środa, 27 lutego 2013

Tony Griffiths "Skandynawia. Wojna z trollami"

recenzja ukazała się 8 sierpnia 2012 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_________________________________________________________________ 
 
Kraje północy kojarzą nam się głównie z wikingami, muzyką metalową, tajemniczą literaturą, chłodem, dzikością natury i pięknymi widokami. Tony Griffiths bierze pisarski oręż do ręki i walczy z upartymi trollami nękającymi ludzkość - mitami i stereotypami.
 
Muminki były na początku "małymi trollami" ;)
 
 

"(...) Finowie to kłótliwi nożownicy, z którymi nie sposób się dogadać, Szwedzi - pewni siebie pyszałkowie i introspektywni materialiści, (...) Norwegowie są rozproszoną grupą tępych, purytańskich alkoholików, a Duńczycy - jeżdżącymi na rowerach entuzjastami pornografii", czytamy na tylnej okładce książki. Taki obraz mieszkańców Skandynawii zwykle krystalizuje się w naszych głowach, ilekroć skojarzyć musimy sobie przedstawiciela danego kraju. Zapominamy jednak, że kryształ ma być tylko pryzmatem, soczewką, przez którą dokonujemy bliższej analizy, odrzucając zanieczyszczenia i dokopując się do istoty. Studia kulturoznawcze nauczyły mnie, że nie zawsze (o ile w ogóle kiedykolwiek) możliwe jest dokładne poznanie obcego kraju, obcokrajowców. Różnice kulturowe stanowią silną barierę. Wystarczy przyjrzeć się własnym związkom budowanym z innymi ludźmi (rodzicami, partnerem, dziećmi): jak trudno czasem dojść wzajemnie do porozumienia, spodziewając się zupełnie innych reakcji, myślenia... Dialog kulturowy wynosi te związki na poziom "hard". W chwilach zwątpienia można zadać sobie pytanie o sens wikłania się w poznanie. Czy podjęty trud będzie kiedykolwiek chociaż w nikłym ułamku nagrodzony?

Książka Griffithsa daje nadzieję. Jego historyczno-socjologiczno-kulturowy wywód obejmujący ostatnie 200 lat historii Skandynawii stanowi wnikliwą analizę przeplatających się i wpływających na siebie czynników. Być może jako Australijczyk autor miał ułatwione zadanie, zachowując dystans konieczny dla bezstronnego oglądu. Uwagę zwraca autorska elokwencja, łączenie wielu faktów, przystępne tłumaczenie politycznych decyzji i posunięć. Historia czterech (w pewnym momencie nawet pięciu) państw wyłania się zza mgły, Griffiths - jak wykwalifikowany profesor mikrobiologii - przygotował preparat mikroskopowy, zachęcając czytelników-uczniów do oglądu przez szkło powiększające. Życie stanowi tutaj fizyczno-ideową całość, pojedyncze komórki (zwykle odgradzane) składają się na jeden pulsujący organizm. Polityka, kultura, jednostki gospodarcze i rodzinne wzajemnie na siebie oddziałują, nic nie jest zawieszone w próżni.

Wspomniana różnorodność treści i przeplatanie się wątków momentami wprowadza jednak swoisty chaos narracyjny. Zdarza się, że autor opisuje kilka lat trwania konkretnego państwa (również w odwołaniu do polityki zagranicznej), by po kilkudziesięciu stronach powrócić do przeszłości i kontynuować rozpoczętą opowieść o innej skandynawskiej krainie. Historia XX wieku, z racji swej stosunkowej niedawności i większej ilości dostępnych materiałów źródłowych, obsiana jest szczegółami, jest gęsta. Z jednej strony mamy możliwość dokładniejszego poznania, z drugiej konieczny jest wybór, zawężenie (by mówiąc o wszystkim nie wyszło, że mówi się o niczym). O ile wydaje się, że Griffiths wyśmienicie dobrał składniki swojej literackiej potrawy, o tyle żonglowanie nimi pozostawia czasem pewien niedosyt, poczucie niefortunnie skomponowanego menu. Niemniej, należy wziąć pod uwagę fakt, że "Skandynawia" nie jest podręcznikiem do nauki historii (chociaż, przy segregacji faktów i czytelniczym wkładzie, może za taki uchodzić). To raczej esej, co daje mu prawo luźniejszego niż naukowy snucia myśli. Dzięki temu i z uwagi na wciągający styl pisarski Griffithsa jego książka poświęcona krajom północy stanowi pasjonującą lekturę.

Perełkami są zanurzone w wywodzie iście mistrzowskie metafory, na które składa się wykorzystanie dzieła aktualnie opisywanego twórcy skandynawskiego i odniesienie go do sytuacji społeczno-politycznej danego czasu. Otrzymujemy w ten sposób Andersenowskie brzydkie kaczątka, które symbolizują nieco odsunięte w cień historii państwa północy, rozkwitające później na wzór łabędzi. Ibsenowskie wyjście z domu lalki opowiada o uniezależnianiu się Norwegii i Finlandii, a przygody Muminków spod pióra Tove Jansson ilustrują sytuację Finów po wyborach w 1945 roku. Intrygujące porównania Gryffiths uzupełnia równie błyskotliwymi zdaniami, z których wyziera autorski uśmiech (rozbawienia lub przekory). Dla przykładu: "W Skandynawii, odpowiednio do klimatu i szerokości geograficznej, zimna wojna miała wyjątkowo niską temperaturę." lub: "Skandynawowie dobrze zdawali sobie sprawę z wysokiego standardu swojego życia i wiedzieli, że dla ich krajów los był stosunkowo łaskawy. Wystarczy spojrzeć w lśniące witryny takich domów towarowych jak na przykład Stockmann w Helsinkach - tak sławny, że wielu Rosjan myślało,że Stockmann to nazwa stolicy Finlandii.", czy określenie emigracji jako "głosowania nogami".

Czytelnik dowie się ponadto, na czym polegała wojna dorszowa w Islandii, kim byli biali Arabowie w Norwegii i co znaczyła szwedzka "potworna przytulność". Nagromadzenie faktów i wielość informacji może zawrócić w głowie, wystarczy wówczas złapać oddech i pozwolić nieść się gawędzie autora. Po historię w czystej i skrystalizowanej postaci zawsze można sięgnąć, tymczasem niech "Skandynawia" pobudzi nasz pociąg do poznania.

Na 386 stronach zmieścić 200 lat trwania czterech państw? Griffiths dowiódł, że można. I to jak!

Tony Griffiths, Skandynawia. Wojna z trollami, Wydawnictwo AMF Plus 2011.
 

Sandra Gulland "Cesarzowa Józefina"

recenzja ukazała się 25 kwietnia 2012 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________

fragment obrazu barona Francois Gerarda "Cesarzowa Józefina w stroju koronacyjnym" (1808 rok)

Napoleon powiedział kiedyś, że historia to opowieść zwycięzców. W istocie, przyszłość kształtowana jest przez tryumfatorów, ich zdobycze (od materialnych po duchowe), swoistą linię programową. Historia to opowieść dopuszczonych do głosu, gawęda okrojona i wybiórcza. O ile Napoleon odnalazł swoje miejsce w dyskursie historycznym - jego ostateczna przegrana nie przekreśliła wcześniej wypracowanej wielkości (odsyłając zresztą do zadomowionego w kulturze europejskiej przykładu Cezara, z którego zresztą sam Bonaparte chętnie korzystał) - tak Józefina pozostawała w jego cieniu, zapomniana. Sandra Gulland w ostatnim tomie poświęconym kobiecie, wkłada w jej usta słowa pełne czułości, ale nie pozbawione goryczy: Nad łóżkiem wisi mój portret, częściowo skryty w cieniu. Bonaparte sam go wybrał, gdyż ze wszystkich moich wizerunków ten najbardziej mu się spodobał. Historia to opowieść mężczyzn, moglibyśmy powiedzieć, parafrazując słowa Napoleona. Kultura zachodnia, patriarchalna, niewiele pozostawiała miejsca kobietom. Ich jasno określone zadania, niemożność odezwania się bez pozwolenia (rozumiana w tym ujęciu szerzej, niemal metaforycznie), zamykanie w sztywnym systemie, regulowały przez wieki relacje społeczne, odsuwając płeć piękną od spraw ważnych, od świata mężczyzn. Przykłady bohaterek wyrywających się utartemu modelowi zdawały się jedynie potwierdzać regułę, stanowiły swoisty zawór bezpieczeństwa. Niemniej, już Ignacy Krasicki zauważył: Mimo tak wielkiej płci naszej zalety, my rządzim światem, a nami kobiety. Dzisiaj oddaje się paniom sprawiedliwość, świat zresztą stał się bardziej otwarty na różne opowieści, nie tylko kobiece i o kobietach. Sandra Gulland odkurza zapomniane rozdziały księgi poświęconej Francji Napoleona, znaną historię wielkiego męża ubogacając opowieścią o jego niezwykłej małżonce. Sama bohaterka zauważyła: Dziś kończę czterdzieści lat. Niejeden powiedziałby, że wkroczyłam w wiek, w którym kobieta nie ma prawa domagać się adoracji ze strony męża, że jestem już na to za stara. Z czułością myślę o ciotce Dezyderii i kuszącym szeleście jej taftowych spódnic. Ja za stara? Bzdura!

Powracamy do Józefiny, której małżeństwo z Bonapartem kwitnie. Towarzyszymy parze w miłosnych uniesieniach i uczuciowym trwaniu przy sobie, jednocześnie obserwując powolne pękanie tej jakże pięknej figury zakochanych. Słowa: rytualne obecnie uwagi, że świat bardzo się zmienił, a my wszyscy musimy teraz oszukiwać, grając nasze nowe role - jak stwierdzi w pewnym momencie bohaterka - doskonale opisują sytuację w ówczesnej Francji, opisują świat polityki w ogóle. Opuściliśmy spokojne dworki z pierwszego tomu, krajobraz z części drugiej oprawiono w złote ramy, poubierano w jedwabie i obsypano kamieniami szlachetnymi. Blichtr nowego świata przytłacza jednak Józefinę, zdaje się nie pasować ani do niej - tęskniącej za spokojnym starzeniem się u boku męża, ani do Napoleona - przekonanego o sile PR-u, ale jednocześnie skąpego. Uniwersum wielkich i bogatych zagarnia rzeczywistość bohaterki, ją samą zamykając w złotej klatce konwenansów. Pozycja i dostatek kosztują - nie tylko w aspekcie materialnym, który jest oczywisty. Józefina zostaje wprzęgnięta w system obyczajów królewskich, trudno jej być sobą samą w otoczeniu świty i - mniej lub bardziej - zakłamanych osób. Polityka zmienia ludzi. Wielkość pociąga za sobą małość, jin i jang nieprzerwanie wirują, Uroboros wciąż zjada swój ogon. Bohaterka nakłada na twarz ceruse, gęste bielidło o trujących właściwościach, które przeistacza kobiecą twarz w maskę piękna i zadowolenia. Kim jesteśmy i do czego dążymy? - uniwersalizm pytań czyni książkę Sandry Gulland aktualną. O ile bowiem zmieniają się okoliczności, o tyle ludzie pozostają niezmienni, uwikłani w dyskursy władzy, ogarnięci żądzami, łaknący jednocześnie bliskości i zrozumienia.

fragment obrazu autorstwa Jacquesa-Louisa Davida i Georgesa Rouget "Koronacja Napoleona" (1806-1807)

Analiza formalna polskiego wydania przynosi ciekawe wnioski. Tytuły zminimalizowano, odwołując się do relacji bohaterki z Napoleonem (na przykład w pierwszym tomie imię "Józefina" - widniejące na okładce - pojawia się w utworze dopiero pod koniec, narzucone kobiecie przez Bonapartego). Na okładkach - lekko zmienionych wersjach wydań kanadyjskich - bohaterce trylogii ucięto twarz. Trudno mi nie oprzeć się wrażeniu, że w miejsce propozycji Sandry Gulland "odczarowania" literatury kobiecej (tworzonej przez kobiety i o kobietach), polski czytelnik otrzymuje produkt, którego opakowanie przeczy zawartości. Okładki w połączeniu ze zmienionymi tytułami (chwyt marketingowy?) wpisują pozycje w układ patriarchalny, schlebiają tradycyjnemu (w interesującym mnie ujęciu anachronicznemu) modelowi. Zasadnicze pytanie: po co? Powrócić można w tym miejscu do punktu wyjścia. Historia to opowieść zwycięzców. To opowieść mężczyzn - powtórzę, nie rezygnując z pewnej generalizacji, która - gdyby pokusić się o badania statystyczne - w mojej ocenie zostałaby wytłumaczona. Na szczęście wygląd zewnętrzny to nie wszystko, żeby zakochać się prawdziwie musimy poznać wnętrze, a to - w przypadku trylogii o Józefinie B. - oczarowuje i zachwyca.

"Cesarzowa Józefina" w momencie wejścia na tron królowała już w czytelniczych sercach. Z właściwą koronowanej głowie powściągliwością opowiada o ostatnich latach swojego życia. Autorski umiar w opisach, swoistą rezerwę, tłumaczę sobie trudem Sandry Gulland rozstania się z postacią, z którą niejako zdążyła się zaprzyjaźnić. W posłowie przeczytamy: Zamknięcie trylogii o Józefinie nie przyszło mi łatwo. Ukończenie książki oznaczało kres dziesięcioletniego niemal codziennego przebywania w towarzystwie mojej bohaterki i jej rodziny, było niczym zamknięcie drzwi do świata, który zdążył stać się moim domem. To jak pożegnanie bliskiego towarzysza, który odszedł na zawsze. Ukończenie trylogii i dla mnie nie było łatwe (choć zapewne trudno porównywać moje odczucia do autorskich): wypuściłam z rąk wyzwolonego ptaka, dziękując mu za bliskość i codzienny świergot. Mając nadzieję, że wróci, jednocześnie życzę mu, żeby nigdy tego nie zrobił - żeby był wolny, podbijał świat, jak podbił moje serce. W literaturze piękne jest to, że nic nie jest ostateczne. Każde zakończenie jest definitywne tylko w odwołaniu do procesu lektury, ten natomiast można powielać wedle życzenia. I niespodzianka: każde odczytanie zawsze będzie inne - Ingardenowskie konkretyzacje reanimują nadzieję.

Henri-Frederic Schopin "Rozwód cesarzowej Józefiny i Napoleona" (1809 rok)

Ostatni wspaniały taniec na Ziemi - jak można dosłownie przetłumaczyć oryginalny tytuł ostatniego tomu trylogii - właśnie się rozpoczął. Dajmy się porwać wirującym słowom, melodii kobiecego głosu. Kiedy opadniemy na poduszki, wycieńczeni, z uśmiechem na ustach będziemy wspominać kroki rozbieganych palców przewracających kartki.

Sandra Gulland, Cesarzowa Józefina, Wydawnictwo Bukowy Las 2012.

wtorek, 26 lutego 2013

Joanna Woźniczko-Czeczott "Macierzyństwo non-fiction"

recenzja ukazała się 10 sierpnia 2012 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)

Na zajęciach z krytyki artystycznej koleżanki ze studiów stwierdziły, że stworzyłam raczej manifest-felieton, książkę traktując bardziej jako pretekst dla snucia własnych wywodów. Cóż. Byłam wówczas ciężarną, która mocno sprzeciwiała się stereotypom i czuła wewnętrzną potrzebę buntu. Być może dzisiaj napisałabym recenzję bardziej skupioną na recenzowanej książce, mniej subiektywną, a bardziej obiektywną. Tak to bowiem jest: Ciebie i Twoje postrzeganie determinuje sytuacja.
____________________________________________________________ 


Zdrowe podejście do macierzyństwa: bez cukru, lukru i szkodliwych słodzików. "Macierzyństwo to w końcu nie pączek", przekonuje autorka.



Pod  koniec miesiąca przywitam na świecie swojego syna. Okres ciąży, w większości przekazów reklamowany jako wspaniały czas dla kobiety, wspominam (czy może raczej wspomnę, ponieważ ten wciąż trwa i męczy) jako najgorszy w swoim życiu. Ilość różnorakich dolegliwości, które mnie dopadły, pogorszenie stanu zdrowia i samopoczucia na różnych poziomach i w coraz to nowszych kombinacjach ujęte w opowieściach mogłyby nawet wytrwałych słuchaczy zanudzić i zadręczyć. Wierzę, że istnieją przyszłe mamy, które z rosnącym brzuchem czują się świetnie i nie narzekają na większe problemy zdrowotne (od czasu do czasu czując się nieco gorzej, ale przecież "normalnie", "poradnikowo").

Wierzę, że są panie, które - na wzór mamy mojej przyjaciółki - promieniały do rozwiązania i, wróciwszy z pracy, były w stanie urodzić bez większych przeszkód zdrowe i szczęśliwe dziecko. Mój własny przypadek kazał mi jednak poddać weryfikacji swoiste mity dotyczące ciąży. Mówi się, że to nie choroba. Błąd. Jak inaczej określić odmienny od normalnego stan organizmu? Jak wytłumaczyć konieczność (nawet profilaktycznych) wizyt lekarskich? Przyjmowanie leków? Wykonywanie co miesiąc badań? Kiedy byłam przeziębiona i odmówiono mi w aptece sprzedaży nawet ziołowych tabletek do ssania (niewskazanych kobietom w ciąży), stwierdziłam z goryczą, że rozumiem już, dlaczego mój wyjątkowy stan określa się mianem błogosławionego: bo jedynie Bóg jest w stanie pomóc.



Sama słodycz?
Zdenerwowałam się postawą znajomej mojej teściowej, położnej, która na moją historię o męczącej mnie przez miesiąc wysypce, uporczywym świądzie i maściach, które wyżerały skórę i doprowadzały do wycia z bólu, odpowiedziała tonem znawcy: "Ależ ty nie możesz płakać! Musisz być silna dla siebie i dziecka!" Nie, okres ciąży nie jest najwspanialszym w moim życiu. Wielu może mi zarzucić, że jak typowa Polka czerpię satysfakcję z marudzenia, że narzekanie to moje nieoficjalne hobby. Zmęczyło mnie jednak wysłuchiwanie, jak mi dobrze, jak wspaniale, że powinnam szczerze szczerzyć zęby i promienieć jak nigdy. Zmęczyło tłumaczenie i na siłę zlizywanie podstawianego mi lukru. Chciałam zobaczyć produkt właściwy: nawet cierpki kawałek ciasta, który pozbawiony kolorowych plam z płynnego cukru byłby przynajmniej autentyczny, pozbawiony koloryzujących rzeczywistość barwników.

"Masz złe nastawienie, córcia", powiedział mi kiedyś tata. Tuż po tym, jak starałam się realnie ocenić nadchodzącą w moim życiu zmianę, przewartościowanie całego życia, niemożność powrotu do tego, co przedtem. Brutalna prawda w miejsce utartych frazesów - oto, czego potrzebuję. Najgorsze przypadki z sal porodowych zamiast machnięcia ręką i uśmiechniętego "Zobaczysz, nie poczujesz!" Poklepanie po plecach i przyjacielskie "Moje biedactwo..." w zastępstwie "Bądź twarda, nie wolno ci okazywać słabości." Uwielbiam nosić w ciąży koszulkę z podobizną Wonder Woman: czuję się superbohaterką, która zaciska zęby i walczy z całym światem po to, by chociaż w swoim mikrośrodowisku zmienić podejście i zniwelować stereotypy. Joanna Woźniczko-Czeczott właściwie czyni dokładnie to samo - pokazuje, jak misternie budowany jest w naszym społeczeństwie sielankowy obraz macierzyństwa, jak wiele kobiet milczy, nie dzieląc się problemami, jakby w obawie, że chwila zawahania lub słabości przyklei etykietkę "złej, wyrodnej matki".

Narodziny dziecka to, ujęty w podtytule, przewrót domowy. Nic już nie będzie takie samo, rewolucja się dokonała, upadł stary system, przychodzi nowe. Książka powstała jako wypadkowa bloga prowadzonego przez autorkę. Stanowił on formę autoterapii, miejsce wyrzucenia z siebie gromadzącej się frustracji. Trochę jak w przypadku Bronisława Malinowskiego, naszego wybitnego antropologa, którego "Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu" - podobnie z "Macierzyństwem non-fiction" - wywołał burzę w środowisku. Badacz przybywa na tereny nieznane, przez kilkanaście miesięcy separuje się od "białych" i mieszka z tubylcami. Warunki są trudne, nowe. "Dzicy" wydają się momentami nieokrzesani, bo niepoznani. Trzeba się ich nauczyć. Jak dziecka. Nie jest łatwo, człowiek chce się momentami zbuntować, wrócić do cywilizacji, znanego życia "sprzed". Nie ma z kim otwarcie porozmawiać, towarzystwa dotrzymuje mu tylko papier i coś do pisania. Ze swoich złych emocji spowiada się zeszytowi, dla którego nie mogło zabraknąć miejsca w wyprawce antropologa. "Dziennik...", którego zadaniem nie jest przechowywanie faktów (te ujmowane były na bieżąco w postępującej dokumentacji naukowej), ale oczyszczanie badacza, równoważenie jego stanu emocjonalnego. Coś w rodzaju worka treningowego, który przyjmie ciosy i agresję w zastępstwie człowieka.

Atakowanie tekstów Joanny Woźniczko-Czeczott wynika z niezrozumienia motywów kierujących autorką. Ideą przyświecającą wydaniu "Macierzyństwa non-fiction" było obdarcie dyskursu z bibułowej otoczki (w którą pakuje się produkt, by był jak najbardziej estetyczny), zerwanie ze swoistą zmową milczenia. "O problemach się nie mówi", zwykło się powtarzać. O ile jednak narzekanie w rozmowie z najbliższymi w wielu przypadkach uchodzi na sucho, o tyle gdy sprawa dotyka matki i jej "problemów" z macierzyństwem aktywizuje się społeczna postawa zakazująca kobiecie "złego nastawienia". Powiedzmy sobie szczerze: każdy ma czasem dość, każdego może szlag trafić. Z różnych powodów, błahych również. Nie znaczy to, że człowiek jest wtedy nienormalny, zły. Jest zwyczajny, ludzki. Czy kobieta będąca matką (lub mająca nią zostać) przestaje być człowiekiem? Dlaczego zabrania się jej okazywania uczuć, wyrzucania z siebie negatywnych emocji? Oczywiście, można to robić na różne sposoby i nie wszystkie będą zawsze właściwe. Ale agresja gromadząca się w zmuszanych do milczenia matkach może skumulować się w postaci nagłego wybuchu: dziecko usłyszy kilka słów pełnych goryczy (często nieszczerych i wykrzyczanych jedynie dla rozładowania napięcia), dostanie klapsa. Matka - jak każdy - musi dać ujście negatywnym emocjom. Powinna mieć prawo szczerej opowieści o tym, co przeżywa. Powinna mieć wsparcie w najbliższych. Tego dotyczy książka "Macierzyństwo non-fiction", o to chodziło Joannie Woźniczko-Czeczott.

Książka ma formę swoistego słowniczka. W kolejnych rozdziałach (pogrupowanych czasem tematycznie, czasem chronologicznie) znajdujemy autorskie objaśnienia takich pojęć jak: płacz, czas, niedzieciaci, dobro społeczne, instynkt, wyścigi, iluzja, partnerstwo, czy Matka Polka bohaterka. Przytaczane są anegdotki z życia, prawdziwe dialogi i scenki ilustrują poszczególne wywody. Walka ze stereotypami i schematami nie przyjmuje jednak formy wściekle brutalnej, pozbawionej skrupułów. To raczej batalia wsparta mądrością psychologów i własnym doświadczeniem, bez obrzucania wrogów epitetami (czasem jedynie z wyczuwalnym w głosie rozczarowaniem lub zawodem).


forma minisłowniczka
 
W książce znalazło się też miejsce na wspomnienie chwil dobrych, kiedy "po skoku woda przestaje być wreszcie wściekle zimna, gdy miękko płyniesz pod niebem i nie żałujesz już, że skoczyłaś." Macierzyństwo przypomina jedzenie pomarańczy: można trafić na cierpki albo kwaśny owoc, od czasu do czasu wypluć z ust pestkę, czasem sok pryśnie do oczu, które będą szczypać i łzawić. Uparcie jednak będziemy brać do ust kolejne kawałki z nadzieją, że następny zachwyci słodyczą i odżywczym sokiem, który spływając do żołądka doda sił. Wszystko ma swoje plusy i minusy, każda róża ma kolce. Jednak przy podejmowaniu decyzji przy stoisku z owocami albo w kwieciarni lubimy być dobrze poinformowani, znać wartość danego produktu, rozstrzygnąć w sposób odpowiedzialny i świadomy: biorę albo nie. Mamy do tego prawo przy zawieraniu małżeństwa, snuciu planów zawodowych, wakacyjnych, w odniesieniu do spraw mniejszych i większych. Dlaczego odmawia nam się tego w przypadku macierzyństwa? Nie mam na myśli zniechęcania do rodzenia dzieci, nie walczę o niż demograficzny, nie leży mi na sercu wymarcie gatunku ludzkiego.  Chciałabym tylko, żeby kult Matki Polki był bardziej ludzki, by oferowano kobietom wsparcie, żeby wreszcie nie zadręczano ich baśniowymi wzorami cnotliwych niewiast nieznających bólu i poświęcających się dla innych.
 

W naszym społeczeństwie matki często pozostawione są same sobie. Owszem, mąż i rodzice, czasem przyjaciele, mogą pomóc. W większości przypadków jednak dochodzi do momentu, gdy zniechęceni oddają wrzeszczącego malca w ramiona zmęczonej kobiety. "Ty jesteś matką. To twoja działka", zdają się mówić ich spojrzenia. Macierzyństwo to ciężka praca, całodobowa, pełna wyrzeczeń. Kobiety powinny mieć prawo przygotować się do roli matki w pełni, to znaczy poznać zarówno wady, jak i zalety ciąży, porodu, wychowania dziecka. Zderzenie obrazu idealnego z rzeczywistością nigdy nie jest łatwe i rzadko kiedy dobrze rokuje. Przykładem są pełne troski nawoływania rodziców, psychologów, czy katechetów, by swojego partnera ocenić możliwie najbardziej obiektywnie i zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedynie wtedy wspólne życie po ślubie nie okaże się rozczarowaniem, które - coraz częściej dzisiaj - kończy się rozwodem.



Świadome kobiety nie równa się złe matki. Świadome kobiety lepiej przygotują się do macierzyństwa. Próbujące realizować się na różnych płaszczyznach życia dadzą dziecku godny wzór do naśladowania, nauczą samodzielności i otwartości. Wreszcie jest duże prawdopodobieństwo, że na starość nie będą niezadowolonymi z życia "zdziadziałymi babami", "gderającymi heterami", czy zakompleksionymi szarymi myszkami (chowającymi się za pokrytą kurzem miotłą). Uświadamianie istnienia chwil trudnych, kiedy chce się rzucić czymś o ścianę albo zakopać w kołdrze i przepłakać noc, kiedy ma się dosyć wszystkiego - z dzieckiem włącznie, jest li i wyłącznie wyłożeniem kart na stół, przejawem szczerości, który pozwala kobiecie w pełniejszy i zorganizowany sposób uporządkować życie. Nie bójmy się mówić otwarcie, jak jest. Nikt nie lubi drobnego druczku, gwiazdek i haczyków.

Najpiękniejsza jest matka, która się waha. Tak sobie tłumaczę słowa Donalda Woodsa Winnicotta, napisała Joanna Woźniczko-Czeczott. Ten brytyjski psychoanalityk i pediatra stworzył dobrze dziś znane pojęcie, które zdejmuje z matek ciężar presji bycia matką idealną: matka wystarczająco dobra. Taka, która wystarczająco dobrze odgrywa swoją rolę. Tyle tyle i aż tyle. Po prostu.
 

urocza zakładka mojej siostry ;-)

  
Joanna Woźniczko-Czeczott, Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego, Wydawnictwo Czarne 2011

Paula McLain "Madame Hemingway"

recenzja ukazała się 28 listopada 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
___________________________________________________________________ 
 
Hemingway, jakiego nie znaliśmy. Kobieta, o której nie słyszeliśmy. Paula McLain wydobywa na światło dzienne prawdziwą opowieść o wielkiej miłości. Historię tyle piękną i wzruszającą, co tragiczną...
 
Ernest i Hadley
 
Patrząc na ich zdjęcie nie mogę pojąć, jak miłość może rozpalić dwa ciała i stopić je w jedno, by potem - gwałtownie, jak ogień - zamienić w popiół. Wpatrują się w siebie, kochają, są dla siebie wszystkim. Są wreszcie jednością, momentami nawet fizycznie "tacy sami", jak powie w książce tytułowa "Madame Hemingway" (tzw. "Paryska żona" monsieur Ernesta).

Miłość... Czymże jest miłość, jeśli nie zbiorem pięknych słów, obietnic, mieszanką łez wzruszenia i smutku, radości i rozczarowania? To próba budowania razem świata - jego najbliższej człowiekowi namacalności, swoistego widma światła, które wskaże drogę w ciemności. Co jednak, gdy zabraknie pryzmatu zdolnego rozszczepić nudne, białe światło na mnogość odcieni tęczy? A jeśli pryzmat poda w rękach urocza przyjaciółka żony?

Towarzyszyłam Pauli McLain w konstrukcji postaci, o której nie miałam pojęcia. Postaci historycznej, tak więc namacalnej, rzeczywistej. Tutaj, w materii książki fabularnej, nie będącej w żadnym stopniu dokumentem (jedynie na dokumentach się zasadzającej), słyszałam głos Hadley Richardson wyraźnie - żywy, melodyjny, kobiecy. Może właśnie w tym tkwi siła i jednocześnie waga książki McLain: opowiada historię kobiety kobiecym głosem. Nie można bowiem narzekać na nieobecność postaci pierwszej żony Hemingway′a w literaturze - on sam pozwolił jej żyć na kartkach tekstu, dając wyraz wspomnieniom przefiltrowanym przez własną wrażliwość. Wydaje się jednak, że dopiero ujęcie przez osobę tej samej płci dało pełniejszy wyraz przeżyciom bohaterki. Przecież... kto zrozumie nas lepiej, niż my same?

Książka jest jak spijany przez bohaterów absynt przesączany przez kostkę cukru, o lekkim posmaku migdałów: na pozór słodki, nieszkodliwy, w rzeczywistości niosący przykre konsekwencje po przebudzeniu następnego dnia. "Madame Hemingway" opowiada bowiem o silnym uczuciu poddanym próbie, której nie przetrwa. Może wielu zarzuci mi w tym miejscu zdradę zakończenia, niemniej wydaje mi się, że w przypadku książek w jakimś sensie biograficznych nie można spoilerować - fakty są powszechnie dostępne, zresztą sam opis na tylniej stronie okładki mówi wyraźnie, że małżeństwo "Hema" z Hadley się skończy. Książka nie jest jednak wyłącznie odpowiedzią na pytanie "Jak do tego doszło?" To narracja, która łączy w sobie wydarzenia autentyczne z literacką wyobraźnią - znajdziemy tu elementy romansu, opowieści o artystach i paryskiej bohemie, nieco wątków podróżniczych, wreszcie ujęcie procesu twórczego.

Powieść McLain to obraz wielkiego pisarza widziany oczami kobiety - w szczególny sposób spotęgowany, zintensyfikowany spojrzeniem jednocześnie Hadley i Pauli. Pomimo siły narratorki (z którą gładko się utożsamiamy, stapiamy niemalże w jedno), Ernest Hemingway wciąż pozostaje niejako na pierwszym planie: nie tylko dla głównej bohaterki, która oddaje mu swoje życie, ale również dla nas - towarzyszyć nam będzie do ostatnich stron, dekonstruując również w pewien sposób mit, który narósł wokół pisarza. Warto odwołać się do rozmowy z autorką książki (fragmenty dostępne na stronie wydawnictwa Bukowy Las), która zauważa, że Hemingway Jako młodzieniec miał niezwykle szczytne ideały, był wrażliwy i łatwo można go było zranić. Hadley często wspomina o jego "matowych oczach", w których odbijały się każda myśl i każde uczucie. Natychmiast wiedziała, jeśli go dotknęła, i bardzo to przeżywała. Myślę, że wielu czytelników zaskoczy ta strona charakteru Hemingwaya. Odbywamy więc ciekawą podróż nie tylko ze względu na atrakcyjność artystycznego, upojonego alkoholem Paryża. To wyprawa w przeszłość odkrywająca ludzkie oblicza, ukazanie codzienności wielkich, ich problemów, które przybliżają nazwiska znanych do nas, tzw. "szaraczków". Namiętności targają nami wszystkimi, bez względu na czasy lub pozycję. Ludzkie dramaty niweczą nadzieje na szczęście we wszystkich częściach globu. (Czy tak ma się objawiać uniwersalizująca sprawiedliwość?) Otrzymujemy więc swoistą mieszankę wybuchową - połączenie cukru i absyntu - Hadley i Ernesta - "szaraczka" i wielkiego pisarza.

Historię opowiada Hadley - książka stanowi więc w pewien sposób jej pamiętnik. W pewien, ponieważ nieliczne rozdziały traktują o przeżyciach wewnętrznych i rozterkach Ernesta. Ujęte jednak w narracji trzecioosobowej i dodatkowo zapisane kursywą odróżniają się od pozostałych fragmentów. Co ciekawe, natchnieniem dla autorki był sam Hemingway: wzruszający portret jego pierwszej żony odmalowany w "Ruchomym święcie" zaintrygował ją i zmusił do poszukiwań informacji na temat wyjątkowej, acz zapomnianej kobiety. Recenzowana przeze mnie książka jest świetnym przykładem niewyczerpanych inspiracji, którymi literatura sama może siebie obdarzać.

Po skończonej lekturze miałam ochotę zapytać, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy wyglądało w ten sposób. Byłam może po trochu jak Hadley - przyrównująca siebie do ukochanego (Byłam tak solidna, jak ziemia, po której chodził, pewnie zbyt prawdziwa. A on?) i wzdychająca pod koniec. Bohaterka wszak powiedziała: Czas też jest zwodniczy, wszystko rozpływa się i umiera - nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy wygląda prawdziwie.

Paula McLain, Madame Hemingway, Wydawnictwo Bukowy Las 2011, 400 s.

Candace Camp "Panna z dobrego domu"

recenzja ukazała się 7 listopada 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
_________________________________________________________________ 

Zamożny hrabia poszukuje małżonki - nie ze względu na jej powab, majątek, czy inne wdzięki - ma ona dać mu dziedzica. Stąd rozsądna, handlowa niemalże oferta - tytuł i bogactwo w zamian za "pannę z dobrego domu". Charity Emmerson, chcąc ratować siostrę przed przymusowym małżeństwem, udaje się do hrabiego Dure proponując mu swoją kandydaturę. Jej - odważna jak na tamte czasy propozycja połączona z pewnym łamaniem konwenansów - odciśnie się znacząco na życiu obojga. Nic bowiem nie zostanie już takie samo - nawet plany wyłącznie suchego zamążpójścia…

Otrzymałam książkę poniekąd zakamuflowaną. Informacja o wydawnictwie MIRA nie mówiła mi za wiele, zresztą nie próbowałam nawet poznać go lepiej. Piękna, twarda oprawa z połyskującymi srebrzyście imieniem i nazwiskiem autorki nie pasowały do standardowego obrazu kupowanych w kioskach kieszonkowych Harlequinów. A jednak. Poszukiwanie na stronach tytułowych podmiotu odpowiedzialnego za wydanie wprowadziło pewien zamęt, jednocześnie rozjaśniając: MIRA wydawana przez Harlequin, w Polsce przez Arlekin, czyli Harlequin Enterprises. I wszystko jasne. Informacje zaprogramowały mój horyzont oczekiwań na konkretne doznania, które - jak gdyby spełniając obietnice - przyniosła następnie lektura książki.

Jak przystało na reprezentowany "gatunek", książka wlicza się do literatury popularnej i gwarantuje przyjemnie spędzony czas. Przyznaję otwarcie: pochłonęłam ją w jeden wieczór. Szybko postępująca akcja przetykana momentami bliższego poznawania się dwójki głównych bohaterów stanowiła urozmaicenie samotnie spędzanego czasu. Historyczności, wbrew nazwie serii, jest jednak w książce niewiele: wybieg w kierunku długich sukien, istotnych konwenansów, czy atrakcyjności salonowego blichtru zdaje się być jedynie wabikiem, dodatkiem do haseł reklamowych, wreszcie wybiegiem pozwalającym autorce na rozsznurowanie rękami hrabiego przyciasnego gorsetu Charity. Czytamy więc o wielkich balach, pięknych strojach, wiernej służbie i wymogach przynależnych do danego stanu urodzenia, jest to jednak wiedza ogólna, którą każdy - zetknąwszy się wcześniej z podobną tematyką - nabył. "Panna z dobrego domu" nie poszerza naszych horyzontów poznawczych, nie mówi wreszcie niczego nowego, czy ciekawego o łamaniu konwenansów, którego przecież się dopuszcza. Mamy wrażenie, że to już wszystko było, a nawet jeśli nie, to przynajmniej zostało to opowiedziane w sposób, którego można było się spodziewać. Proszę nie zrozumieć mnie źle, to nie jest wadą książki, wręcz przeciwnie: wpisuje ją w konkretny horyzont oczekiwań i doskonale te oczekiwania spełnia.

Tą książką nie można się rozczarować - realizuje ona bowiem dokładnie te cele, które były zamierzone. Szkoda jedynie momentami rozbudowanych scen, które powierzchownie mówiąc o niczym, długością opisu każą spodziewać się znaczenia w rozwoju fabuły. W ten sposób, na przykład,  wydłużona historia ratowania kundelka połączona z - niepotrzebnym, zdawałoby się - konfliktem z woźnicą, później wykorzystana została pośrednio jako usprawiedliwienie ratunku Charity. Wytrawnego czytelnika wytrącić może czasem z równowagi naiwność głównej bohaterki, niemniej nie kładzie to większego cienia na pozycję jako całość. Połączenie romansu z kryminałem prezentuje się całkiem zgrabnie, wszystkie części składowe do siebie pasują i tworzą jedność. Niezależnie od ewentualnych minusów, otrzymujemy zgrabną lekturę do poduszki, zastrzyk pąsu na policzki i "zabijacz czasu".

Przyjemnie jest czytać o miłości, przyzna zarumieniona kobieta. Harlequin doskonale to wie i puszcza w kierunku płci pięknej oczko.

Candace Camp, Panna z dobrego domu, MIRA wydawana przez Wydawnictwo Harlequin 2011, 448 s.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Umberto Eco, Jean-Claude Carrière "Nie myśl, że książki znikną"

recenzja ukazała się 4 listopada 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________ 


Kto zna dzieła Umberto Eco wie, jak wymagająca jest ich lektura. Zresztą, czego innego spodziewać się po oczytanym i wykształconym semiotyku? O ile więc "Imię róży" znużyło niektórych "dłużyznami", a "Teoria semiotyki" uczyła trudnej sztuki dekodowania, tak "Nie myśl, że książki znikną" plasuje się według mnie na równi z "Zapiskami na pudełku od zapałek" - stanowi po prostu tekst nie tyle naukowy, czy wymagający od czytelnika pewnych kompetencji,  co zapis przemyśleń dotyczących kultury. Nie jest to książka w zakotwiczonym jej znaczeniu - to raczej rozmowa, którą spisano i wydano w formie książki właśnie. Wywiad, gdyż Jean-Philippe de Tonnac prowadzi dialog Włocha Eco i Francuza Carrière, starając się ukierunkować ich myśli swoimi krótkimi pytaniami. Zdarza się, że poruszane kwestie odchodzą od tematyki książek i sprowadzają się do rozmów o kulturze w ogóle. Stąd użyte przeze mnie określenie "wywiad-rzeka" - bowiem tak, jak wartkie strumienie łączą się w jeden nurt, który biec może różnymi korytami, tak niejednoznaczna jest rozmowa Eco i Carrière′a - czasem trudno panom uciec od dygresji, czy przytaczania ciekawych anegdot. Z jednej strony to plus, z drugiej minus.

Tych, którzy spodziewali się jednoznacznej odpowiedzi na pytanie "czy książki znikną", niniejsza pozycja rozczaruje. Wydaje się bowiem, że namysł nad "problemem" stał się jedynie punktem wyjścia do szerszych rozważań. Sam Eco zresztą na samym początku tomu zaznaczył, że o przyszłości książki wypowiadał się w tekście Nowe środki masowego przekazu a przyszłość książki i nie zamierza się powtarzać. Z grubsza - tyle więc w tym temacie. Tytuł można więc odczytywać w nieco innym kontekście: nie myśl, że książki znikną, a więc nie zastanawiaj się nad tym. Można przyjąć również inny punkt widzenia: odpowiedzi klarownej brak, niemniej przytoczona w omawianej pozycji historia książki, zwrócenie uwagi na teksty, które naszą kulturę tworzą, kieruje wniosku ku niezwykłemu znaczeniu literatury - chociażby dlatego nie udziela się odpowiedzi na pytanie, zdawałoby się, retoryczne.

"Przyszłość ma to do siebie, że zawsze jest niespodziewana", powie w tekście Jean-Claude Carrière. Panowie poświęcają jej więc stosunkowo niewiele miejsca, rozprawiając o nowych technologiach i mediach, które to rzekomo miałyby zająć miejsce tradycyjnych książek. Eco uważa, że już Goebbels miał już przeczuwać konkurencyjność mediów, nie sądzi jednak, by te mogły w rzeczywisty sposób zaszkodzić naszym "papierowym lekturom". Poza tym o jakich cudach techniki mówimy? Dla przykładu, kolportaż książek Wiktora Hugo w XIX wieku był szybszy, niż teraz - ewentualny obecnie postęp równa się więc raczej miniaturyzacji, bowiem "współczesne" wynalazki nie są szczególnie odkrywcze. Jean-Philippe de Tonnac zauważa zmianę za sprawą nowej techniki naszych przyzwyczajeń i systemu wartości do tej pory czerpanego z książek.  Carrière dookreśla: współcześnie można snuć namysł nad zasadą "przekręcić albo kliknąć", która determinuje sposób odbioru obrazów.  Wreszcie mówi wprost: Internet stanowi powrót do epoki alfabetu, wszyscy bowiem zmuszeni zostaliśmy za jego pośrednictwem do czytania i pisania. Wymaga tego od nas komputer, poszerzając zresztą paletę umiejętności, które musimy nabyć do korzystania z niego. Zmiany są więc wyraźnie widoczne, zmianie bowiem uległo uczestnictwo w kulturze, ona sama również przeszła ewolucję. Czy jednak nie ma w niej już miejsca na książki? Umberto Eco stanowczo sprzeciwia się takiemu podejściu, tłumacząc, że od czasu ich wynalezienia nie odkryto lepszego substytutu (jak w przypadku łyżki, koła, młotka...).

"Granicy doskonałości przekroczyć się nie da." - nie można poprawić książki, roweru, okularów ani alfabetu. Książka zawiera w sobie pewien biologiczny pierwiastek (jak pismo będące przedłużeniem ręki i w tym sensie stanowiące biologiczny komponent natury ludzkiej). Wydaje się, że jedyną jej wadą jest... niszczenie się. Czy lepsze są jednak wydania elektroniczne? Obecnie szybko pozbywamy się nowości. Jean-Claude Carrière zauważa, że żywot "trwałych nośników" jest niezwykle krótki. W tej chwili nawet całe komputery wymagają wymiany co dwa, trzy lata. Jaką mamy pewność, że za kilkadziesiąt lat będzie można odtworzyć dzisiaj gromadzone pliki? Część z nich już teraz jest bezużyteczna - do dokumentów z 2005 roku zapisanych na płycie CD już dawno nie mam dostępu... W tym aspekcie tradycyjna książka wydaje się być długowieczna. Oczywiście pod warunkiem, że nie zginie język, w jakim została spisana i że nie strawi jej najlepszy cenzor świata - ogień. Obserwowane przez nas współcześnie formy okaleczania książek - tworzenia streszczeń, wydawania lektur we fragmentach i tym podobne - miały miejsce w każdej niemal epoce, nie powinny więc dziś dziwić. Jak czytamy w tytule jednego z rozdziałów: "Wiedzę o przeszłości zawdzęczamy kretynom, imbecylom lub wrogom." Proces selekcji, któremu zawsze poddawana jest - choć w różnym stopniu i na różnych poziomach - kultura, towarzyszy ludzkiej myśli od początku - tak w końcu funkcjonuje człowieczy mózg... Rozprawianie o przeszłości wydaje się być więc uargumentowane - obaj panowie chętnie wybierają się w podróż w czasie.

"Nasza przeszłość nie jest zaskorupiała - jest o wiele bardziej witalna, niż mogłoby nam się wydawać." - zapewni przy okazji selekcji Jean-Claude Carrière. Wraz z Umbertem Eco wyszarpną otchłani zapomnienia pikantne przykłady powieści wzgardzonych, rozmarzą się wspominając wspaniałych i niedocenionych poetów, przypomną wielkich badaczy, których wkład w naukę został brutalnie przemilczany. Eco wyjaśni, dlaczego wynalazek druku stanowił prawdziwą rewolucją demokratyczną, dowiemy się też, co łączy badacza z Flaubertem. Poznamy świętego Ambrożego, który jako pierwszy nie czytał na głos, opowieści o księgarzach i antykwariatach przeniosą nas wreszcie do świata rodem z "Klubu Dumas". Pondato podane zostają w książce metody mnemotechniczne przy okazji zagadnienia pamięci, poznajemy podejście Amerykanów do historii kina i telewizji, "słuchamy" rozmów o architekturze, epokach, swoistej mentalności Francuzów i Włochów, poznajemy niesprawiedliwie ocenionych w procesie selekcji wielkich, lecz zapomnianych. Poznamy niezwykły przykład książki będącej reportażem "na żywo" (Noce paryskie Retifa a rewolucja francuska), wreszcie wpływ interpretacji na tworzenie się arcydzieł. Padnie kilka pytań, które pozostaną bez odpowiedzi, nie o nią jednak - jak się wydaje - chodzi. Rozmowa i wymiana poglądów, doświadczeń, licytacja na anegdoty i coraz ciekawsze przykłady, wreszcie narracja o sobie - zakamuflowana w postaci opowieści o książkach, wydają się być wartościowe same dla siebie - czy atrakcyjniejszym kąskiem dla ludzi inteligentnych nie jest właśnie ożywiona dyskusja w miejsce suchych odpowiedzi na zadane pytania?

Co ciekawe, w dołączonym do książki indeksie nazw osobowych kursywą zaznaczono postaci biblijne, mitologiczne lub literackie - zapewne chcąc skutecznie wyeliminować błędy wynikające z czytelniczej ignorancji, która tak martwi w jednym z rozdziałów Eco i Carrière′a.

Omawiana pozycja jest w zasadzie książką o miłości do książek - tego niezwykłego koła wiedzy, dzięki którym możliwe jest ocalenie dziedzictwa kulturowego. Eco nazwie je wręcz komorami chłodniczymi, które magazynują elementy kultury. Niezależnie jednak od użytych metafor jedno wydaje się być niezaprzeczalne - waga książek w życiu człowieka. "Wielkie dzieło zawsze pozostaje żywe, dojrzewa i starzeje się wraz z nami, nigdy nie umiera", powie Carrière. Francuz dopowie: "Jeśli ktoś pragnie pozostać w pamięci potomnych, powinien pisać - pisać i pilnować, by jego teksty nie padły pastwą płomieni." Prócz słów - zdawałoby się - górnolotnych, jest w pozycji wiele miejsca na mniej poważne dywagacje. Umberto Eco przyzna wprost, że "Liczba wydawanych na świecie książek znacznie przewyższa liczbę godzin, jakimi dysponujemy, aby się z nimi zapoznać.", wobec czego wielu - łącznie z jego profesorem filozofii - może rozmawiać o książkach lub filmach nie czytając ich i nie oglądając, nauczać o nich również. Domowa biblioteczka przypomina badaczowi piwnicę z winami - nie trzeba przecież wypijać wszystkich - część zbierana jest dla potomności, część dla zwykłego cieszenia oczu. Poza tym bezpiecznie mieć świadomość, że zawsze można do nich sięgnąć, mieć na własność.  Jean-Claude Carrière uważa, że domowe biblioteki oddają w jakimś sensie nasz sposób bycia, nasze zainteresowania, może nawet rozwój, proces dojrzewania. Eco z kolei zauważa, że jego zbiory to jakby jego wizerunek odwrócony o 180 stopni. Albo wizerunek jego umysłu targanego sprzecznościami. Panowie opowiadają o swoich zbiorach, procesie kolekcjonowania wartościowych dla siebie pozycji, wreszcie książkach-marzeniach - tych, które przyjęliby pod swój dach z dziecięcym błyskiem w oku.

Wiele jest w tych rozmowach ukrywającego się za słowami uśmiechu, ogromnej pasji, tlącej się wciąż i stale podgrzewanej miłości. Zostajemy zaproszeni do prywatncyh bibliotek Umberto Eco i Jeana-Claude′a Carrière - umoszczeni w ich fotelach, popijając kawę, wsłuchujemy się w historię o książkach. Eco korzysta z okacji i wysuwa ciekawy pomysł, by wydawnictwa (czy może raczej księgarnie) dopłacały kupującemu procent od formatu - wszak miejsce na książkę uszczupla nam metraż, za który i tak musimy płacić, nieprawdaż? Towarzyszymy dwóm bibliofilom w rozmowie. I chociaż jesteśmy towarzyszami milczącymi, serce bije w nas mocno a oczy iskrzą się. Bo tak samo kochamy książki. Bo tak samo uważamy, że nie znikną.

Umberto Eco, Jean-Claude Carrière (plus przeprowadzający wywiad Jean-Philippe de Tonnac), Nie myśl, że książki znikną, Wydawnictwo W.A.B. 2010, 272 s.
 

Simon Toyne "Sanctus"

recenzja ukazała się 30 sierpnia 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
__________________________________________________________________ 
 
Na całym świecie porównywany do Dana Browna, we Włoszech do Umberto Eco - Simon Toyne i jego "Sanctus”.
 - porównanie mocne, szczególnie włoskie. Skąd takowe? Historia, którą przybliża nam autor, dotyczy sekretu skrywanego przez mnichów zamieszkujących zabytkową Cytadelę, znajdujące się w mieście Ruina miejsce pielgrzymek wielu chrześcijan. Tajemnica, zagadkowa śmierć, szeleszczące habity i rodzące się pytania, na które należy szybko znaleźć odpowiedź - oto punkty styczne "Sanctusa" z "Imieniem róży". Skojarzenie zapewne właściwe, niemniej zestawienie z sobą panów nieco na wyrost - trudno w prozie Toyne′a dostrzec mnogość historycznych, czy kulturowych odwołań rozmiłowanego w lekturach Eco. Propozycja amerykańskiego autora przywodzi na myśl raczej "Kod Leonarda da Vinci", głównie za sprawą naprawdę krótkich rozdziałów (rekordzista zajmował zaledwie 21 linijek tekstu), wartkiej akcji, która od pierwszych stron wciąga, pewnych fabułowych rozwiązań oraz - oczywiście - obietnicy wyjawienia sekretu, który od stuleci skrywany był przez ludzi Kościoła. W tym miejscu jednak z sympatią podaję rękę Toyne′owi - jego "olśnienie" było bowiem czysto literackie, niemalże religijną gorliwością mogą poszczycić się co najwyżej jego fani, którzy pozowali do zdjęć przebrani w zielone habity. (W tym miejscu przed moimi oczami pojawia się postać podekscytowanego Dana Browna, który w jednym z programów popularnonaukowych fanatycznie przekonywał, że wszystko opisane w "Kodzie..." to prawda, którą obwieścił światu.) Pomysł fabuły rodził się długo, objawienie przyszło o świcie, gdy Toyne spojrzał na wykręcone iglice katedry, które wznosiły się ku rozświetlonemu niebu. Wiadomo, wszak boska wielkość poraża. A poważniej: architektura sakralna miała swego czasu onieśmielać, zadziwiać, zmuszać do poczucia się okruchem, który jedynie oświetlony mądrością Boga miał szansę wznieść się jako świetlisty pył. (Trudno nie znaleźć analogii z książkowym opisem Cytadeli: "Oglądanie jej z tak bliska było przeżyciem budzącym zarówno strach, jak i podziw.") Do dzisiaj inspiruje - nie tylko ogromem i bogactwem zdobień, również zawartą w sobie symboliką. Jak wykorzystał ją Dan Brown - wiemy. Jak zrobił to Toyne?

"Sanctus" jest kolejną książką, która za pośrednictwem ciekawych interpretacji zwraca czytelniczą uwagę na problem męskiego szowinizmu. Kobieta w kulturze europejskiej, szczególnie natomiast w kościele rzymskokatolickim, wydaje się znajdować poniżej mężczyzny. Biblijne panny lekkich obyczajów, inkwizycja, zbrudzone menstruacją matki mężczyzn (co najwyżej). Nigdy nie będzie dane nam przybliżyć się do Dziewicy-Bogurodzicy - skazane jesteśmy więc na wieczną niedoskonałość i swoiste wybrakowanie? Simon Toyne główną bohaterką czyni kobietę - Liv. Cały czas mówi się też o tajemniczym Sakramencie, który skrywany jest w dostępnej wybrańcom kaplicy Cytadeli. Okaże się, że kluczem do rozwiązania zagadki zostanie kobieta właśnie - słowo-wytrych, wyraz "klucz" kończy bowiem część pierwszą trylogii, autorskie poprawki przyjmuje już kontynuacja, również tak zatytułowana. "Sanctus" wyraźnie nawiązuje do swoistych prześladowań przedstawicielek płci pięknej, od Starotestamentowej Ewy po współczesność. Liv złączy w sobie przeszłość i przyszłość, a jej przemiana, pewne wcielenie bogini, obieca wyrwanie światła ciemności. Wyraźnie nakreślone jest w książce zakłamanie Kościoła, a właściwie członków najwyższej gildii Cytadeli - Sanctus Custodis Deus Specialis - Strażników Świętego Sakramentu Boga. Jak zostaje to ujęte w tekście: "ukrywanie wiedzy i cenzura alternatywnych idei były we współczesnym świecie oznaką słabości Kościoła". Strach ukryty jest za agresją, przemoc ma zapewnić długowieczność, przybliżyć do Boga, ba! - stać się nim!

Watykan i papież zdają się w ogóle nie liczyć w rozgrywkach opata Cytadeli, który gotowy jest na wszystko, by dopiąć swego. Krwawy rytuał włączający mnichów do najwyższego bractwa miał dać początek powiedzeniu: "Nie patrz na zło, nie słuchaj zła, nie wypowiadaj złego". Wydaje się jednak, że przeniesie słów ze znanych figurek trzech małpek na człowieka skończyło się tragicznie  pierwiastek ludzki z domieszką zazdrości i pychy odsunął w niepamięć czwarte przykazanie z powiedzenia: "Nie czyń zła innym". Jak podsumuje jeden z braci zakonnych, Atanazjusz: "zamiast podążać ku świetlanej przyszłości, opat wraca do średniowiecznych metod, do mroku i przemocy przeszłości". Porastające kaplicę Sakramentu krwawe ciernie z wściekłością wyrywane przez najwyższego rangą mnicha stanowią dopełnienie obrazu. Słowa samego opata uwidoczniają sieć fałszu tkaną przez stulecia: "Kłamstwa są niczym chwasty. Można je plewić, zatruwać, palić, ale zawsze znajdą jakiś sposób, by się odrodzić." Kłamstwa. Kto jednak jest rzeczywistym kłamcą? Stary Testament w książce Toyne′a staje się zbiorem mitów, których zadaniem było przełożenie rzeczywistych (w materii książki) wydarzeń na wychowujące wiernych ( - określenie nieprzypadkowe) bajki kształtujące odpowiednie zachowania społeczne. To właśnie biblijny opis miał czynić kobietę winną zła panującego na świecie, co przełożyło się na patriarchalizm i negację kultu bogini. Autor uspokaja, przytaczając słowa z Ewangelii św. Marka: "Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw". Książkę ubogacają zresztą cytaty z Pisma, które Toyne umieścił jako swoiste motta przy otwarciu kolejnych cząstek, na które podzielona została pozycja. Przypomina to nieco szarady Świadków Jehowy, którzy wyjęte z kontekstu fragmenty Biblii wykorzystują do własnych celów. Niemniej ubogaca to powieść, nadając jej pewne znamiona wiarygodności. Służy również uwypukleniu pewnych treści, przykładowo fragment z Księgi Wyjścia "Nie pozwolisz żyć czarownicy." zaskoczył mnie, pozwolił w efekcie lepiej wniknąć do świata literackiego.

Osadzenie fabuły książki z dala od Watykanu, czy znanych nam miejsc świętych pozwoliło niejako ją wyzwolić. Toyne′owskich rewelacji nie przenosiło się bowiem do rzeczywistości na miarę tego, co wydarzyło się po wydaniu "Kodu Leonarda da Vinci". "Sanctus", jeśli mogę tak to ująć, jest zdrowym sposobem przywrócenia kobiecie należnego jej miejsca w religii. Odbywa się to bez udziału gorących dyskusji, kłótni, szkalowania się nawzajem i wyzywania od "heretyków". Toyne pokazał, jak ważna jest w dalszym ciągu Literatura, jak silnie może oddziaływać, oczyszczając nas przeniesieniem do innego, chociaż tak podobnego do naszego, świata. Odnajdziemy w książce nadzieję na lepsze jutro, wiarę w człowieka, wreszcie jego pełen obraz: mieszaninę zła i dobra. Symbolika samego miasta dopełnia przekaz - Ruina tętni życiem, stanowi mariaż teraźniejszości z przeszłością, jednocześnie obrazuje myślenie współczesnych - pomieszanie sacrum i profanum, w Bazylice Ferrumvia czci się bowiem handel, a Kościół Drogi Żelaznej - jako główny dworzec kolejowy - wyznaje kult mechanicznych bożków. Może rację miał jeden z bohaterów, mówiąc, że "kryzys wiary [jest] słabością kogoś, kto nie mógł ogarnąć rozumem jakiegoś boskiego planu"?

"Sanctus" nie jest nowym objawieniem. Nie stanowi również kolejnej wróżby dotyczącej końca świata. Nie ma na celu zburzyć wiarę, podkopując wiarygodność Kościoła rzymskokatolickiego. To Literatura - w najlepszym, pasjonującym wydaniu. Pragnieniem Toyne′a nie była rewolucja ideowa, przybliżyć się do boskości chciał co najwyżej aktem stwórczym - wydając na świat literackie dziecię. Na swojej stronie internetowej autor mówi wyraźnie: Scenariusz jest zaledwie początkiem czegoś. Potrzebowałem stworzyć coś, co w chwili spisania będzie stanowiło rzecz skończoną. Potrzebowałem również napisać coś komercjalnego. Ot, cała filozofia. Porzucenie scenopisarstwa na rzecz samodecydowania o dziele. A komercja? W końcu z czegoś wyżyć trzeba. Trochę Dana Browna, trochę Umberto Eco, trochę własnych pomysłów i mamy powieść na miarę światowego bestsellera - zdanie po trochu ironiczne, po trochu krzywdzące, zawierające jednak ziarno (a może pięć ziaren?) prawdy. Książkę czyta się szybko, zapewne dzięki wspomnianym krótkim rozdziałom, które czyniły lekturę bardziej aktywną: oderwani od emocjonującej sceny (poprzez kolejny rozdział opisujący tak zwany "międzyczas") chłonęliśmy kolejne słowa, chcąc szybko powrócić do pozostawionych wydarzeń. Sama akcja rozpędzona zostaje już na wstępie, by potem - zgodnie z zaleceniem Alfreda Hitchcocka "Najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie rośnie." - emocjonować coraz bardziej.

"Życie lśni... na dziwne sposoby... gdy pada na nie mrok śmierci...", przeczytamy. Z mroku natomiast zawsze wygodniej ujrzeć światło. A wtedy świat lśni intensywniej...
 
Simon Toyne, Sanctus, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011, 464 s.

sobota, 23 lutego 2013

konkurs: Stań się bohaterem książki


Firma Love Agency stworzyła dla księgarni Mint Vinetu ciekawą kampanię promocyjną - "Become Someone Else" - "Stań się kimś innym", identyfikując się z postaciami z książek znalezionymi na... okładce. Plakaty reklamowe wyglądają następująco:

grafiki ze strony http://eighteenpercentgray.wordpress.com/2011/05/08/become-someone-else/

Pomysł tak mi się spodobał (spotkałam się z pewnymi jego modyfikacjami również gdzie indziej, jednak w formie bardziej "fanowskiej"), że postanowiłam ogłosić konkurs :-).

Co trzeba zrobić? Na adres mailowy marrnefer@interia.pl wysłać zdjęcie, na którym Waszą twarz zastąpi postać z okładki (podobnie, jak powyżej). Możliwe są modyfikacje, np. coś pokroju poniższej:

zdjęcie ze strony http://webneel.com/daily/graphics-inspiration-designs/become-someone-else-photography?size=_original

Zdjęcia, przyjmowane przeze mnie do końca marca, umieszczę na McBookowym profilu na Facebooku, gdzie odbędzie się głosowanie (poprzez przycisk "Lubię to") na - zdaniem internautów - najlepsze. Głosowanie potrwa do 11 kwietnia, 12 dnia tego miesiąca nastąpi ogłoszenie wyników.

Nagroda? Ostatnio wydana u nas książka Haruki Murakamiego "Zniknięcie słonia" (w twardej oprawie). (O książce przeczytasz TUTAJ)
Życzę inwencji i powodzenia!


Dopisek z dnia 19 kwietnia 2013 roku (przepraszam, że tak późno): konkurs nie został rozstrzygnięty z powodu braku przysłanych prac.

Susan Vreeland "Niedziela nad Sekwaną"

recenzja ukazała się 21 lipca 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
________________________________________________________________
 
Auguste Renoir, Śniadanie wioślarzy
 
Uważam, że obraz musi być czymś przyjemnym, pogodnym i ładnym, tak, ładnym! W życiu jest dość przykrych rzeczy, abyśmy mieli tworzyć ich jeszcze więcej.
Pierre-Auguste Renoir
 
Słowa te, przytoczone jako motto, opisują malarski pomysł Renoira, dookreślają jego wizję la vie moderne, czyli nowoczesnego życia. Na tamtym obrazie Degas przedstawił swoją wizję nowoczesnego życia: samotność w mieście pełnym obcych ludzi - wyjaśniał Auguste. - Moja wizja jest inna - to bycie częścią radosnej wspólnoty.

Susan Vreeland przenosi nas do Paryża roku 1880. Mamy wakacje, ciepłe słońce okala swoimi promieniami okoliczną przyrodę, z ludźmi włącznie. Zafascynowany światłem Pierre-Auguste Renoir pragnie oddać otaczające go piękno, dotknąć i zatrzymać na płótnie czułymi ruchami nadgarstka. Uwiecznić. To czas wyjątkowy nie tylko ze względu na porę roku. Chociaż od wojny z Prusami minęło już dziewięć lat, to jednak świat się zmienił i dla wielu nic nie było już takie samo. Kobiety walczą o wpływy w świecie wciąż zdominowanym przez mężczyzn, przecierają szlaki, chociaż konwenanse wciąż stanowią dla pewnych grup (głównie starszego pokolenia) swoisty hamulec bezpieczeństwa. Obyczajowość znajduje odzwierciedlenie w sztuce - impresjoniści zabiegają o uznanie, prowadząc spór nie tylko z wychowankami tradycyjnej szkoły malarstwa. Ich awangardowość zaczyna rodzić pytania nie tyle o technikę, co o cel sztuki. Grupa zaczyna się dzielić, formować na nowo wokół person, które podzielałyby ich priorytety. Wewnętrzny rozłam - czy tak należałoby rozumieć świat końca XIX wieku? Czy tylko za pośrednictwem rozczłonkowania i poszukiwania własnych dróg ma rodzić się nowoczesność?
 
Renoir podnosi oczy ku słońcu, które go oślepia. Spuszcza wzrok, który wpierw zmęczony widzi zamglone plamy, powoli stają się one jednak wyraźnymi smugami światła, które skaczą z liści drzew na źdźbła traw, łaskoczą kwiatostany i tańcują na powierzchni wody, by za moment kąpać się w niej, rozświetlając rzeczne kamienie. Każdy jest inny: kamień, dzień, pojedyncza chwila. Tak samo artyści. Auguste zauważył "W górze rzeki komin wytwórni powozów, który rzucał refleks ochry i buchał ciemnografitowym dymem. Claude Monet umieściłby pod nim żagiel. Gustave zignorowałby brzeg i malował z dziwnej perspektywy szpiczastego dziobu regatowego skula z wiosłującą załogą. Pisarro, ten stary komunard, głównym punktem obrazu uczyniłby komin, symbol proletariatu." Błogosławiona indywidualność, która każdego czyni wyjątkowym. Co pokazałby Renoir? Vreeland spieszy z odpowiedzią: "Nowy Paryż był wspaniały, o tak, lecz któregoś dnia ludzie zapomną o krętych średniowiecznych ulicach, o studni rzymskiej i historii zawartej w tych kamieniach, tak jak przyszłe pokolenia nie będą wiedziały, jak paryżanie żyją teraz, i o tym, jak pomimo złych czasów Paryż znów stał się szczęśliwy. Chciał, żeby takie było jego malarstwo. Chciał pokazać w nich szczęście swoich czasów." Dzięki Bogu, artyści nie pozwalają światu zapomnieć. Malarze, pisarze... Autorka jednoczy się z Renoirem, mają bowiem wspólny cel: przekazać światu prawdę o tamtych czasach. Prawdę, która nie zawsze musi w matematycznej dokładności równać się autentyczności wszystkich faktów. Jak w przypadku kobiecych opowieści: to emocje są istotne, to prawda ludzkiego wnętrza wypełnia świat ową barwną wieloznacznością, poruszając serca i dotykając duszy. Auguste zauważy w książce: "Gdybym chciał snuć opowieści, użyłbym pióra. Proszę wybrać obraz historyczny, jeśli chce pani historii. Tutaj ważną rzeczą jest nie to, co się dzieje, ale jak to, co się dzieje, jest przekazane.", co jednocześnie usprawiedliwia prozę Vreeland i ją dopełnia. Jeśli odbiorcy widzą tylko namalowany obraz, a nie sam akt malowania, tracą połowę przyjemności. Dzięki "Niedzieli nad Sekwaną" odzyskujemy stracone dobra.

Książka zaczyna się w momencie znaczącym - podróżujący na swym parowym motocyklu Renoir ma wypadek. Zagapiony upada, raniąc się. "Obraz! Wpadał w obraz, leciał coraz niżej!" - opisze to Vreeland, doskonale charakteryzując nie tyle położenie swojego bohatera, co... nasze! Lektura jej książki jest bowiem w istocie podróżą w głąb obrazu, którego fragment uwieczniono na okładce. Z początku nieznajome twarze powoli stają się dla nas bliskimi, poznajemy bohaterów z płótna jak oni siebie: towarzysząc im w niedzielne popołudnia, delektując się atmosferą rozluźnienia. Dopuszczeni jesteśmy jednak głębiej: prawie każdej postaci poświęcono osobny rozdział, w którym śmialiśmy się, wzruszaliśmy, denerwowaliśmy się razem z nimi. Postaci prawdziwe, kiedyś realnie żyjące, wskrzeszone za sprawą Vreeland, która pozwoliła przemówić unieruchomionym na obrazie twarzom. Wielki podziw budzi wykonana przez autorkę praca - rozmowy z kustoszami wielu galerii, muzeów, z badaczami impresjonizmu, malarstwa, historii Francji. Amerykanka podróżowała śladem swoich bohaterów, starając się z ich perspektywy ujrzeć świat mający się odrodzić na kartach jej książki. I chociaż w "nocie autorki" uczciwie zauważa, że miejsce białych plam zapełniła kolorytem własnej wyobraźni, tak była ona pobudzona rozbudowaną bibliografią, której dokładny spis Vreeland przedstawia na swojej stronie oficjalnej.

Wszystko to sprawia, że otrzymujemy fabułę niezwykłą: połączenie sztuk dające dopełniony obraz. Socjologia kultury, historia malarstwa (z techniką włącznie), psychologia, żeglarstwo... Spoczywająca w naszych rękach "Niedziela nad Sekwaną" to swoisty poradnik, słownik i podręcznik w jednym. Niejako przewodnik po Paryżu tamtych czasów. Pasjonująca historia ludzkich indywiduów, wzbogacona wiedzą, która bynajmniej nie przynudza. Podana jest ona przez Vreeland naturalnie, jakbyśmy spajając się z fabułą przyjmowali szczegółowość za objaw wiarygodności. Książkę czyta się momentami jak kryminał, wśród sylwetek na okładce szukając wzrokiem postaci właśnie opisywanej. Uśmiech, gdy zaczynasz myśleć, że poznałeś twarz bohatera. Zaskoczenie, gdy Vreeland daje Ci prztyczka w nos. Dodatkowo fragmentaryczność obrazu umieszczonego na okładce wzmaga ciekawość, sprawia, że na własną rękę szuka się oryginału, porównuje, sprawdza "zaginionych".

"Niedziela nad Sekwaną" w dużej mierze stanowi studium pracy twórczej, naświetlając nam dylematy Renoira, zakorzenione w sytuacji materialnej, społecznej, uczuciowej. Poznajemy nie tylko artystę - przede wszystkim poznajemy człowieka. "Religia jest wszędzie. - Namalował parę pociągnięć. - W umyśle. - Nałożył farbę na pędzel. - W sercu. - Jeszcze kilka uderzeń pędzlem, a potem się zatrzymał. - I w miłości, wkładasz ją w to, co robisz." To książka niezwykle uczuciowa, dotykająca bowiem sfer kojarzących nam się z pięknem, pobudzających emocje. Przyroda, sztuka (również kulinarna), erotyka... Splecione razem opowiadają niezwykle osobistą historię estetyki, która rozciąga się na istnienie świata, zakotwiczając nasze w nim istnienie, dając temu istnieniu swoisty cel. Malowanie staje się dla Renoira dotykaniem człowieka, głaskaniem policzków kobiety, pieszczotliwym gładzeniem jej ciała, kontaktem niezwykle intymnym. Vreeland, ukryta za artystą, pokazuje nam, jak ludzka skóra przybiera kolory otoczenia, każe w człowieku dopatrywać się świętego - święci dla Auguste′a to bowiem ci, przez których prześwieca światło (jak w zapamiętanych przez niego w dzieciństwie witrażach z Notre Dame). Jeden z bohaterów, cytujący wciąż Szekspira Jules, dopowie: "Mam wrażenie, że każdy z was jest pryzmatem, przez który przeszło światło miejskiego życia", co w zasadzie charakteryzuje nie tylko modeli ze "Śniadania wioślarzy", ale i - jak sądzę - wielu z nas. Czy świat zmienił się tak bardzo od tamtego lata? Owszem, przybyło nowinek technicznych, zminiaturyzowały się nasze sprzęty codziennego użytku, wprost proporcjonalnie do wzrostu oczekiwań. Malujemy nierzadko z pomocą myszki albo samego pomysłu (myślę, że pragnienie Renoira oddania hołdu procesowi twórczemu znalazłoby wspaniałą realizację w sztuce konceptualnej), zmieniła się moda, ludzkie nawyki. Ale czy sam człowiek? Wciąż mamy do czynienia z walczącymi o swoje prawa kobietami, ze społecznymi układami, rodzicielskimi obawami, flirtami, miłościami i pierwszymi i dojrzalszymi. Ludzie rodzą się, żyją i umierają. Korek wciąż podskakuje na powierzchni wody, prześlizgując się przez dni, miesiące, lata. Słowa bohaterów, którzy krytycznie opisują zauważone zjawiska, nie tracą na ważności. Stwierdzenia: "Chleba! Chleba!, żądali sto lat temu. Przedstawień i latawic, oto czego domagają się dziś" lub: "Dziennikarz. Wszyscy są dziennikarzami. Co tydzień nowe dzienniki. Nowi krytycy. Każdy może nazwać siebie krytykiem sztuki, jeśli ma dwoje oczu i pióro. Niedługo jedyną rzeczą, jaką będą mieli do napisania, będzie pisanie wzajemnie o sobie." uzmysławiają, jak niewiele uległo przekształceniom, zmieniając może jedynie metody artykulacji lub natężenie. Jaki świat przyjdzie nam oglądać za kolejnych 100 lat?

Rozterki Renoira wynikały z niezwykłego uwielbienia piękna i pragnienia, by je jak najlepiej oddać. Sztuka jest uwidocznioną miłością, a każdy artysta "najmniej zadowolony jest z tego, co sprawia mu najwięcej przyjemności". Z pomocą przyjaciół wszystko staje się jednak możliwe. Gdy kochamy świat, ten oddaje zainwestowane w niego uczucie z nawiązką. "Toast na cześć przyszłego obrazu Auguste′a. Toast za la vie moderne, które daje nam wolność wiosłowania tam, gdzie nam się podoba, i spożywania przy stole życia. Obyśmy przepędzili nasz czas i bogactwo radośnie, zachowali naszą wolność i cieszyli się życiem, cokolwiek się stanie. À votre santé!"


Susan Vreeland, Niedziela nad Sekwaną. Renoir i Śniadanie wioślarzy, Wydawnictwo Bukowy Las 2011, 584 s.

Jenny Nelson "Toskańska trattoria"

recenzja ukazała się 8 lipca 2011 roku na portalu StacjaKultura.pl (TUTAJ)
______________________________________________________________


Giorgia Gray miała wszystko: wziętego narzeczonego-prawnika, pracę w restauracji Marca, której była doskonałą szefową, świetne przyjaciółki, ukochanego psa i swoiste rytuały życia codziennego, które sprawiały, że chwile smakowały inaczej. Nagle wszystko prysło: ukochany Glenn, jak się okazało kokainista, zerwał zaręczyny, a najgorsza recenzja świata uniemożliwiła jej karierę (wszystkiemu winny właściciel restauracji, który nie umiał utrzymać w ryzach swego odpinającego się rozporka). Nie pomagali też rodzice, zwłaszcza matka, którą mało obchodziła ambicja córki, a która wolała wspominać fantastycznego, niedoszłego zięcia. Wyjazd do Włoch i nowy, lepszy początek? Dlaczego nie! Zwłaszcza, że po zażyciu tabletek na kaca (tuż przed wielkim otwarciem trattorii Dia, w której zatrudniła bohaterkę zaprzyjaźniona właścicielka kilku restauracji w Toskanii) o nieprzypadkowej nazwie Szczęśliwe Dni wszystko zaczęło się układać. Georgia w ciągu kilku dni zaprzyjaźniła się z wcześniej znielubionym włoskim szefem, którego była zastępcą, wymyśliła specjalność restauracji, zaskakując wszystkich precyzją wykonania, głębią smaku i subtelnością metaforycznej nazwy, rozkochała w sobie Włocha o imieniu Gianni, który zauroczony bohaterką zerwał z gorącokrwistością i nie chciał jej wykorzystać na pierwszej randce (chociaż znany był w okolicy ze swych miłosnych podbojów, porzucając jednak swoje dotychczasowe nawyki na rzecz dojrzewającej znajomości z Amerykanką), w trakcie jednego wieczoru pogodziła się z matką, która nigdy jej nie rozumiała i która teraz, nagle i z zaskoczenia, przeprosiła córkę i zaczęła być jej najlepszą przyjaciółką (po ponad trzydziestu latach docierania się taki nagły przeskok? Aż trudno uwierzyć w taką moc alkoholu!), wróciła do Ameryki, gdzie jej nowy szef, wpierw zafascynowany talentem Georgii i stawiający jej w dowód uznania wino uważane już za nieistniejące (rocznik osiemdziesiąty drugi), potem zgodził się zainwestować w restaurację (razem ze świeżo poznaną potentatką w branży kosmetycznej i wcześniej nie pochwalającymi zawodu córki rodzicami), oraz przekonała się, że mężczyzna, który wpadł jej w oko po kilkusekundowej rozmowie jeszcze w trakcie jej pracy u Marca, wcale nie był zajęty, ba! co więcej, który był nią całkiem poważnie zainteresowany. Idylla? Na to wygląda.


Pomimo sympatyczności głównej bohaterki i podkreślania ciężkiej pracy, której wynikiem miał być krańcowy happy-end, trudno nie przecierać w trakcie lektury oczu, nie dowierzając, jak wszystko zgrabnie się układa, jak - de facto - jest proste. Życie Georgii stało się zbiorem gładkich zbiegów okoliczności, które przedstawiały rzeczywistość w jasnych barwach, każąc zakładać nam różowe okulary. Zapewne nie ma w tym nic złego, jeśli tylko jest się w stanie uwierzyć bajkom dla dorosłych, kuląc się w ciepłym kocu i mrużąc oczy z rozczuleniem. Problem zaczyna się w miejscu, w którym kolejna tabliczka połykanej czekolady unosi żołądek w okolice gardła, a nadmiar endorfin nie wywołuje już paraliżu szczęścia. "Wszystko to piękne. Za piękne." - chciałoby się podsumować fabułę.


Lekturę utrudniały pewne nieścisłości, jak chociażby rosnący brzuszek Claudii, włoskiej szefowej Georgii, której przebieg ciąży dość niefortunnie wpleciono w akcję, zmuszając do marszczenia brwi i niespokojnego obliczania z kalendarzykiem w ręce, rzadkie błędy logiczne zapewne wynikające z tłumaczenia (urocza "kanapka z zimnym indykiem z chleba tostowego", niemalże jak odnaleziony kiedyś przeze mnie za sklepową ladą "kurczak wegetariański") oraz pewna przesada, jak porównanie rezerwacji miejsc w nowo otwartej trattorii Dia z wejściówkami na prywatny koncert Rolling Stonesów. Można się za to wielu rzeczy dowiedzieć, korzystając z wiedzy i doświadczenia autorki - redaktorki i producentki m.in. Village.com, Vogue.com, czy Style.com. Kaboszonowy szlif czy inne intrygujące określenia przestaną być dla nas zagadkowymi, otwierając świat szpilek od Louboutina i wycieczek po markowych ubraniach zawieszonych na bohaterach. Jenny Nelson wplata do świata literackiej fikcji szczegóły związane z kulturą masową, zapraszając do swoistej zabawy w wyłapywanie podobieństw. I tak tytuł "Georgia′s Kitchen" odnieść nas może do serialu "Gray′s Anatomy" (warto zauważyć, że Georgia ma na nazwisko Gray właśnie), wypożyczony z hotelu limonowo-zielony smart przywołuje podróż takowym bolidem Russella Crowe w filmie "Dobry rok" (gdzie w podobnej konwencji ukazane były nie Włochy, a Francja), a skojarzenie z "Piekielną Kuchnią" występuje nieprzypadkowo, chociażby ze względu na przyjaciółkę bohaterki, która mieszka w irlandzkiej enklawie Nowego Jorku o nazwie... "Hell’s Kitchen".


Tytuł oryginalny oddaje specyfikę książki - "Georgia′s Kitchen" dotyczy bowiem kulinarnego zamiłowania bohaterki, który składa się na tę 346-stronicową pozycję, nie zaś jedynie "włoskiego epizodu" zajmującego 1/3 fabuły, jak proponuje tytuł polski. Przez moment chciałam uwierzyć, że to właśnie wyjazd do Włoch zmienił życie bohaterki i pozwolił na realizację marzeń, usprawiedliwiając tym samym redukcję w tytule. Po chwili namysłu pokręciłam jednak przecząco głową: ludzkie życie nie jest doskonale podzielone na książkowe rozdziały, gdzie każdy fragment zapisuje się najczęściej na nowej stronie, wyraźnie oddzielając od poprzedniego. Wszystko ma na siebie wpływ, wszystko się zazębia, jak trybiki w doskonale odmierzającej czas machinie życia wyznaczające jednostkowy los. Druzgocący Nowy Jork, wzmacniająca Toskania, tryumfujący Nowy Jork - taka jest właściwa kolejność, zasadniczość akcji. Nie można pominąć żadnej z tych cząstek składowych, z nich bowiem jedynie uwarzyć można proponowany przez Jenny Nelson przepis na życiowy sukces, który autorka wkłada w usta babci Georigii: Jeśli chcesz być szczęśliwa, mawiała, pozostań wierna samej sobie i pracuj wystarczająco ciężko, by nigdy nie musieć pytać "a co, jeśli?". Z lektury wypływa ważne dla każdej z nas motto: warto czasem zainwestować w samą siebie i, od czasu do czasu, popaść w uskrzydlający bezkrytycyzm. Jak Georgia, która nie bała się powiedzieć o sobie, że jest "dobrą szefową kuchni. Cholernie dobrą." 

To książka - jak słusznie proponują oba tytuły - o kuchni. Przepisów w niej nie znajdziemy (przynajmniej nie w ich standardowej formie), nasze kubki smakowe zostaną jednak pobudzone, a żołądki poddane próbie. Lektura była w pewnym szczególnym sensie uciążliwa: mój brzuch zbuntowany opisem poszczególnych potraw, które serwowała sobie albo klientom Georgia, domagał się chociażby drobnego zadośćuczynienia za trudy podróży po "Toskańskiej trattorii". Niewątpliwie to Jenny Nelson zawdzięczam wyjątkowy nastrój do tworzenia czekoladowo-wiśniowych deserów, szpinakowych racuchów, czy obfitujących w ślinotok zakupów na dziale spożywczym. Trudno nie pozostać obojętnym na mieszankę szyku (porównanie z Georgią O′Keeffe),  zapachu (oliwki, pomarańcze, dym - jak opisano jednego mężczyznę. Czyż można piękniej?) i smaku. Rozumiem też tłumaczenie polskie: odwołanie do kuchni włoskiej w miejsce amerykańskiej silniej wpłynie na potencjalnego czytelnika, zachęcając do lektury. "Całe lato w San Casciano - podobało jej się to zdanie.", napisała autorka o Georgii. Bohaterka dopowie później: "Niesamowite jedzenie, wino, małe miasteczka, ludzie, jak można nie lubić Włoch?" Książka Jenny Nelson sprawia, że to pytanie staje się retoryczne. Zwłaszcza, jeśli dorzucimy do pozycji kilka innych, włącznie z polską propozycją "Dom tysiąca nocy". Nie odkryjemy wobec tego Ameryki (czy może raczej Europy), "Toskańska trattoria" bowiem wpisuje się w pewną grupę tematycznie podobnych książek, które jednak - każda z osobna i wszystkie razem - proponują rzecz niezwykle ważną: odwagę podążania za marzeniami i rozwój samej siebie. Może w tym przesłaniu tkwi właśnie moc tej literatury?

Nieprzekonanych powyższą recenzją zachęcam do skorzystania z rady Hala Gray, taty Georgii: "Jak pouczał ojciec, gdy masz wątpliwości, zrób listę. A jeśli to nie pomoże, kup książkę. Albo jeszcze lepiej (...) - wypożycz książkę z biblioteki."

Jenny Nelson, Toskańska trattoria, Wydawnictwo Bukowy Las 2011, 352 s.