Trójka autorów - Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle - usiadła przy jednym stole (czy to realnie, czy w przenośni), by połączyć siły i stworzyć bożonarodzeniową opowieść o miłości. Trzy nazwiska, trzy opowieści, trzech bohaterów (narratorów w pierwszej osobie), trzy historie splecione ze sobą, powiązane (jakby uboższa wersja fabularnego węzła w filmie "To właśnie miłość", gdzie także można by pokusić się o rozrysowanie zależności między poszczególnymi postaciami). Lekka, młodzieżowa, skropiona kawą ze Starbucksa.
W śnieżną noc, gdy na zewnątrz trwa zawierucha, a Matka Natura przyodziewa świat w gruby kożuch mroźnego puchu ("w biel tak czystą, że aż niepokojąco groźną." [s. 173]), wiele może się wydarzyć. Zwłaszcza jeśli ta noc poprzedza Boże Narodzenie...
Zmianie ulega wiele planów, lśniące w słońcu śnieżne zaspy przesłaniają otoczenie, kontynuują to, co zaczęła zamieć. Człowiek ma szansę inaczej spojrzeć na swoje życie - odseparowany od rzeczywistości, zagląda do wewnątrz, otrzymuje czas; potrzebny, by pewne sprawy uległy przewartościowaniu.
Człowiek odkrywa, że szkoda zajmować się złudzeniami, gdy tuż obok czai się prawdziwa Miłość. Że czasem to, co szalone, nie musi oznaczać końca pewnej przygody - że gwarantuje inną, równie (o ile nie bardziej) szczęśliwą. Że świat nie kończy się na nim samym, że problemy może rozwiązać "zwykłe" otwarcie się na innych... Lekcja potrzebna, ożywcza - jak śnieg, który z początku przesłania horyzont po to, by orzeźwić powietrze.
W śnieżną noc, gdy na zewnątrz trwa zawierucha, a Matka Natura przyodziewa świat w gruby kożuch mroźnego puchu ("w biel tak czystą, że aż niepokojąco groźną." [s. 173]), wiele może się wydarzyć. Zwłaszcza jeśli ta noc poprzedza Boże Narodzenie...
Zmianie ulega wiele planów, lśniące w słońcu śnieżne zaspy przesłaniają otoczenie, kontynuują to, co zaczęła zamieć. Człowiek ma szansę inaczej spojrzeć na swoje życie - odseparowany od rzeczywistości, zagląda do wewnątrz, otrzymuje czas; potrzebny, by pewne sprawy uległy przewartościowaniu.
Człowiek odkrywa, że szkoda zajmować się złudzeniami, gdy tuż obok czai się prawdziwa Miłość. Że czasem to, co szalone, nie musi oznaczać końca pewnej przygody - że gwarantuje inną, równie (o ile nie bardziej) szczęśliwą. Że świat nie kończy się na nim samym, że problemy może rozwiązać "zwykłe" otwarcie się na innych... Lekcja potrzebna, ożywcza - jak śnieg, który z początku przesłania horyzont po to, by orzeźwić powietrze.
W oryginale tytuł tomu brzmi "Let it snow", co nasuwa skojarzenia z utworem muzycznym o tym samym tytule (na Wikipedii jeszcze bardziej dosłownie: przez podlinkowanie tytułu książki z odniesieniem do informacji o piosence). Cytując zawsze służącą pomocą Ciocię Wikipedię: "Utwór jest zaliczany do piosenek świątecznych pomimo, że w jej tekście nie ma żadnej wzmianki o świętach, dlatego piosenka ta może być śpiewana także przez osoby niewierzące". Pod tym względem oba utwory (i książka, i piosenka) doskonale się ze sobą komponują: oba są zlaicyzowanymi opowiastkami do poczytania czy zanucenia w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
W omawianym tomie sacrum miesza się z profanum. W miejsce cudu narodzin Syna Bożego mamy do czynienia z Bożonarodzeniowym Cudem Pomponowym (czyt. czternaście cheerleaderek wyginających ciało w noc wigilijną w Waffle House), miejscem pielgrzymek czy spotkań nie jest stajenka, ale przyciągający tłumy Starbucks (czynny nawet w święta; nazwany zresztą Centrum Bożonarodzeniowych Cudów), a nad wszystkim czuwa święta patronka świnek (takich prawdziwych, ale miniaturowych - co by można było łatwiej hodować je w domu). Jeśli dodamy do tego nazwy markowych sprzętów elektronicznych, które rozsiane zostały po tekście Lauren Myracle (jak bakalie w świątecznym pierniku) oraz szaleństwo przedświątecznych zakupów rodziców bohaterki opowiadania Maureen Johnson - odnosi się wrażenie, że konsumpcjonizm na dobre zagarnął dla siebie święta i poprzewracał ludziom w głowach. Gdzie tu głębia, gdzie tu większy sens? - można zadać sobie pytanie, przystając w miejscu, stopując film o Jamesie Bondzie (a cudne ciało Daniela Craiga zastyga na ekranie). W tym miejscu warto przypomnieć sobie, kto jest bohaterem opowiadań, do kogo są one kierowane.
Gdy miałam naście lat i swoje "sprawy sercowe", okres świąteczny obfitował w pełne niepokoju oczekiwanie: na spotkanie z Nim, na prezent od Niego, na pełne egzaltacji wyznania miłosne, na ciepło wspólnego uścisku, gdy wreszcie się zobaczymy... W wieczór wigilijny zostawiało się rodzinę w pokoju i uciekało do innego: by szeptem wyznać swojej Miłości, jak się za nią tęskni...
Bohaterowie opowiadań "W śnieżną noc" to nastolatkowie, których zajmują podobne problemy. Gdy z głośników płyną ckliwe melodie wspomagane brzękiem dzwoneczków (za każdym razem, gdy się je słyszy, jakiś anioł dostaje skrzydła) przypominające, że święta to czas dla najbliższych, człowiek w pierwszej kolejności myśli o swojej "drugiej połówce"; jeśli nie ma jej obok - gdzie jest? jak się czuje? co porabia? czy myśli o mnie? Oglądamy świąteczne filmy o miłości, a cała ta bożonarodzeniowa otoczka tylko sprzyja wielkim, może czasem patetycznym porywom serca. (Mistrzynią cytowania filmów w odwołaniu do sytuacji rzeczywistych jest Addie - bohaterka ostatniego z opowiadań; kolor jej włosów niemal współgra z różowymi scenariuszami proponowanymi przez filmowców.)
Jednak święta - ten wyjątkowy czas (niezależnie od tego, czy przeżywany w religijnym uniesieniu, czy skomercjalizowany - i tu, i tu szczególny, jedyny w swoim rodzaju) - za każdym razem zdają się powtarzać swoistą lekcję. "Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz" - powiedziała anielica, zdająca swój egzamin na skrzydła. "Święta to czas umysłu."
Obyśmy potrafili świętować w swoim sercu. Zawsze.
Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle, W śnieżną noc, Wydawnictwo Bukowy Las 2014, 336 s.
PS. Zasiadając do pisania recenzji, stwierdziłam, że przypominam Alufoliowego: teoretycznie należę do tego samego gatunku co młodzi bohaterowie, ale wiek, teoretycznoliteracka otoczka niczym zbroja z folii aluminiowej oraz teksty rzucane, jakby zbliżał się koniec świata, czynią ze mnie swego rodzaju kosmitę, w każdym razie jednostkę niekoniecznie normalną (w ujęciu młodych, ma się rozumieć). Pozostaje mi wierzyć, że moje wypowiedzi są przebłyskami geniuszu - jak i zagadkowe uwagi książkowego bohatera.
W omawianym tomie sacrum miesza się z profanum. W miejsce cudu narodzin Syna Bożego mamy do czynienia z Bożonarodzeniowym Cudem Pomponowym (czyt. czternaście cheerleaderek wyginających ciało w noc wigilijną w Waffle House), miejscem pielgrzymek czy spotkań nie jest stajenka, ale przyciągający tłumy Starbucks (czynny nawet w święta; nazwany zresztą Centrum Bożonarodzeniowych Cudów), a nad wszystkim czuwa święta patronka świnek (takich prawdziwych, ale miniaturowych - co by można było łatwiej hodować je w domu). Jeśli dodamy do tego nazwy markowych sprzętów elektronicznych, które rozsiane zostały po tekście Lauren Myracle (jak bakalie w świątecznym pierniku) oraz szaleństwo przedświątecznych zakupów rodziców bohaterki opowiadania Maureen Johnson - odnosi się wrażenie, że konsumpcjonizm na dobre zagarnął dla siebie święta i poprzewracał ludziom w głowach. Gdzie tu głębia, gdzie tu większy sens? - można zadać sobie pytanie, przystając w miejscu, stopując film o Jamesie Bondzie (a cudne ciało Daniela Craiga zastyga na ekranie). W tym miejscu warto przypomnieć sobie, kto jest bohaterem opowiadań, do kogo są one kierowane.
Gdy miałam naście lat i swoje "sprawy sercowe", okres świąteczny obfitował w pełne niepokoju oczekiwanie: na spotkanie z Nim, na prezent od Niego, na pełne egzaltacji wyznania miłosne, na ciepło wspólnego uścisku, gdy wreszcie się zobaczymy... W wieczór wigilijny zostawiało się rodzinę w pokoju i uciekało do innego: by szeptem wyznać swojej Miłości, jak się za nią tęskni...
Bohaterowie opowiadań "W śnieżną noc" to nastolatkowie, których zajmują podobne problemy. Gdy z głośników płyną ckliwe melodie wspomagane brzękiem dzwoneczków (za każdym razem, gdy się je słyszy, jakiś anioł dostaje skrzydła) przypominające, że święta to czas dla najbliższych, człowiek w pierwszej kolejności myśli o swojej "drugiej połówce"; jeśli nie ma jej obok - gdzie jest? jak się czuje? co porabia? czy myśli o mnie? Oglądamy świąteczne filmy o miłości, a cała ta bożonarodzeniowa otoczka tylko sprzyja wielkim, może czasem patetycznym porywom serca. (Mistrzynią cytowania filmów w odwołaniu do sytuacji rzeczywistych jest Addie - bohaterka ostatniego z opowiadań; kolor jej włosów niemal współgra z różowymi scenariuszami proponowanymi przez filmowców.)
Jednak święta - ten wyjątkowy czas (niezależnie od tego, czy przeżywany w religijnym uniesieniu, czy skomercjalizowany - i tu, i tu szczególny, jedyny w swoim rodzaju) - za każdym razem zdają się powtarzać swoistą lekcję. "Święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz" - powiedziała anielica, zdająca swój egzamin na skrzydła. "Święta to czas umysłu."
Obyśmy potrafili świętować w swoim sercu. Zawsze.
Maureen Johnson, John Green i Lauren Myracle, W śnieżną noc, Wydawnictwo Bukowy Las 2014, 336 s.
PS. Zasiadając do pisania recenzji, stwierdziłam, że przypominam Alufoliowego: teoretycznie należę do tego samego gatunku co młodzi bohaterowie, ale wiek, teoretycznoliteracka otoczka niczym zbroja z folii aluminiowej oraz teksty rzucane, jakby zbliżał się koniec świata, czynią ze mnie swego rodzaju kosmitę, w każdym razie jednostkę niekoniecznie normalną (w ujęciu młodych, ma się rozumieć). Pozostaje mi wierzyć, że moje wypowiedzi są przebłyskami geniuszu - jak i zagadkowe uwagi książkowego bohatera.
Książka będzie miała swoją premierę w najbliższą środę - 19 listopada.
Przedpremierowy egzemplarz książki wygrałam w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Bukowy Las.
Jestem już po lekturze - nie tuzinkowa ksiązka :)
OdpowiedzUsuń