Mimo iż "Miniaturzystkę" dosłownie pochłonęłam w weekend niemal od razu po jej otrzymaniu, na publikację recenzji kazałam czekać blisko dwa lata. Dlaczego? Z jednej strony proza życia, z drugiej chęć napisania czegoś przynajmniej w ułamku oddającego wartość książki. To nie mogło być nic naskrobanego na kolanie, szybko, byle publikować od razu, "na świeżo". Wyjdę więc może na taką, która za darmo wyciąga książki od wydawnictw, by (choć to nie jest do końca prawdą) nie dać nic w zamian (czyt. sprawić, że o tytule będzie głośno), ale trudno... Przy tylu codziennych obowiązkach nie nadaję się na osobę regularnie zaczytaną (co ciekawe, o to łatwiej ;)) i (co więcej, o co trudniej) spisującą swoje refleksje na gorąco.
Wybaczcie więc moją zwłokę. Książka jest warta uwagi - czy zaraz po jej premierze, czy kilka miesięcy (lub lat) po niej. To akurat nie ulega przedawnieniu... ;)
(...) sobowtór nie jest w ścisłym znaczeniu protezą: jest to figura wyobrażona, która - podobnie jak dusza, cień czy obraz odbity w lustrze - nawiedza podmiot jako jego inny, sprawiając, że jest on zarazem sobą samym i nigdy nie jest do siebie podobny, biorąc go w posiadanie jako nieuchwytna i nieustannie zaklinana śmierć. Jednak nie zawsze tak się dzieje: kiedy sobowtór się ucieleśnia, kiedy staje się widzialny, oznacza nieuchronnie nadciągającą śmierć.
Wybaczcie więc moją zwłokę. Książka jest warta uwagi - czy zaraz po jej premierze, czy kilka miesięcy (lub lat) po niej. To akurat nie ulega przedawnieniu... ;)
***
(...) sobowtór nie jest w ścisłym znaczeniu protezą: jest to figura wyobrażona, która - podobnie jak dusza, cień czy obraz odbity w lustrze - nawiedza podmiot jako jego inny, sprawiając, że jest on zarazem sobą samym i nigdy nie jest do siebie podobny, biorąc go w posiadanie jako nieuchwytna i nieustannie zaklinana śmierć. Jednak nie zawsze tak się dzieje: kiedy sobowtór się ucieleśnia, kiedy staje się widzialny, oznacza nieuchronnie nadciągającą śmierć.
Jean Baudrillard "Clone strory"
Piotr Wojciechowski swój felieton
pisany dla „Wyspy” opatrzył tytułem: „Ukryć się w teatrze lalek”. Abstrahuję w
tym miejscu od tematu, który poruszał autor, istotna i udatna wydaje mi się
przenośnia, którą zastosował, nazywając tekst. Teatrem lalek określił on bowiem
to, co Goffman szerzej odniósł do teatru jako takiego: życie… (Czy też pewne jego elementy, chwile, momenty.) „Miniaturzystka”
Jessie Burton wpisuje się w tę symbolikę. Niezwykle realistyczne laleczki,
które otrzymuje główna bohaterka powieści – (Petro)Nella Oortman – zdają się
więcej mówić o życiu postaci niż otaczająca ją rzeczywistość.
Bohaterka – młodziutka dziewczyna
wydana za mąż za bogatego kupca, przybyła ze wsi do miasta, pełna nadziei i
gotowa do zmierzenia się z nową sytuacją – staje w drzwiach swego nowego domu,
w którym zaczyna funkcjonować jak marionetka właśnie. Już od progu wita ją jej
szwagierka: kobieta stanowcza, władcza, niepozostawiająca złudzeń co do tego,
kto w kamienicy – poza jej bratem –
rządzi. Nie traktowana szczególnie poważnie przez domowników, Nella czuje
się jak dziecko, którym była na dobry moment przed wypowiedzeniem
sakramentalnego „Tak”. To poczucie swoistego poniżenia, zinfantylizowanego
traktowania maksymalizuje się w chwili, gdy Johannes Brandt – małżonek
bohaterki – ofiarowuje jej kosztowną miniaturę należącej do nich kamienicy:
domek dla lalek… To w odniesieniu do niego młoda kobieta może podejmować
decyzje, począwszy od tych błahych (raczenie się słodkościami, których nie
pochwala szwagierka Marin), na tych niosących większe konsekwencje (wystrój
wnętrz, wymiana tapet i tym podobne) kończąc.
Świat wielkich możliwości,
pomyślisz. Oto przede mną perspektywy, uśmiechniesz się. U progu nowego życia
czuć jednak gorzki smak rozczarowania: raj nie istnieje, a na pewno nie na
ziemi. Autorka z wyczuciem kreśli życie młodej, świeżo poślubionej dziewczyny,
której obiecano wiele, ale marzenia – jak zwykle – zderzyły się z
rzeczywistością. „Tutaj czuje się marionetką, naczyniem, w które inni wlewają
swoje myśli. I to nie mężczyznę poślubiła, lecz cały ten świat. (…) Ten świat z
pozoru ma tak wiele do zaoferowania, a mimo to Nella ma nieodparte wrażenie, że
coś jest jej stopniowo odbierane.” (s. 117) Zakazy, nakazy, dziwne
przyzwyczajenia domowników, tajemnice i sytuacje dwuznaczne – w tym domu, który
w cieniu skrywa wiele (między innymi zagadkowe szepty czy dźwięki czyichś
kroków), Petronella dojrzewa, z młodziutkiej i pokornej nastolatki przemienia
się w silną kobietę – silną, choć na zewnątrz wciąż kruchą.
Powieść może rozczarować, jeśli oczekuje się rozwikłania wszystkich zasygnalizowanych w niej tajemnic. Tytułowa miniaturzystka pozostaje niepoznana, a przynajmniej poznana nie do końca; jak gdyby skrywała się za swoją pracą, za obrazem siebie, jaki utworzyła. Co o niej wiemy? Być może wszystko, a może zupełnie nic. Jak trafnie określiła ją Nella: „Oto ona – ukryta wśród tylu innych amsterdamskich kobiet, wśród ich sekretnych lęków i nadziei. Niczym się od nich nie różni. Jest Agnes Meermans. Jest tamtą dwunastolatką. A także tą kobietą, która będzie tęsknić za mężem co dnia. Jest nas rzesza, nas, kobiet zaczarowanych przez miniaturzystkę.” Bo i chyba nie o rozwiązanie zagadki czyjeś tożsamości tu chodzi, nie o zdradzenie sztuczek iluzjonisty. Powieść – mimo iż porywa tak samo jak intryga czy kryminał – wydaje się być raczej dramatem obyczajowym (choć w dobie celebryctwa przedrostków inter-, multi- czy trans- odczuwa się pociąg do rezygnacji z jednoznacznych przyporządkowań). To nie tajemnica czy zagadka gra tu pierwsze skrzypce (chociaż to właśnie jej obecność nadaje książce charakteru, przykuwa uwagę czytelnika, czującego dreszcz emocji, niepotrafiącego oderwać się od lektury), ale… postać żeńska, kobieta. Czy rozumiana jako tytułowa miniaturzystka (mimo skrywania się w cieniu, wciąż jest obecna na kolejnych stronach książki, wreszcie w umyśle czytelnika), czy jako główna bohaterka, czy jako każda z kobiet wymienianych w utworze. Jessie Burton prezentuje nam bohaterki silne, kobiety szukające swojego miejsca w świecie zdominowanym przez mężczyzn. „Miniaturzystka” to powieść również socjologiczna, psychologiczna – ukazująca uwikłanie „płci słabszej” (ale „pięknej”), patriarchalny porządek (niepozbawiony wad), relatywizm moralny (dotyczący wszystkich: i mężczyzn, i kobiet; nie wyłączając kapłanów czy – a może szczególnie – postaci, wydawałoby się, nieskazitelnych). Być może można by opatrzyć powieść epitetem „feminizująca”, obawiam się jednak, że takie przyporządkowanie mogłoby przywołać błędne skojarzenia. Jessie Burton unika oceny którejkolwiek ze stron, postaw. Pozwala raczej, by to czytelnik – na podstawie czynów poszczególnych bohaterów, jak ława przysięgłych – postawił własny wyrok. Słowa krytyki kierowane w stronę którejkolwiek z postaci grzęzną jednak gdzieś w gardle, pojawia się trudność z wyraźnym werdyktem, niepodważalnym rozstrzygnięciem. W świecie, w którym każdy ma coś na sumieniu, walczy o przetrwanie czy realizację własnych marzeń, o prywatne szczęście (Tak przecież względne!), wydaje się, że nie ma winnych i niewinnych. Każda postawa może być oceniania jedynie w odniesieniu do pewnego kontekstu, jednowymiarowość nie istnieje.
