnia autor, drzemie siła pozwalająca zmienić życie. Niepopularny przepis w dobie konsumpcjonizmu, ale - zastanówmy się - czy nieprawdziwy?

James F. Twyman, Miłość, Bóg i kuchnia francuska, Wydawnictwo Illuminatio, Białystok 2013, 208 s.

PS. Okładka stała się źródłem moich kpino-żartów, którymi raczyłam synka (ku jego uciesze; matka udająca francuski akcent była widać przekonująca ;)): Dzięń dobhry! Jęstęm fhrancuskiiim kuuchhaziem i, jak wiiidać, gątuję z poowietrzaaa! To jest, phrosię Państwa, energhia kosmiiiczna! No błagam... Nie można się było wysilić i w rękę szanownego pana kucharza wrzucić chociażby jednego croissanta, którego grafika zdobi lewy górny róg okładki? Byłoby i smacznie, i z sensem (bo pusty garnek, z którego chce się nałożyć, jest tego sensu pozbawiony), i zgodnie z przesłaniem z książki: że najprostszy posiłek potrafi być najsmaczniejszym, najpiękniejszym w życiu... Taki croissancik w Lidlu (świeżo wypiekany w dodatku!) kosztuje grosze. Nie dało się?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz