piątek, 31 października 2014

18. Targi Książki w Krakowie (25.10.2014)

Po sobotniej wizycie w Krakowie mam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolona: przygotowana, z poczynioną listą zakupów i naszkicowanym planem "co-gdzie-kiedy", opuściłam halę targową z tymi pozycjami, które chciałam nabyć (nawet z naddatkiem!), ciepłym uśmiechem na wspomnienie duetu Kasdepke-Kozłowski i ogólnie atmosfery panującej przy stoiskach literatury dla dzieci oraz ze świadomością, że swój plan zrealizowałam w stopniu zadowalającym (jeśli jakieś punkty z listy pominęłam, zawierały się w magicznej przestrzeni "Ewentualnie" - przez duże "E"; magicznej, bo w zależności od kąta patrzenia niewidzialnej). Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że kogoś nie traktuje się tu serio...




Nowa hala miała być większa. I, wydawałoby się, jest. Nie zapobiegła jednak ogromnemu tłokowi - jak przed laty, i teraz musiałam przepychać się między ludźmi (przepraszam tych wszystkich, których dźgałam łokciami - naprawdę niechcący!; jednocześnie wybaczam dźganie mnie ;)), stać w korkach (być może teraz brzmi to zabawnie, ale w trakcie targów człowiekowi bynajmniej nie było do śmiechu) i w kolejce do bufetu. Bufet! Niemal roześmiałam się bezgłośnie, gdy wspięłam się na pierwsze piętro i zobaczyłam przestrzeń przeznaczoną na restaurację; zdecydowana większość piętra zawierała... dziurę prezentującą parter. Uroczo, z góry można było obserwować ludzi tłoczących się w kolejce do kasy i przy okazji złapać kilka dobrych ujęć - jeśli akurat na tym nam zależało. 





Z ciepłym posiłkiem gorzej... Po pierwsze, każdy stolik był zajęty; wydaje mi się, że miejsc do siedzenia było jeszcze mniej niż w poprzedniej hali. (Z tego miejsca dziękuję dwóm Paniom, które pozwoliły mi się dosiąść, a których towarzystwo było prawdziwą przyjemnością!) Po drugie, mały wybór jedzenia. Kilka zup (na dobrą sprawę dwie), na "drugie" głównie nuggetsy, frytki, schabowy, pierogi, jakiś makaron... Całość obsługiwała jedna firma; można zapomnieć o naleśnikach na kilka sposobów, sushi (zapamiętanych z edycji wcześniejszych)... Obiad zjadłam na terenie targów jedynie z uwagi na dokuczliwe ssanie w żołądku... Jedynymi (które dostrzegłam) zaletami nowej hali była lepsza klimatyzacja oraz pokój dla matki z dzieckiem (którego brak zniweczył moje zeszłoroczne targowe plany). Co do lokalizacji... W duchu przyklasnęłam organizatorom fakt uruchomienia EXPOBusu, który dowoził odwiedzających bezpośrednio na Galicyjską. Dojeżdżając na miejsce, zorientowałam się jednak, że to nie tyle luksus dla wygodnych (czyt. podobnych do mnie ;)), co swoista konieczność, a już na pewno wyraz organizatorskiej przyzwoitości: nowa hala znajdowała się "niedaleko" (cudzysłów zaznacza względność użytego pojęcia) poprzedniej; chcąc do niej dotrzeć środkami komunikacji miejskiej, trzeba było wysiąść na starym przystanku i całość drogi do nowej lokalizacji... przejść pieszo. Prawdziwa pielgrzymka, dla idących zwieńczona "odpoczynkiem" (odliczanym w dziesiątkach minut) w trakcie stania w kolejce (przecinającej parking na pół i wylewającej się długą nitką na chodnik). Okolica hali intrygowała: (post)industrialne przestrzenie z hałdami, budynkami-widmo, ruinami pokolorowanymi graffiti...





Ale targi to nie tyle miejsce, co atmosfera, co spotkania, co książki! No właśnie: spotkania...
Byłam ogromnie ciekawa zjazdu blogerów książkowych - pierwszego tak dużego, na taką skalę. W efekcie spotkanie mnie rozczarowało, sytuacja zażenowała. Wpierw chciałam ostentacyjnie przemilczeć całość, czułam jednak, że emocje wciąż buzują we mnie, żądając wyrzucenia na zewnątrz, poza ciało (i - niejako - umysł) - dla zdrowia... Stąd w miejsce zaznaczonej pustki powstał odrębny post (TUTAJ). Bo było o czym pisać.
Nie chcę jednak siać defetyzmu; ostatecznie przyjechałam z targów zadowolona, objuczona torbami z książkami, które ubarwiają teraz nie tylko regały w naszym domu, ale i umysły. Nie zabrakło także targowych spotkań przyjemnych.

Właściwie wyszło na to, że nie opuszczałam hali Dunaj, którą w większości wypełniały stoiska z książkami dla dzieci. Halę Wisła odwiedziłam na moment, w oczekiwaniu na EXPOBus i podróż powrotną w kierunku centrum Krakowa; głównie po to, by rzucić okiem (bawi mnie wyobrażanie sobie, że moja gałka oczna wraca do mnie jak bumerang po locie zwiadowcy ;)). Nie przeszkodziło to (czyt. moje pływanie po Dunaju) w przejściu obok Wojciecha Cejrowskiego (z uśmiechem witającego młodzież; ze stoiska płynęła żywiołowa, radosna muzyka) czy budzącego szacunek trio: Jana Miodka, Jerzego Bralczyka i Andrzeja Markowskiego... 






Byłam u Dwóch Sióstr, odwiedziłam także stoiska Wydawnictw EneDueRabe, Format, Hokus-Pokus, Ładne Halo... Dzięki promocjom udało mi się nabyć kilka pozycji "ekstra", łącznie dziesięć wspaniałych książek, kilka z mojej listy "must have" (niektóre uhonorowane takim tytułem na festiwalu Łódź Design ;))... Wbrew krążącym opiniom, na Targach Książki można nabyć książki taniej; trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać lub mieć szczęście co do wyboru wydawnictwa/pozycji ;) (mnie wszędzie udało się uzyskać jakiś rabat). Spotkałam się z kilkoma opiniami mówiącymi o tym, że wyjazd do Krakowa był, w gruncie rzeczy, czasem zmarnowanym. Bo tłok, bo normalne ceny (książki można taniej kupić przez Internet i nie trzeba wtedy wychodzić z domu), bo właściwie brak powodów, by tam być... O ile rokrocznie przybywają coraz większe ilości zwiedzających/kupujących zabierające potencjalny tlen mogą zniechęcić, o tyle atmosfera targów jest wyjątkowa i nic nie zastąpi spotkania na żywo z wydawcami. Bo obecność na Targach Książki to nie tylko możliwość nabycia jakiegoś tytułu, często premierowego. To nawet nie zmasowane spotkania autorskie. To (być może przede wszystkim) spotkanie twarzą w twarz z wydawcą, człowiekiem (czy ludźmi), który zaufał autorowi i sprawił, że dany tytuł znalazł się w naszych rękach. I tak z uśmiechem obserwowałam kapitalne kolczyki-myszki w uszach Joanny Rzyskiej i wesołą aktywność Katarzyny Domańskiej (Dwie Siostry), z Martą Lipczyńską-Gil (Hokus-Pokus i Ryms) rozmawiałam o towarze macanym... ;) Od przedstawicielki wydawnictwa Format dowiedziałam się natomiast, że nie mamy co liczyć na dołączenie naklejek do książki "Muki w podróży dookoła świata" (dla mnie to informacja bardzo praktyczna; ostatecznie pozbyłam się oporów co do zakupu wersji angielskiej).

Stoisko Wydawnictwa Dwie Siostry zaproponowało coś wyjątkowego: Fabrykę Dedykacji... Ilustratorzy tworzyli wyjątkowe dedykacje w zilustrowanych przez siebie książkach. Dedykacje... ilustrowane. Co za gratka! 




Nawet jeśli nie nabyło się książki z takim autografem, przyjemnie było obserwować proces twórczy, wybór narzędzi (od pasteli, czarnego tuszu, przez cienkopisy, flamastry, ołówki, kredki, zakreślacze...), na twoich oczach powstający rysunek...
Nie mogłam odmówić sobie (synkowi? ;)) zaopatrzenia się w książkę z dedykacją... Stanęło na pozycji "W moim brzuchu mieszka jakieś zwierzątko", którą zilustrował Tomek Kozłowski. Kapitalnie wyczuł gust młodziana; jak gdyby wiedział, że dwa tygryso-lwy wdzięczące się na stronach tytułowych sprawią mu frajdę! ;) Tytuł wybrałam nieprzypadkowo; po dwóch godzinach do ilustratora dołączył autor - Grzegorz Kasdepke...






Dodatkowym atutem Targów Książki jest przyglądanie się rozmawiającym z sobą autorom. Ileż oni mają pozytywnej energii, którą zarażają otoczenie! Przykład ze stoiska Dwóch Sióstr i wspomniany duet Kozłowski-Kasdepke w akcji:

Pewna mama (podsuwająca książkę do ilustracji-dedykacji): A czy można wybrać sobie zwierzątko?
Ilustrator: Oczywiście!
Autor: To narysuj salamandrę plamistą!
Ilustrator: Salamand...? Dobra! Poczekaj! (po chwili) Proszę bardzo! Zobacz, jaką kreatywnością się popisałem!
Autor: Następnym razem wymyślę ci coś trudniejszego...

Razem z ludźmi stojącymi w kolejce po autograf, chichraliśmy się jak dzieci. Bo i dużych, i małych łączyła w tej części hali Dunaj magiczna, wręcz baśniowa więź, zauroczenie barwnymi ilustracjami i ciekawymi fabułami... Dorośli bawili się tak dobrze (o ile nie lepiej), jak dzieci. Być może dlatego wszystkie moje torby wypełnione książkami dostałam właśnie tam... ;)



wtorek, 28 października 2014

zjazd blogerów książkowych podczas Targów Książki w Krakowie (25.10.2014)

Byłam ogromnie ciekawa zjazdu blogerów książkowych - pierwszego tak dużego, na taką skalę. Nikogo z "branży" nie znałam (czyt. z nikim nie koresponduję, wymieniam komentarzy itp.), wobec czego pulsowała we mnie mieszanka ciekawości, obawy, dystansu i jednocześnie gotowości do "asymilacji". Przed wejściem na salę wręczono blogerom rejestrującym się na targi upominek: płócienną torbę z lizakiem i przypinką - każde nawiązujące logo czy hasłem do Targów Książki. Miło. Na tym jednak, jak sądzę, można poprzestać jeśli idzie o organizację czy jakieś wcześniejsze przygotowanie. Sam zjazd z dumą (albo i nie?) prezentował bowiem... chaos. Wydaje się, że był jedynie pretekstem do wręczenia eBuki - jedynego zaplanowanego punktu programu (co i tak nie ustrzegło organizatorów przed wpadką: deski-wyróżnienia zjawiły się na terenie targów... chwilę przed tym, jak miały zostać wręczone zwycięzcom poszczególnych kategorii). Co do reszty należałoby, w zasadzie, zachować milczenie; planowałam nawet ostentacyjnie pominąć ten wątek w swojej relacji, z czego ostatecznie zrezygnowałam. Dlaczego więc wyplułam wodę, którą najpierw nabrałam w usta? Bo poczucie wstydu, swoistego niesmaku oraz niezgoda na pewne zachowania i wewnętrzna potrzeba wyprostowania kilku kwestii zwyczajnie nie pozwoliły mi machnąć na ten zjazd ręką.
Pal licho nieprzygotowanie i pomysły-improwizacje, które miały być próbami ratowania formuły spotkania. (Współczułam - zapewne nie tylko ja - prowadzącemu, który wielokrotnie tłumaczył się, dlaczego brakuje mu słów i tematów do poruszenia; podejrzewam, że nikt nie lubi dowiadywać się w ostatnim momencie, że ma coś prowadzić.) Ale brak pokory, generalizowanie, egocentryzm wielu zabierających głos... Tak się nie godzi!

Odniosłam wrażenie, że na zjeździe królowało Ego. Rozdmuchane, wydęte i nadęte ludzkie Ego. Wyrywanie sobie mikrofonu, przerywanie sobie nawzajem, wypowiedzi pokroju: "JA na SWOIM blogu...", "Nigdy nie odmawiam wydawnictwom, jeśli widzę, że mogą mnie czymś zainteresować...", "Zakładam, że większość z was pisze standardowe recenzje <<czyli opis i własne odczucia>>, ale ludzie nie chcą tego czytać...", "Od kiedy mój blog stał się (pop)kulturalny, wzrosły mi statystyki...", "Ja recenzuję książki z wyższej półki..." Jak gdyby świat kręcił się wokół blogera książkowego, jakby to bloger właśnie był tu najważniejszy. Przedstawicielki Śląskich Blogerów Książkowych zaprosiły na listopadowe targi w Spodku obietnicą, że będzie wiele paneli dla blogerów. Padł nawet komentarz: "Postaramy się, żeby te targi w ogóle były dla blogerów". Wkład w organizację targów - świetnie! - przyklaskuję aktywizacji blogowego grona. Ale czy nie zapomniano tu o czymś? Otóż targi książki nie są wyłącznie czy przede wszystkim dla blogerów książkowych. Są dla wszystkich. Nie robimy wydawnictwom "łaski", przyjmując ich książki do recenzji. Nie powinniśmy się też wywyższać z uwagi na fakt, że np. wolimy Tokarczuk od Steel. Pokora... Pokora, głupcze!

Dokładając do tego głos reprezentantki małego wydawnictwa: "Wy blogerzy zdradzacie zakończenia, a tak nie można! Mówicie, że czytacie książki nagradzane, popularne, ale nie czytacie książek niszowych! W tym kraju promuje się jedynie trzy duże wydawnictwa!" i biorąc pod uwagę odpowiedź-atak przedstawicielki jednego ze wspomnianych "dużych": "Wysyłajcie blogerom książki do recenzji, to będą o was pisać!" oraz kontrargument w formie krzyku: "A jaki macie nakład?!"...

Zawinił brak (sic!) umiejętności formułowania myśli, ubierania ich w słowa - odpowiednie słowa... Poruszono kilka naprawdę ważnych i zajmujących problemów: swoista schematyczność blogosfery zajmującej się literaturą, postrzeganie blogerów książkowych przez jej pryzmat, trudność małych wydawnictw w promocji, bo i budżet ograniczony... Każdy z tych tematów można było rozwinąć i każdy mógł być przyczynkiem do naprawdę wartościowej i merytorycznej dyskusji. Może udałoby się nawet poszukać (jeśli nie znaleźć) jakieś rozwiązanie? Ale nie. W miejsce jasnego formułowania poglądów, wychodzenia z własnymi przemyśleniami do człowieka, otwarcia się na dialog, pojawiły się emocje i - o czym wspominałam - Ego. Wypowiedzi z punktu widzenia "ja", silnie ukierunkowane na jednostkę, generalizacja, argumenty władzy i siły zamiast rzeczowych... To wszystko sprawiło, że spotkanie przerodziła się w farsę. I być może opuszczałabym salę z uśmiechem rozbawienia na ustach (dystans zachowany dla zdrowia psychicznego pozwolił mi nawet w trakcie zjazdu na rzucenie kilku niewybrednych żartów pod nosem), gdyby nie fakt, że dyskusja toczyła się na... serio. Pod koniec spotkania ze strony samozwańczych gospodyń zjazdu padło kilka słów będących ni to przeprosinami, ni to usprawiedliwianiem się, udowodniły one jednak to, o czym wspomniałam przed momentem: niektórzy zajmujący się Słowem, pracujący z nim, traktujący je jako materiał, narzędzie swojej pracy, nie potrafią jasno formułować swoich myśli w sytuacjach "na gorąco". Ciekawe zjawisko. (Między innymi dlatego nie zabrałam głosu, choć w kilku momentach miałam na to ochotę; bałam się, że emocje - czyt. rozdrażnienie generalizacją innych, podziałem na ja/my-wy, wywyższaniem się zamierzonym lub nie - przejmą kontrolę nad moją wypowiedzią, która stanie się przez to przekłamana, nie zabrzmi tak, jak miała zabrzmieć. Stwierdziłam po prostu, że w pewnych sytuacjach milczenie w istocie jest złotem; szkoda, że zapomniały o tym niektóre z wypowiadających się osób.)

Pomimo tej mieszanki uczuć, która buzowała we mnie, gdy stałam przed salą w oczekiwaniu na rozpoczęcie zjazdu, byłam nastawiona pozytywnie, optymistycznie. Stwierdziłam, że nie może być źle, skoro przyjdzie mi poznać osoby należące do "elity" - elity czytających. Więcej: nie tylko czytających, ale i piszących o literaturze! Przyjęłam a priori, że ludzie ci - kulturalni, kulturą zajmujący się na co dzień (a na pewno częściej niż przysłowiowy Kowalski) - będą reprezentowali podobne mi wartości, nie dadzą się łatwo sprowokować (więcej: nie będą mieli do tego okazji!), będą chcieli rozmawiać merytorycznie, a przynajmniej (jeśli reszta zawiedzie) ostrożnie, z rozwagą będą dobierali słowa - wszak doświadczenie pisarskie uczy (a przynajmniej powinno)... Będą kulturalni na różnych poziomach, behawioralnych także.

Skąd podział na ja/my-wy/oni? Ja - autorka danego bloga, wy - reszta świata. My - wydawnictwo, wy - blogerzy książkowi. My - blogerzy piszący niestandardowo, nieszablonowo, wy - blogerzy piszący standardowo i szablonowo, czyli nudno...
Łudziłam się, że pomimo podziałów na pewne grupy/grupki, kręgi koleżeńskie czy momentami wręcz towarzystwa wzajemnej adoracji, na spotkaniu wszyscy staniemy się jednością - złożoną, wielowymiarową, zróżnicowaną wewnętrznie, ale jednością. Że to Literatura będzie stanowiła epicentrum, że będzie słońcem, wokół którego kręcimy się my - blogerzy książkowi, wydawcy, redaktorzy - całkowicie od siebie inne planety, ale należące do tego samego układu... Sądziłam, że połączą nas wspólne interesy: promowanie dobrych książek, wreszcie czytelnictwa w ogóle. Odniosłam jednak wrażenie, że akurat ta sfera naszych (?) zainteresowań pozostała gdzieś w tyle, przytłumiona interesami własnymi... (Po raz kolejny do głosu doszło Ego.)

Jedna z blogerek rzuciła w pewnym momencie: "Lubię z moimi czytelnikami rozmawiać nie tylko o książkach..." Zastanowiła mnie formuła "moi czytelnicy". Z jednej strony racja: jestem blogerem, publikuję, a więc piszę, odwiedzający moją stronę są więc czytelnikami. Z drugiej strony... czy to nie jest niebezpiecznie bliskie zrównaniu się z autorami książek? Podniesienie siebie na jakiś wyższy poziom w jakiejś hierarchii?* Przytoczony komentarz padł bowiem w niedalekim odstępie czasowym od tego, w jaki sposób potraktowano zaproszonych na spotkanie autorów książek właśnie. Przywitano ich w pewnej chwili, zapraszając na środek i zachęcając do opowiedzenia o swoich relacjach z blogerami, przemyśleń dotyczących blogów książkowych. Pomysł ciekawy, dający nadzieję na jakąś ciekawą wypowiedź, ułudę rozmowy o blogosferze książkowej z różnych stron i punktów widzenia. Zakończony jednak... przerwaniem jednemu z autorów stwierdzeniem: "Nie zgadzam się." i prowadzeniem dyskusji już na własną rękę, jak gdyby zaproszeni autorzy - wraz z tą nieszczęsną optymistyczną diagnozą jako zakończeniem - rozpłynęli się w powietrzu, stali się niewidzialni... (Nie wiem nawet, czy ich pożegnano, czy podziękowano za przybycie i tych kilka wygłoszonych słów...) Po raz kolejny powtórzę: pokora. Pokora, głupcy!

Ze zjazdu wyszłam zażenowana, zawstydzona i zniechęcona. Trochę przestało mnie dziwić, dlaczego blogerzy książkowi bywają negatywnie oceniani - my sami nie potrafimy rozmawiać, usiąść razem i - dobierając odpowiednie słowa - budować dialog. Zawiodły podstawowe umiejętności komunikacyjne: przede wszystkim chęć porozumienia, nawiązania relacji, otwarcia się na interlokutora. Być może część z nas potrafi dobrze pisać, przelewać przemyślenia na papier czy białe pole do edycji blogowej notki. Zjazd ujawnił jednak, że wielu osobom brakuje umiejętności jasnej werbalizacji myśli "tu i teraz". 


______________________
* (dodane 1 listopada) Konieczne wydaje się, jak widzę, doprecyzowanie, co mam na myśli i odpowiedź na pytanie, jak w takim razie ja sama mówię o tych, którzy czytają moje notki. Po pierwsze, określenie "moi czytelnicy" może (nacisk na "może") funkcjonować jako metonimia (moi czytelnicy, czyli czytelnicy moich książek). Samo określenie na zlocie nie byłoby dla mnie niepokojące (czyt. nie pomyślałabym o jakimkolwiek "złym" jego odczytaniu), gdyby nie fakt - na co zwróciłam uwagę wyżej - okoliczności potraktowania autorów i ogólne wrażenie wyniesione ze zjazdu, tzn. że królowało na nim Ego. Moje rozdrażnienie sprawiło, że zaczęłam przykładać wagę do może niewinnych wypowiedzi, szukać drugiego dna. Po drugie, o czytelnikach tego bloga mówię "czytelnicy mojego bloga". Używam określenia "moi czytelnicy", ale raczej wtedy, gdy mówię o swoim blogu literackim, czyli tym, na którym zamieszczam własne teksty, ale teksty literackie. Wydaje się, że współcześnie w ogóle jest jakiś problem z terminologią, niektórymi pojęciami, które stały się tak obszerne, pojemne znaczeniowo, że właściwie przestały znaczyć, coś charakteryzować (przynajmniej porządnie, tak jak to miało miejsce wcześniej). Przykładem np. określenie "pisarz" - dzisiaj może nim być każdy, ten piszący notki na blogu także... To jest problem (czyt. problem nazewnictwa), ale zbyt obszerny, by nim się tutaj teraz zajmować.

Wydaje mi się, że sens mojego posta został przez "osobiście zaangażowanych" niezauważony. Ja nikogo nie chcę atakować, nie chcę wymieniać się złośliwościami (w innym wypadku odezwałabym się na zjeździe, nie bacząc na emocje czy wręcz odwrotnie - dając się im ponieść). Chciałabym tylko, żeby to moje "wylewanie żalów" przyczyniło się do refleksji na temat tego, co tak naprawdę jest ważne. Jak pisałam, liczyłam na dobrą zabawę i sympatyczne rozmowy z różnymi ludźmi, którzy - jak ja - kochają książki i chcieliby tą miłością zarazić innych. A właśnie tego aspektu zabrakło (w skali makro, na jaką liczyłam, bo w skali mikro się udało ;)), odnosiło się wrażenie, że każdy niejako krążył wokół własnej osi, był skupiony na sobie i własnych interesach.
Nie tylko ja wychodziłam ze spotkania zażenowana, tak czuli się też inni (m.in. komentujący pod nosem w trakcie spotkania to, co się działo). To nie jakiś mój wymysł, chęć podbicia sobie statystyk czy jeszcze jakiś inny powód biadolenia na forum. Chciałabym tylko, by wyciągnięto jakieś wnioski na przyszłość, byśmy wspólnie (!) budowali dobrą atmosferę i dawali podwaliny pod merytoryczną rozmowę o książkach, byśmy w relacjach z innymi nie zapominali o tej drugiej stronie... Wreszcie, byśmy ćwiczyli się w wyrażaniu naszych myśli - bo to przyda się nie tylko na zjazdach, ale i w ogóle w życiu...

sobota, 18 października 2014

Oceniać książkę po okładce... cz. 1

Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, że najważniejsza jest treść, wnętrze. Ale forma - czy to w odniesieniu do książek, czy ludzi - też ma znaczenie, w każdym razie nie jest go zupełnie pozbawiona. Okładka, papier, typografia... To wszystko jest istotne i wpływa na nasz odbiór książki - począwszy od lustrowania wzrokiem regału w księgarni, po pierwszy dotyk (fizyczna przyjemność!), na poczuciu spełnienia (lub nie) kończąc. Oczywiście, wyśmienita literatura obroni się i źle opakowana, ale nie oszukujmy się: forma jest ważna. Szczególnie ostatnio, gdy zalewa nas fala nowości wydawniczych, a działy marketingowe walczą o czytelnika, który jest klientem, nabywcą. Bo książka to towar, który trzeba sprzedać.

Znam książki, które są wyśmienite, które stanowią idealny mariaż treści i formy - te się w nich doskonale uzupełniają. Znam też takie, gdzie forma jest nieistotna, a uwypuklona zostaje treść; i dobrze. I takie, których "opakowanie" niszczy przyjemność z lektury...

Ale powoli.
Na początek - nim przejdę do wywodu własnego, do czytania - filmik. Bo jesteśmy coraz bardziej nastawieni na kulturę obrazkową, bo lubimy angażować zmysły. Poza tym Chip Kidd mówi do rzeczy, jest dowcipny i projektuje okładki, które służą potem za plakaty filmowe - czego chcieć więcej? ;)