W czwartek 20 listopada 2014 roku w Bibliotece Śląskiej miały miejsce Śląskie Prezentacje Biblioteczne, w tym roku obchodzone pod hasłem: "Kochamy muminki". (Trudno zresztą o inny Leitmotiv: na całym świecie 2014 rok niemal w całości wypełniony jest wydarzeniami nawiązującymi do setnej rocznicy urodzin Tove Jansson.) Jako że i ja miłości swojej do tych muminkowych trolli się nie powstydzę, przybyłam, zobaczyłam i uśmiechy zaliczyłam. Bo jak tu nie wygiąć w górę ust, gdy przez tobą przebiega dziewczynka przebrana za Małą Mi, a prawdziwie mrowie spiczastych kapelusików i czapek przyozdobionych piórami i jesiennymi liśćmi koloruje rzeczywistość na zielono?
Choć prezentacje są otwarte dla wszystkich, czułam się nieco wyobcowana; ludzi z "ulicy" (przynajmniej w moim odczuciu) było jak na lekarstwo, prym wiedli bibliotekarze oraz dzieci ze szkoły podstawowej. Grupa tych ostatnich zaskoczyła mnie bodaj najbardziej, ale zdziwienie szybko ustąpiło miejsca radości; jak dobrze, że szkoły wychodzą z najmłodszymi na tego typu "imprezy", jak dobrze, że promuje się czytanie, że się do niego zachęca! Dzieci - prócz przeróżnych atrakcji (konkurs na najlepsze przebranie związane z serią o muminkach, przemarsz włóczykijów, warsztaty) - ściskały bowiem w dłoniach własnoręcznie (tak sądzę) wyrysowane "grosiki Włóczykija": monety wielkości spodeczka do filiżanki, które można było wymienić w specjalnej, jednodniowej księgarni na... książkę, oczywiście. I tak te wszystkie Włóczykije stały w grupkach, kartkując otrzymane egzemplarze, zaczytując się w pierwszych stronach, wymieniając się z koleżankami i kolegami... Kto nie posiadał specjalnych grosików, mógł - jak ja - nabyć książki na stoiskach wydawnictw i księgarni Zła Buka (Ha! Jej wszak nie mogło zabraknąć - powstała, jak napomykają założyciele, dzięki Buce właśnie!). W skrytości ducha liczyłam na nowe, rocznicowe wydanie serii o muminkach Naszej Księgarni, ale widząc je na żywo - rozczarowałam się. Liczyłam na grubą, szorstką, surową tekturę w miejsce okładki i czerwono-bordowy płócienny grzbiet... Obietnica płynąca z internetowej grafiki okazała się złudzeniem: ani tektury, ani płótna - w ich miejsce standardowa, gruba oprawa (zupełnie ten sam zabieg, co w przypadku książki "Crictor i inne niesamowite stwory" Tomi Ungerera - wcześniej wydana pozycja tego autora, "Przygody rodziny Mellopsów", miała piękny, płócienny grzbiet). Nie kupiłam, szkoda mi było pieniędzy, zwłaszcza że wszystkie 9 tomów od dawna pomieszkuje na półce mojej domowej biblioteczki. (Może w ramach wewnętrznego buntu, sama wydam sobie "Dolinę Muminków w listopadzie" właśnie w ten sposób: z płóciennym grzbietem i z twardą tekturą, której surowość zaskakuje opuszki palców? W ten sposób wydaliśmy kiedyś z tatą zbiór moich mikroopowiastek o Pannach Słodkich [zobacz TUTAJ].)
Wyobraziłam sobie, jak za kilka lat mój synek bierze udział w czymś takim. Mam nadzieję, że nie zabraknie nauczycielek, którym się chce, bibliotekarek i bibliotekarzy mających odwagę (i czerpiących z tego frajdę!) przebrać się za postaci z powieści... I autorów, którzy wciąż noszą w sobie dziecko i dzielą się swoją wyobraźnią z innymi...
Co do autorów: w trakcie Katowickich Prezentacji Bibliotecznych zostały wręczone nagrody "Guliwera" - Guliwer w Krainie Liliputów (czyli uhonorowanie twórcy już istniejącego na rynku literatury dla dzieci, takie docenienie przez najmłodszych - wspomniane liliputki ;) - dorobku) powędrował na ręce Macieja Wojtyszko, a Guliwera w Krainie Olbrzymów (dla autora debiutującego czy początkującego [choć w tym roku było nieco inaczej]; wówczas olbrzymami jawią mu się dzieci - widmo surowego odbiorcy i niełatwego czytelnika ;)) otrzymał Marcin Szczygielski. Po wręczeniu statuetek odbył się wywiad, właściwie przepytywanie autorów przez dzieci; rozmowa dotyczyła także muminków, a zdominowało ją właściwie jedno zasadnicze pytanie: czy muminki jedzą szpinak? Rozpoczęła się dysputa poświęcona zwyczajom żywieniowym małych trolli, skropiona malinowym sokiem, odwołująca się do szwedzkich potraw... Uhm... Smakowicie! (Może poza igliwiem, którym należało zapychać sobie brzuchy na czas zimowego snu...)
Najciekawszym punktem programu (dla mnie, ale zapewne i dla innych dorosłych ;)) był wykład prof. Hanny Dymel-Trzebiatowskiej z Katedry Skandynawistyki Uniwersytetu Gdańskiego. "Muminki, Włóczykij i Buka po szwedzku. O przekładzie antroponimów w serii książek o Muminkach Tove Jansson" - tytuł brzmiący może średnio zachęcająco (szczególnie jego druga część), traktujący jednak o aspekcie nader interesującym: nazwach własnych...
W 9 badanych tomach (czyli klasyce, kanonie opowieści o muminkach) nie ma może przykładów wielkich, spektakularnych zmian nazw po ich przetłumaczeniu, nie znaczy to jednak, że istniejące nie zaliczają się do interesujących...
Tove Jansson tworzyła nazwy własne na kilka sposobów:
- nadawała nowe znaczenia nazwom czy słowom już istniejącym,
- wykorzystywała te odnoszące się do jej otoczenia,
- czasem zapożyczała wyrazy z domowego słownika (stąd pochodzi określenie "muminki"; słowa "mumin" używał wujek Tove, opisując małe stworki o zimnych noskach, którymi trą łydki podjadających w nocy małych dziewczynek ;)),
- wykorzystywała już istniejące imiona (np. szczur teatralny Emma - ulubienica Macieja Wojtyszko ;)),
czy najciekawszy:
- wymyślała je od podstaw.
Nie będę relacjonowała szczegółów wykładu, podawała wielu przykładów, które zapewne ubarwiły wywód, ale wykład był tak pasjonujący i obfitujący w egzempla, że spisanie wszystkich byłoby na dobrą sprawę niemożliwe (a przynajmniej trudne), po drugie szkoda było na to czasu: człowiek siedział na sali wpatrzony w slajdy i chłonący każde słowo.
Wyjaśnię tylko, że polskie tłumaczenia imion postaci wielokrotnie odwoływały się do cech wyglądu zewnętrznego (Paszczak, Ryjek) czy jakiś cech charakterystycznych (Migotka - od migotania pięknych przedmiotów, Buka - od buczenia) postaci, co wielokrotnie spłycało bogactwo imion oryginalnych, choć nie zawsze stanowiło zupełnie przekłamanie czy świadczyło o dowolności tłumaczki. Jedną z największych wpadek translacyjnych jest przemianowanie piżmaka w piżmowca - w książce wyraźnie jest mowa o zwierzęciu istniejącym realnie (jest nawet potwierdzająca to ilustracja), dziwi więc, że tłumaczka wybrała akurat takie określenie, zważywszy, że piżmowiec także istnieje realnie - ale należy do zupełnie innego gatunku... ;) Zupełnie inaczej rzecz się miała z mrówkolwem: istniejącym realnie owadem, którego nazwa zainspirowała Tove do dosłownego zrozumienia - tak otrzymaliśmy lwa, który zachowuje się jak mrówka i zakopuje w piasku ;). Intryguje również wątek Topika i Topci - w oryginale dwóch dziewczynek, co miało być jednym z pierwszych sygnałów homoseksualnych zainteresowań Tove. W naszym kraju wolano najwyraźniej dmuchać na zimne i - na wszelki wypadek - jednej z panienek zmieniono płeć.
Jeśli chodzi o tytuły poszczególnych tomów: jedynie w przypadku dwóch ("Tatuś Muminka i morze" oraz "Pamiętniki Tatusia Muminka") można mówić o dosłownym przekładzie. We wszystkich pozostałych spolszczone wydania dodawały "Dolinę Muminków" jako swoisty spójnik, wskazanie przynależności do jednej serii. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej...
Na koniec pozostaje pytanie: dlaczego o tłumaczeniu książek fińskiej autorki opowiadała tłumaczka języka szwedzkiego? Odpowiedź na to pytanie padła na początku wykładu: Tove Jansson należała do mniejszości Finów szwedzkojęzycznych, poza tym jej matka - pierwowzór Mamy Muminka - była stuprocentową Szwedką. Poznali się z ojcem Tove w Paryżu... Romantycznie, prawda? :)
W 9 badanych tomach (czyli klasyce, kanonie opowieści o muminkach) nie ma może przykładów wielkich, spektakularnych zmian nazw po ich przetłumaczeniu, nie znaczy to jednak, że istniejące nie zaliczają się do interesujących...
Tove Jansson tworzyła nazwy własne na kilka sposobów:
- nadawała nowe znaczenia nazwom czy słowom już istniejącym,
- wykorzystywała te odnoszące się do jej otoczenia,
- czasem zapożyczała wyrazy z domowego słownika (stąd pochodzi określenie "muminki"; słowa "mumin" używał wujek Tove, opisując małe stworki o zimnych noskach, którymi trą łydki podjadających w nocy małych dziewczynek ;)),
- wykorzystywała już istniejące imiona (np. szczur teatralny Emma - ulubienica Macieja Wojtyszko ;)),
czy najciekawszy:
- wymyślała je od podstaw.
Nie będę relacjonowała szczegółów wykładu, podawała wielu przykładów, które zapewne ubarwiły wywód, ale wykład był tak pasjonujący i obfitujący w egzempla, że spisanie wszystkich byłoby na dobrą sprawę niemożliwe (a przynajmniej trudne), po drugie szkoda było na to czasu: człowiek siedział na sali wpatrzony w slajdy i chłonący każde słowo.
Wyjaśnię tylko, że polskie tłumaczenia imion postaci wielokrotnie odwoływały się do cech wyglądu zewnętrznego (Paszczak, Ryjek) czy jakiś cech charakterystycznych (Migotka - od migotania pięknych przedmiotów, Buka - od buczenia) postaci, co wielokrotnie spłycało bogactwo imion oryginalnych, choć nie zawsze stanowiło zupełnie przekłamanie czy świadczyło o dowolności tłumaczki. Jedną z największych wpadek translacyjnych jest przemianowanie piżmaka w piżmowca - w książce wyraźnie jest mowa o zwierzęciu istniejącym realnie (jest nawet potwierdzająca to ilustracja), dziwi więc, że tłumaczka wybrała akurat takie określenie, zważywszy, że piżmowiec także istnieje realnie - ale należy do zupełnie innego gatunku... ;) Zupełnie inaczej rzecz się miała z mrówkolwem: istniejącym realnie owadem, którego nazwa zainspirowała Tove do dosłownego zrozumienia - tak otrzymaliśmy lwa, który zachowuje się jak mrówka i zakopuje w piasku ;). Intryguje również wątek Topika i Topci - w oryginale dwóch dziewczynek, co miało być jednym z pierwszych sygnałów homoseksualnych zainteresowań Tove. W naszym kraju wolano najwyraźniej dmuchać na zimne i - na wszelki wypadek - jednej z panienek zmieniono płeć.
Jeśli chodzi o tytuły poszczególnych tomów: jedynie w przypadku dwóch ("Tatuś Muminka i morze" oraz "Pamiętniki Tatusia Muminka") można mówić o dosłownym przekładzie. We wszystkich pozostałych spolszczone wydania dodawały "Dolinę Muminków" jako swoisty spójnik, wskazanie przynależności do jednej serii. W rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej...
Na koniec pozostaje pytanie: dlaczego o tłumaczeniu książek fińskiej autorki opowiadała tłumaczka języka szwedzkiego? Odpowiedź na to pytanie padła na początku wykładu: Tove Jansson należała do mniejszości Finów szwedzkojęzycznych, poza tym jej matka - pierwowzór Mamy Muminka - była stuprocentową Szwedką. Poznali się z ojcem Tove w Paryżu... Romantycznie, prawda? :)
Dlaczego pisałam w tekście "muminki" z małej litery? Oto kolejna z ciekawostek wyniesionych z wykładu: oryginalnie słowo pisano z małej litery właśnie, dla zaznaczenia nie konkretnego Muminka (czyli odpowiednika imienia), ale gatunku; jak z przyjętymi u nas trollami, elfami, krasnoludkami czy krasnoludami... Podobnie było z paszczakami, filifionkami i homkami.
(Momentami dobija mnie jakość zdjęć. Jednak aparat w telefonie nie zawsze zdaje egzamin; dodatkowo brak odpowiedniego statywu - ludzki jest zdecydowanie za mało profesjonalny ;))