To powieść o KOBIECIE albo KOBIETACH. O uwikłaniu w kulturę, świat niejako dla nas zewnętrzny, ale też o wewnętrznych więz(i)ach. Więzy-więzi: nie ma między nimi szczególnej różnicy; jedno pociąga za sobą drugie, oddając się komuś, oddajemy nie tylko ciało, przede wszystkim duszę. Chroniąc najbliższych, wikłamy się w tajemnice. „Za czym wszyscy gonimy? – zastanawia się Nella. Za życiem, odpowiada sama sobie, chcemy wyzwolić się z tych niewidzialnych więzów, o których Johanes wspominał w swoim gabinecie, albo przynajmniej osiągnąć szczęście, tkwiąc w nich.” (s. 326) Lawirowanie między powinnościami a tym, co dyktuje nam serce: to chyba najtrudniejszy taniec, którego kroki musimy przyswoić w ciągu swojego życia. Egzystencji, która – jak chcielibyśmy często myśleć – została już przez kogoś zaprojektowana, na którą nie mamy wpływu. Tymczasem jednak tajemnicza miniaturzystka – urosła w powieści do swoistego medium, persony potężnej, o nadprzyrodzonych mocach, zdolnej przewidzieć przyszłość, a nawet wpływać na losy bohaterów – jedynie komentuje czy notuje w materii lalek-sobowtórów życie. Czy ma na nie wpływ? Z każdą samodzielnie podjętą decyzją, kolejnym krokiem ku dorosłości (nienachlanym, ale naturalnym), Nella przekonuje się, że jej domek dla lalek to tylko przedmiot – jak książka: stworzona przez kogoś narracja, ale ciąg dalszy (jak i w zabawie lalkami) zależy wyłącznie od głównego aktora. Jak zauważyła bohaterka: „[miniaturzystka] Opowiedziała twoją historię, zanim się urodziłaś, ale dokończyć musisz ją już sama.” (s. 451)
Pojęcie wolności, samodzielnego myślenia, samostanowienie o sobie to chyba najważniejsze tematy poruszane w powieści – walka o nie stanowi tło działań kobiet-bohaterek. Mężczyźni w powieści wiele razy zawodzą, a ich wady zadają kłam męskim zaletom wpisanym w wizerunek wpisany przez kulturę. Mąż Petronelli, Johanes, mówił do swojej siostry: „Wolność to wspaniała rzecz. Uwolnij się, Marin. Pręty twojej klatki są twoim własnym dziełem.” , co ona sama skomentowała w ten sposób: „Uwalnianie siebie. Bardzo pięknie, ale zawsze ktoś musi za to zapłacić.” (s. 296) Nie jest to jednak – jak zaznaczałam wcześniej – powieść jawnie feministyczna, byłoby to uproszczenie. Niemniej jednoczesna moc i niemoc postaci kobiecych to motyw atrakcyjny, pozwalający autorce ująć całą plejadę emocji, postaw życiowych. Brak tutaj postaci bezbarwnych, martwych, sztucznych. Tutaj nawet lalki ożywają i wydają się być z krwi i kości, bardzo ludzkie.
Kim jest więc miniaturzystka? Nie wiadomo. Jak mówi Nella: „Sądziłam, że ona kradnie mi życie, ale tak naprawdę otworzyła jego przegródki i pozwoliła mi zajrzeć do środka.” (s. 400)
Pamiętajmy: „Wszyscy, pełni nadziei, tkamy swój własny gobelin, nikt nas w tym nie wyręczy.” (s. 452)
Pojęcie wolności, samodzielnego myślenia, samostanowienie o sobie to chyba najważniejsze tematy poruszane w powieści – walka o nie stanowi tło działań kobiet-bohaterek. Mężczyźni w powieści wiele razy zawodzą, a ich wady zadają kłam męskim zaletom wpisanym w wizerunek wpisany przez kulturę. Mąż Petronelli, Johanes, mówił do swojej siostry: „Wolność to wspaniała rzecz. Uwolnij się, Marin. Pręty twojej klatki są twoim własnym dziełem.” , co ona sama skomentowała w ten sposób: „Uwalnianie siebie. Bardzo pięknie, ale zawsze ktoś musi za to zapłacić.” (s. 296) Nie jest to jednak – jak zaznaczałam wcześniej – powieść jawnie feministyczna, byłoby to uproszczenie. Niemniej jednoczesna moc i niemoc postaci kobiecych to motyw atrakcyjny, pozwalający autorce ująć całą plejadę emocji, postaw życiowych. Brak tutaj postaci bezbarwnych, martwych, sztucznych. Tutaj nawet lalki ożywają i wydają się być z krwi i kości, bardzo ludzkie.
Kim jest więc miniaturzystka? Nie wiadomo. Jak mówi Nella: „Sądziłam, że ona kradnie mi życie, ale tak naprawdę otworzyła jego przegródki i pozwoliła mi zajrzeć do środka.” (s. 400)
Pamiętajmy: „Wszyscy, pełni nadziei, tkamy swój własny gobelin, nikt nas w tym nie wyręczy.” (s. 452)
Jessie Burton, Miniaturzystka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, 464 s.
PS. Jessie Burton jest autorką bodaj najpiękniejszych podziękowań, jakie przyszło mi przeczytać (tym samym końcówka książki - czyli podziękowania właśnie - doprowadziła mnie do łez): "Lindzie i Edwardowi, znanymi także jako Mama i Tata. Za to, że mi czytaliście, kiedy byłam mała, zabieraliście mnie do biblioteki, kupowaliście książki. Za to, że mówiliście: <<To może napisz jakąś opowieść?>>, kiedy się nudziłam w wieku lat sześciu, dwunastu, dwudziestu siedmiu. Za to, że zawsze, zawsze jesteście ze mną."
PPS. W zasadzie cieszy mnie to dwuletnie opóźnienie w publikacji recenzji: obecnie, po czarnym poniedziałku i całej debacie (czy raczej medialnej kłótni) na tematy tak silnie związane z kobietą, kilka użytych w książce słów czy obrazów doskonale komentuje to, co działo się w naszym kraju. Począwszy od wyjaśnienia etymologii słowa "brzemienna" (enceinte) jako "otoczona", "obwarowana", "w potrzasku", po fragmenty rodzaju: „(…) ci, którzy nie mają horyzontów, pragną zniszczyć nasze. Ci ludzie nie widzą nic, tylko cegły i belki, i nie mają w sobie za grosz bożej radości.” (s. 394)
To chyba dobry czas, by raz jeszcze sięgnąć po "Miniaturzystkę". Tkajmy własny gobelin... Pełni nadziei...
PPS. W zasadzie cieszy mnie to dwuletnie opóźnienie w publikacji recenzji: obecnie, po czarnym poniedziałku i całej debacie (czy raczej medialnej kłótni) na tematy tak silnie związane z kobietą, kilka użytych w książce słów czy obrazów doskonale komentuje to, co działo się w naszym kraju. Począwszy od wyjaśnienia etymologii słowa "brzemienna" (enceinte) jako "otoczona", "obwarowana", "w potrzasku", po fragmenty rodzaju: „(…) ci, którzy nie mają horyzontów, pragną zniszczyć nasze. Ci ludzie nie widzą nic, tylko cegły i belki, i nie mają w sobie za grosz bożej radości.” (s. 394)
To chyba dobry czas, by raz jeszcze sięgnąć po "Miniaturzystkę". Tkajmy własny gobelin... Pełni nadziei...
__________________________________________________________________
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Literackiemu!