Po sobotniej wizycie w Krakowie mam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolona: przygotowana, z poczynioną listą zakupów i naszkicowanym planem "co-gdzie-kiedy", opuściłam halę targową z tymi pozycjami, które chciałam nabyć (nawet z naddatkiem!), ciepłym uśmiechem na wspomnienie duetu Kasdepke-Kozłowski i ogólnie atmosfery panującej przy stoiskach literatury dla dzieci oraz ze świadomością, że swój plan zrealizowałam w stopniu zadowalającym (jeśli jakieś punkty z listy pominęłam, zawierały się w magicznej przestrzeni "Ewentualnie" - przez duże "E"; magicznej, bo w zależności od kąta patrzenia niewidzialnej). Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że kogoś nie traktuje się tu serio...
Nowa hala miała być większa. I, wydawałoby się, jest. Nie zapobiegła jednak ogromnemu tłokowi - jak przed laty, i teraz musiałam przepychać się między ludźmi (przepraszam tych wszystkich, których dźgałam łokciami - naprawdę niechcący!; jednocześnie wybaczam dźganie mnie ;)), stać w korkach (być może teraz brzmi to zabawnie, ale w trakcie targów człowiekowi bynajmniej nie było do śmiechu) i w kolejce do bufetu. Bufet! Niemal roześmiałam się bezgłośnie, gdy wspięłam się na pierwsze piętro i zobaczyłam przestrzeń przeznaczoną na restaurację; zdecydowana większość piętra zawierała... dziurę prezentującą parter. Uroczo, z góry można było obserwować ludzi tłoczących się w kolejce do kasy i przy okazji złapać kilka dobrych ujęć - jeśli akurat na tym nam zależało.
Z ciepłym posiłkiem gorzej... Po pierwsze, każdy stolik był zajęty; wydaje mi się, że miejsc do siedzenia było jeszcze mniej niż w poprzedniej hali. (Z tego miejsca dziękuję dwóm Paniom, które pozwoliły mi się dosiąść, a których towarzystwo było prawdziwą przyjemnością!) Po drugie, mały wybór jedzenia. Kilka zup (na dobrą sprawę dwie), na "drugie" głównie nuggetsy, frytki, schabowy, pierogi, jakiś makaron... Całość obsługiwała jedna firma; można zapomnieć o naleśnikach na kilka sposobów, sushi (zapamiętanych z edycji wcześniejszych)... Obiad zjadłam na terenie targów jedynie z uwagi na dokuczliwe ssanie w żołądku... Jedynymi (które dostrzegłam) zaletami nowej hali była lepsza klimatyzacja oraz pokój dla matki z dzieckiem (którego brak zniweczył moje zeszłoroczne targowe plany). Co do lokalizacji... W duchu przyklasnęłam organizatorom fakt uruchomienia EXPOBusu, który dowoził odwiedzających bezpośrednio na Galicyjską. Dojeżdżając na miejsce, zorientowałam się jednak, że to nie tyle luksus dla wygodnych (czyt. podobnych do mnie ;)), co swoista konieczność, a już na pewno wyraz organizatorskiej przyzwoitości: nowa hala znajdowała się "niedaleko" (cudzysłów zaznacza względność użytego pojęcia) poprzedniej; chcąc do niej dotrzeć środkami komunikacji miejskiej, trzeba było wysiąść na starym przystanku i całość drogi do nowej lokalizacji... przejść pieszo. Prawdziwa pielgrzymka, dla idących zwieńczona "odpoczynkiem" (odliczanym w dziesiątkach minut) w trakcie stania w kolejce (przecinającej parking na pół i wylewającej się długą nitką na chodnik). Okolica hali intrygowała: (post)industrialne przestrzenie z hałdami, budynkami-widmo, ruinami pokolorowanymi graffiti...
Ale targi to nie tyle miejsce, co atmosfera, co spotkania, co książki! No właśnie: spotkania...
Byłam ogromnie ciekawa zjazdu blogerów książkowych - pierwszego tak dużego, na taką skalę. W efekcie spotkanie mnie rozczarowało, sytuacja zażenowała. Wpierw chciałam ostentacyjnie przemilczeć całość, czułam jednak, że emocje wciąż buzują we mnie, żądając wyrzucenia na zewnątrz, poza ciało (i - niejako - umysł) - dla zdrowia... Stąd w miejsce zaznaczonej pustki powstał odrębny post (TUTAJ). Bo było o czym pisać.
Nie chcę jednak siać defetyzmu; ostatecznie przyjechałam z targów zadowolona, objuczona torbami z książkami, które ubarwiają teraz nie tylko regały w naszym domu, ale i umysły. Nie zabrakło także targowych spotkań przyjemnych.
Właściwie wyszło na to, że nie opuszczałam hali Dunaj, którą w większości wypełniały stoiska z książkami dla dzieci. Halę Wisła odwiedziłam na moment, w oczekiwaniu na EXPOBus i podróż powrotną w kierunku centrum Krakowa; głównie po to, by rzucić okiem (bawi mnie wyobrażanie sobie, że moja gałka oczna wraca do mnie jak bumerang po locie zwiadowcy ;)). Nie przeszkodziło to (czyt. moje pływanie po Dunaju) w przejściu obok Wojciecha Cejrowskiego (z uśmiechem witającego młodzież; ze stoiska płynęła żywiołowa, radosna muzyka) czy budzącego szacunek trio: Jana Miodka, Jerzego Bralczyka i Andrzeja Markowskiego...
Byłam u Dwóch Sióstr, odwiedziłam także stoiska Wydawnictw EneDueRabe, Format, Hokus-Pokus, Ładne Halo... Dzięki promocjom udało mi się nabyć kilka pozycji "ekstra", łącznie dziesięć wspaniałych książek, kilka z mojej listy "must have" (niektóre uhonorowane takim tytułem na festiwalu Łódź Design ;))... Wbrew krążącym opiniom, na Targach Książki można nabyć książki taniej; trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać lub mieć szczęście co do wyboru wydawnictwa/pozycji ;) (mnie wszędzie udało się uzyskać jakiś rabat). Spotkałam się z kilkoma opiniami mówiącymi o tym, że wyjazd do Krakowa był, w gruncie rzeczy, czasem zmarnowanym. Bo tłok, bo normalne ceny (książki można taniej kupić przez Internet i nie trzeba wtedy wychodzić z domu), bo właściwie brak powodów, by tam być... O ile rokrocznie przybywają coraz większe ilości zwiedzających/kupujących zabierające potencjalny tlen mogą zniechęcić, o tyle atmosfera targów jest wyjątkowa i nic nie zastąpi spotkania na żywo z wydawcami. Bo obecność na Targach Książki to nie tylko możliwość nabycia jakiegoś tytułu, często premierowego. To nawet nie zmasowane spotkania autorskie. To (być może przede wszystkim) spotkanie twarzą w twarz z wydawcą, człowiekiem (czy ludźmi), który zaufał autorowi i sprawił, że dany tytuł znalazł się w naszych rękach. I tak z uśmiechem obserwowałam kapitalne kolczyki-myszki w uszach Joanny Rzyskiej i wesołą aktywność Katarzyny Domańskiej (Dwie Siostry), z Martą Lipczyńską-Gil (Hokus-Pokus i Ryms) rozmawiałam o towarze macanym... ;) Od przedstawicielki wydawnictwa Format dowiedziałam się natomiast, że nie mamy co liczyć na dołączenie naklejek do książki "Muki w podróży dookoła świata" (dla mnie to informacja bardzo praktyczna; ostatecznie pozbyłam się oporów co do zakupu wersji angielskiej).
Stoisko Wydawnictwa Dwie Siostry zaproponowało coś wyjątkowego: Fabrykę Dedykacji... Ilustratorzy tworzyli wyjątkowe dedykacje w zilustrowanych przez siebie książkach. Dedykacje... ilustrowane. Co za gratka!
Nawet jeśli nie nabyło się książki z takim autografem, przyjemnie było obserwować proces twórczy, wybór narzędzi (od pasteli, czarnego tuszu, przez cienkopisy, flamastry, ołówki, kredki, zakreślacze...), na twoich oczach powstający rysunek...
Nie mogłam odmówić sobie (synkowi? ;)) zaopatrzenia się w książkę z dedykacją... Stanęło na pozycji "W moim brzuchu mieszka jakieś zwierzątko", którą zilustrował Tomek Kozłowski. Kapitalnie wyczuł gust młodziana; jak gdyby wiedział, że dwa tygryso-lwy wdzięczące się na stronach tytułowych sprawią mu frajdę! ;) Tytuł wybrałam nieprzypadkowo; po dwóch godzinach do ilustratora dołączył autor - Grzegorz Kasdepke...
Dodatkowym atutem Targów Książki jest przyglądanie się rozmawiającym z sobą autorom. Ileż oni mają pozytywnej energii, którą zarażają otoczenie! Przykład ze stoiska Dwóch Sióstr i wspomniany duet Kozłowski-Kasdepke w akcji:
Pewna mama (podsuwająca książkę do ilustracji-dedykacji): A czy można wybrać sobie zwierzątko?
Ilustrator: Oczywiście!
Autor: To narysuj salamandrę plamistą!
Ilustrator: Salamand...? Dobra! Poczekaj! (po chwili) Proszę bardzo! Zobacz, jaką kreatywnością się popisałem!
Autor: Następnym razem wymyślę ci coś trudniejszego...
Razem z ludźmi stojącymi w kolejce po autograf, chichraliśmy się jak dzieci. Bo i dużych, i małych łączyła w tej części hali Dunaj magiczna, wręcz baśniowa więź, zauroczenie barwnymi ilustracjami i ciekawymi fabułami... Dorośli bawili się tak dobrze (o ile nie lepiej), jak dzieci. Być może dlatego wszystkie moje torby wypełnione książkami dostałam właśnie tam... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz