Otulona płaszczem, spacerowym krokiem przemierzała skąpane w śnieżnej mgiełce miasto; z dziadkiem szła do opery na balet. Ściskała w rękach różowe pointy a orzechowymi oczami śledziła pojawiające się na niebie gwiazdy. Uśmiechnęła się. Brązowe loki podskakiwały, gdy skocznie brodziła w białym, skrzącym się puchu. W jej małej główce Czajkowski poruszał dzwoneczkami.
*polecam jako tło Taniec Cukrowej Wróżki Czajkowskiego
Uwielbiam "Dziadka do orzechów". Począwszy od magicznego, doskonałego baletu Piotra Czajkowskiego, skończywszy na sentymentalnej podróży do pewnej Gwiazdki w dzieciństwie dzięki kanadyjskiej animacji z 1990 roku. Pamiętam doskonale tamten wigilijny poranek: miękka kołdra w łóżku rodziców, pochłaniane po śniadaniu świeże pierniczki i bajka w telewizji z muzyką Czajkowskiego... Czarowny dzień.
Z baśnią autorstwa Hoffmanna nie miałam wcześniej styczności. W miarę obyta z kulturą jako taką (to zadziwiające, że zdawałam sobie sprawę z istnienia tak wielu tekstów kultury, choć nie miałam z nimi bezpośredniej styczności; moi rodzice chyba naprawdę dobrze mnie wyedukowali w tej materii ;)) wiedziałam oczywiście, że książka istnieje. Byłam jej ciekawa, ale nie na tyle, by rzucić wszystko i ruszyć na poszukiwania. Pojawienie się na świecie syna nieco mnie zmobilizowało; "nieco" jest słowem-kluczem, gdyż stwierdziłam, że książkę nabyć muszę. Kiedyś. Mam na to kilka lat. Albo przynajmniej rok - do czasu kolejnej Gwiazdki. (Bo że najlepiej czytać "Dziadka do orzechów..." w okresie Świąt Bożego Narodzenia chyba nie muszę wspominać? ;)) A tu proszę. Opatrzność czuwa. Robiłam zakupy i w jednym z hipermarketów utknęłam na dziale książkowych promocji (jedno z takich miejsc, gdzie - mimo ich świadomości - daję się ponieść zabiegom marketingowym). "Dziadka do orzechów i Króla Myszy" kupiłam za 6,99. Twarda oprawa, rozmiar A4, ładne ilustracje i, ogółem, oprawa graficzna. Plus przedmowa opowiadająca o życiu pana Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna autorstwa pani tłumacz.
Książkę władowałam do koszyka dość bezrefleksyjnie, tj. przełykając wszystkie napływające do głowy myśli dotyczące ilustracji, tłumaczenia... Na allegro obserwowałam kiedyś wydanie z pięknymi ilustracjami Szancera, na którego kresce - jak sądzę po ilości innych dzieł sygnowanych jego nazwiskiem, które mieliśmy w domu - się wychowałam. Coś dzwoniło za uszami, że powstały i inne wydania ubogacone ciekawymi grafikami (można wspomnieć Ignacego Czwartosa, Aleksandrę Kucharską-Cybuch czy drzeworyty Bertalla). Istniało również niebezpieczeństwo, że powtórzy się sytuacja jak z tłumaczeniem "Małego Księcia". Nic to. Ponieważ "Dziadka..." nigdy wcześniej nie czytałam, właściwie nie istniało ryzyko, że się rozczaruję. Bo i czym, skoro nie miałam porównania? Co najwyżej kolejne wydania, które ewentualnie wpadną mi w ręce, oświecą mnie w temacie. Na razie pozostaję błogą nieuświadomioną, oczekującą na przygodę z pogranicza jawy i snu...
E.T.A. Hoffmann, Dziadek do orzechów i Król Myszy, tłumaczenie: Izabella Korsak, ilustracje: Jolanta Marcolla, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2006, 96 s.
Z baśnią autorstwa Hoffmanna nie miałam wcześniej styczności. W miarę obyta z kulturą jako taką (to zadziwiające, że zdawałam sobie sprawę z istnienia tak wielu tekstów kultury, choć nie miałam z nimi bezpośredniej styczności; moi rodzice chyba naprawdę dobrze mnie wyedukowali w tej materii ;)) wiedziałam oczywiście, że książka istnieje. Byłam jej ciekawa, ale nie na tyle, by rzucić wszystko i ruszyć na poszukiwania. Pojawienie się na świecie syna nieco mnie zmobilizowało; "nieco" jest słowem-kluczem, gdyż stwierdziłam, że książkę nabyć muszę. Kiedyś. Mam na to kilka lat. Albo przynajmniej rok - do czasu kolejnej Gwiazdki. (Bo że najlepiej czytać "Dziadka do orzechów..." w okresie Świąt Bożego Narodzenia chyba nie muszę wspominać? ;)) A tu proszę. Opatrzność czuwa. Robiłam zakupy i w jednym z hipermarketów utknęłam na dziale książkowych promocji (jedno z takich miejsc, gdzie - mimo ich świadomości - daję się ponieść zabiegom marketingowym). "Dziadka do orzechów i Króla Myszy" kupiłam za 6,99. Twarda oprawa, rozmiar A4, ładne ilustracje i, ogółem, oprawa graficzna. Plus przedmowa opowiadająca o życiu pana Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna autorstwa pani tłumacz.
Książkę władowałam do koszyka dość bezrefleksyjnie, tj. przełykając wszystkie napływające do głowy myśli dotyczące ilustracji, tłumaczenia... Na allegro obserwowałam kiedyś wydanie z pięknymi ilustracjami Szancera, na którego kresce - jak sądzę po ilości innych dzieł sygnowanych jego nazwiskiem, które mieliśmy w domu - się wychowałam. Coś dzwoniło za uszami, że powstały i inne wydania ubogacone ciekawymi grafikami (można wspomnieć Ignacego Czwartosa, Aleksandrę Kucharską-Cybuch czy drzeworyty Bertalla). Istniało również niebezpieczeństwo, że powtórzy się sytuacja jak z tłumaczeniem "Małego Księcia". Nic to. Ponieważ "Dziadka..." nigdy wcześniej nie czytałam, właściwie nie istniało ryzyko, że się rozczaruję. Bo i czym, skoro nie miałam porównania? Co najwyżej kolejne wydania, które ewentualnie wpadną mi w ręce, oświecą mnie w temacie. Na razie pozostaję błogą nieuświadomioną, oczekującą na przygodę z pogranicza jawy i snu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz