Oferta książek dla dzieci robi się coraz bogatsza. Jest w czym wybierać, jak zauważa wiele matek: nie jesteśmy już zdani na zalew zagranicznych produktów wartościowych tylko dla marketingowca. Synonimem książeczek o niczym (bazujących na popularności filmów animowanych), które - wypełnione mniej lub bardziej znośnymi ilustracjami - zapełniać miały sklepowe półki, stały się pozycje podpisane jako "Disney". I nawet jeśli przyjąć takie uogólnienie za wygodne (podobnie jak "Barbie" mówi się na wszystkie lalki tego rodzaju), wymaga ono pewnego dopowiedzenia - inaczej będzie krzywdzące.
Część książeczek proponowanych w księgarniach rzeczywiście bazuje na znajomości bajek i, właściwie, ich zakup mija się z celem, a raczej jest jedynie postawieniem wisienki na smartphonie jakiegoś dobrego marketingowca. (Wisienki zanurzonej w dobrym trunku zawierającym procenty, dodajmy.) Część z nich jednak - tych "Disney'owskich", kolorowych - wcale tak "śmieciowa" nie jest. Chociażby z uwagi na ilustracje albo ciekawe rozwiązania fabuły, które pozwalają z nieco innej perspektywy przyjrzeć się "problemowi" (np. seria "Moja wersja wydarzeń": z jednej strony opowieść Śnieżki, z drugiej strony Złej Królowej, która okazała się nie taka zła - np. chciała poczęstować królewnę jabłkiem, bo troszczyła się o jej zdrową dietę). Dzisiaj zamierzam przypomnieć jedną z książek, która bazuje na pierwszym wspomnianym aspekcie: ilustracjach...
Książkę "Wesołych Świąt" dostałam (uwaga! będzie zaskoczenie!)... pod choinkę. Podobało mi się, że jest tak duża, że zawiera tyle różnych bajek (z różnymi bohaterami, co należy zaznaczyć: znajdą się tu i standardowe, sztampowe wręcz dla Disney'a postaci, jak i te znane z pojedynczych filmów animowanych), że jest w "złotej oprawie"... Podobał mi się świąteczny klimat, w który wprowadzała: wpierw niesiony powiewem chłodnego wiatru, z którym tańczyły śnieżynki, poprzez łaskotanie igliwia, na warunkach letnich skończywszy. Tekst nie miał właściwie znaczenia (w przypadku takich książek rzadko kiedy zresztą miewa: ilustracje mówią bowiem same za siebie) - chłonęłam ilustracje... Przyglądałam im się niemal przykładając nos do kartki. Widać na nich lekkie pociągnięcia ołówkiem, które rysownik przykrył potem farbą. Wiele razy książka natchnęła mnie do własnych prób szkicowania. Albo to fantastyczna kreska autorów ilustracji, albo moje oko od dziecka wprawione w skupianiu się na pięknym detalu. (Albo, zwyczajnie, drugie wypływa naturalnie z pierwszego.)
Książka z 1991 roku (niestety bez żadnych dodatkowych danych, a szkoda! - chętnie poznałabym nazwiska ilustratora/-ów) zachwyca mnie dalej. W tym roku (czyt. 2013.) dzieliłam się nią z synem. Chciałam i z Wami, ale na Święta nie zdążyłam. Cóż. Nadrabiam teraz. Wszak chyba we wszystkich domach stoi jeszcze choinka? ;)
Disney'owski Dickens |
inspiracja: świąteczne ozdoby z pomalowanych orzechów :) |
najbardziej uwielbiałam tę ilustrację: uszyłam nawet swoim zabawkom taką kapę i marzyłam o podobnym "zlodowaceniu" okien (lepiej widać na grafice poniżej:) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz