poniedziałek, 27 stycznia 2014

Zofia Dubowska i Jan Bajtlik "Kto to jest artysta?"

Narodowa Galeria Sztuki Zachęta, ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wydała książkę niezwykłą, przybliżającą młodemu odkrywcy pojęcie "artysty".  Dzieci lubią zadawać pytania, może się więc zdarzyć, że zapytają nas kiedyś: "Mamo, tato, kto to jest artysta?"

Sztuka dzisiejsza, szczególnie ta wystawiana w galeriach sztuki współczesnej, często nie przypomina tej, z którą mogłaby się kojarzyć: realistycznych martwych natur, krajobrazów, portretów... Mimetyzm, czyli odwzorowywanie rzeczywistości, ustąpił miejsca formom, którym daleko jest do "uniwersalnego" obrazu, uchwycenia istoty rzeczy... Filozofia po trosze przyczyniła się zresztą do zmiany percypowania. Ciekawe było już nie to, co każdy z nas może zobaczyć tak samo. Interesujące stało się to, co wyjątkowe, jednostkowe... Impresja wschodu słońca widziana oczami wrażliwego artysty? Wrażenie, czucie, subiektywne odbieranie rzeczywistości, czasem intelektualne, zabawy z formą, eksperymenty z zastanymi, skostniałymi koncepcjami sztuki... Łamanie zasad, awangarda... Wreszcie wywrócenie myślenia do góry nogami: sztuką stało się nie tyle to, co piękne - i brzydota stała się pojęciem (sic!) estetycznym. Dzisiaj estetyce przeciwstawia się raczej pojęcie anestetyka: "stan, w którym zniesieniu ulega elementarny warunek estetyki - zdolność doznawania". Zarówno rzeczy piękne jak i brzydkie w jakiś sposób na nas działają, czujemy coś w zetknięciu z nimi, doznajemy. Anestetyka to rodzaj zobojętnienia.

"Kto to jest artysta?" nawiązuje do powyższego, a jakże. Jest mowa o tym, że artyści nie zawsze wykonują rzeczy piękne, że mogą inaczej odbierać rzeczywistość. Inaczej, czyli nietuzinkowo, kreatywnie. Książka kierowana jest głównie do przedszkolaków, by pokazać im (albo im rodzicom?), że myślenie niestereotypowe może zaprowadzić daleko. Kto wie, może do galerii sztuki?

Dodatkową zaletą publikacji jest prezentacja dzieł (i instalacji, i innych) samej Galerii Zachęta. Może to... zachęta właśnie, by odwiedzić ten przybytek sztuki? Warto było to uczynić chociażby po to, by odebrać swój egzemplarz "Kto to jest artysta?". Ci, którzy mają daleko do Warszawy, mogli zamówić książkę mailowo, opłacając koszty przesyłki (za pobraniem). Niestety, 7 stycznia nakład został wyczerpany. Miałam szczęście: zaledwie cztery dni wcześniej zdążyłam zamówić książkę...




Czy to ktoś, kto z klamerek potrafi zrobić pociąg z wagonami? ;)













Zofia Dubowska (koncepcja i tekst), Jan Bajtlik (opracowanie graficzne), Kto to jest artysta, Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 2013, 52 s.

piątek, 24 stycznia 2014

Aleksandra Mizielińska i Daniel Mizieliński "Miasteczko Mamoko"

Na początku podchodziłam do publikacji podejrzliwie, skłonna zakupić raczej pozostałe pozycje z serii: "Dawno temu w Mamoko" albo "Mamoko 3000"; zielona okładka "Miasteczka Mamoko" pachniała mi nieco współczesną opowieścią o katastrofie ekologicznej... w każdym razie czymś, co - jak uznałaby Patti Bellantoni (polecam jej znakomitą książkę "Jeśli to fiolet, ktoś umrze. Teoria koloru w filmie") - kojarzy się z trucizną, co niepokoi i - no właśnie - pozbawia zaufania. Cóż. Pstryczek w nos: nie oceniać książki po okładce*... Któregoś dnia wzięłam książkę do ręki i uczyniłam to, co uczynić z książką należy (i nie tylko z nią, jak sądzę): zajrzałam do wnętrza... Od tego momentu do zakochania minęły może... dwie sekundy? Możliwe, że nawet mniej. Książka jest genialna.


Skąd nazwa miasteczka? "Mamoko" to nic innego jak mam-oko - zwrócenie uwagi na zmysł wzroku, który przyda się tutaj, oj, przyda! To książka z rodzaju tych, które bazują na szczegółach, na dokładnych ilustracjach, w których nic nie jest przypadkowe, które można oglądać godzinami, co chwila zauważając coś nowego/ciekawego.

Kiedy przeglądaliśmy z synkiem Mamoko (młodzian książkę uwielbia, potrafi ją oglądać godzinami, jeździć z samochodami bohaterów, szukać piesków i szczekać razem z nimi) zauważyłam, że każda kolejna strona jest kontynuacją historii, a książka zawiera cały dzień z życia miasteczka. Kapitalny pomysł! Sądziłam na początku, że to po prostu kolejne karty ze scenkami z życia, nijak (lub, jeśli już, średnio) z sobą powiązane. A tu proszę! Dzięki temu można śledzić nie tylko szczegóły zawarte na poszczególnych stronach, szukać zagubionych tudzież ukrytych przedmiotów, ale i uprawiać narrację: opowiadać sobie historię, pielęgnując w ten wyjątkowy sposób oralność, snucie opowieści. Poza tym śledzenie bohaterów jest świetną zabawą również (być może na obecnym etapie rozwoju mego dziecka: wyłącznie) dla rodzica. Poniżej przedstawiam fragment ze wzruszającej historii niedźwiadka:




Do znudzenia można oglądać. Postaci jest w książce multum, a swoje "pięć minut" mają nie tylko te wyszczególnione (i nazwane przecudnie) na okładce. Mnie np. frajdy dostarczyło obserwowanie pewnej podróżniczki, która przypomina mi sąsiadkę... ;)

Zachwyciło mnie również, że każda z "rozkładówek" zawiera kolor dominujący - ciekawa lekcja odnośnie odcieni i różnych odmian jednej barwy. Podziw dla autorów, którzy odwzorowali niemal całą paletę Painta: od jasnych do ciemnych, w różnych konfiguracjach. Wyśmienity efekt!

W "Miasteczku Mamoko" nie brak również książkowych zapowiedzi... W tym celu odsyłam do bohaterki tomu, niejakiej Otylii, która na ostatniej karcie uchyla rąbka tajemnicy... ;)












Aleksandra Mizielińska i Daniel Mizieliński, Miasteczko Mamoko, Wydawnictwo Dwie Siostry 2010, 14 s.


* O okładkach będzie osobny wpis. Okazuje się, że czasem jednak warto po okładce ocenić. W każdym razie... Okładka też może być dziełem samym w sobie. Mądra okładka. Ale o tym innym razem.

wtorek, 21 stycznia 2014

E.T.A. Hoffmann "Dziadek do orzechów i Król Myszy"

Otulona płaszczem, spacerowym krokiem przemierzała skąpane w śnieżnej mgiełce miasto; z dziadkiem szła do opery na balet. Ściskała w rękach różowe pointy a orzechowymi oczami śledziła pojawiające się na niebie gwiazdy. Uśmiechnęła się. Brązowe loki podskakiwały, gdy skocznie brodziła w białym, skrzącym się puchu. W jej małej główce Czajkowski poruszał dzwoneczkami.

*polecam jako tło Taniec Cukrowej Wróżki Czajkowskiego


Uwielbiam "Dziadka do orzechów". Począwszy od magicznego, doskonałego baletu Piotra Czajkowskiego, skończywszy na sentymentalnej podróży do pewnej Gwiazdki w dzieciństwie dzięki kanadyjskiej animacji z 1990 roku. Pamiętam doskonale tamten wigilijny poranek: miękka kołdra w łóżku rodziców, pochłaniane po śniadaniu świeże pierniczki i bajka w telewizji z muzyką Czajkowskiego... Czarowny dzień.

Z baśnią autorstwa Hoffmanna nie miałam wcześniej styczności. W miarę obyta z kulturą jako taką (to zadziwiające, że zdawałam sobie sprawę z istnienia tak wielu tekstów kultury, choć nie miałam z nimi bezpośredniej styczności; moi rodzice chyba naprawdę dobrze mnie wyedukowali w tej materii ;)) wiedziałam oczywiście, że książka istnieje. Byłam jej ciekawa, ale nie na tyle, by rzucić wszystko i ruszyć na poszukiwania. Pojawienie się na świecie syna nieco mnie zmobilizowało; "nieco" jest słowem-kluczem, gdyż stwierdziłam, że książkę nabyć muszę. Kiedyś. Mam na to kilka lat. Albo przynajmniej rok - do czasu kolejnej Gwiazdki. (Bo że najlepiej czytać "Dziadka do orzechów..." w okresie Świąt Bożego Narodzenia chyba nie muszę wspominać? ;)) A tu proszę. Opatrzność czuwa. Robiłam zakupy i w jednym z hipermarketów utknęłam na dziale książkowych promocji (jedno z takich miejsc, gdzie - mimo ich świadomości - daję się ponieść zabiegom marketingowym). "Dziadka do orzechów i Króla Myszy" kupiłam za 6,99. Twarda oprawa, rozmiar A4, ładne ilustracje i, ogółem, oprawa graficzna. Plus przedmowa opowiadająca o życiu pana Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna autorstwa pani tłumacz.

Książkę władowałam do koszyka dość bezrefleksyjnie, tj. przełykając wszystkie napływające do głowy myśli dotyczące ilustracji, tłumaczenia... Na allegro obserwowałam kiedyś wydanie z pięknymi ilustracjami Szancera, na którego kresce - jak sądzę po ilości innych dzieł sygnowanych jego nazwiskiem, które mieliśmy w domu - się wychowałam. Coś dzwoniło za uszami, że powstały i inne wydania ubogacone ciekawymi grafikami (można wspomnieć Ignacego Czwartosa, Aleksandrę Kucharską-Cybuch czy drzeworyty Bertalla). Istniało również niebezpieczeństwo, że powtórzy się sytuacja jak z tłumaczeniem "Małego Księcia". Nic to. Ponieważ "Dziadka..." nigdy wcześniej nie czytałam, właściwie nie istniało ryzyko, że się rozczaruję. Bo i czym, skoro nie miałam porównania? Co najwyżej kolejne wydania, które ewentualnie wpadną mi w ręce, oświecą mnie w temacie. Na razie pozostaję błogą nieuświadomioną, oczekującą na przygodę z pogranicza jawy i snu...














E.T.A. Hoffmann, Dziadek do orzechów i Król Myszy, tłumaczenie: Izabella Korsak, ilustracje: Jolanta Marcolla, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2006, 96 s.

piątek, 17 stycznia 2014

Julian Tuwim "W aeroplanie"

Miała babcia kurkę,/ Kurkę - złotopiórkę...

Rok 2013 należał do Juliana Tuwima. I dobrze, ukazało się bowiem na rynku kilka interesujących propozycji dla najmłodszych. "Tuwim. Wiersze dla dzieci" ze wspaniałymi (i nie tylko) okładkami, "Wiersze dla dzieci" z ilustracjami Daniela de Latour, "Cztery ściany wiersza" czy wreszcie "W aeroplanie", którą dzielę się dzisiaj. Nawet jeśli przypomniano, że Tuwim to ten, który życzył sobie, by całować go w - cytując - dupę, odświeżenie oprawy jego utworów dla dzieci było pomysłem wyśmienitym.

"W aeroplanie" to jeden wiersz, którego zwrotki rozpisano na grubych kartach książeczki. Mały format, ciekawe ilustracje i momentami zabawa z formą to cechy, które sprawiły, że nie namyślałam się długo (wcale?), niosąc pozycję w kierunku kasy. Ada Bystrzycka połączyła misternie wykonane "lalki" babci i kurki z prostą grafiką w tonacji czerni i bieli. Prostą, ale nie banalną. Uwielbiamy z synkiem szukać krów na polach widzianych z aeroplanu, potomek uwielbia szum pociągu poruszającego się po torach (matka produkuje się w trakcie lektury), śledzimy też małego pieska czy mamę idącą z dzieckiem na spacer. Szukamy też traktorów. Albo - na innej stronie - przewracamy książeczkę do góry nogami i pozwalamy, by wykonała kontrolowany fikołek w powietrzu. A co. Otwieramy paszcze na wzór głodnego i zaspanego księżyca, a od "kokoko" boli nas już gardło. Za to frajdy mamy multum!











Julian Tuwim, W aeroplanie, ilustracje: Ada Bystrzycka, Wydawnictwo Bona, Kraków 2013, 22 s.